Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Gdy zrozumiesz mowę mej ciszy...

Musiałem zamrugać, by przyzwyczaić się do światła i gorąca słońca. Czułem jak wszystkie mięśnie mnie bolą, choć nie wiem od czego. Azrael chyba za często przekracza możliwości fizyczne mojego ciała.
- Ze Alan nome gem - przestawiłem się spokojnym, kojącym głosem. Dzieci, spojrzały na mnie zaskoczone, ale skinęły głowami na moje słowa. Powiedziałem, że nie mówię dobrze po afgańsku, ale dzieci zrozumiały. Wymieniały się uwagami między sobą, a gdy uzgodniły coś, okrążyły zmarłego psa. Chciały go pogrzebać, a ja wiedziałem, że nie powinienem w tym przeszkadzać. To była ich ceremonia, a nie moja. Azrael wykonał już najważniejszą część.
Patrzyłem ze smutkiem na dzieci, a mimo całej mojej woli by uciszyć wspomnienia, przypomniałem sobie opowieści ojca, o biednych dzieciach w Afryce. Tyle, że to nie była Afryka, a te dzieci musiały przeżyć wojnę. Nie mogłem patrzeć jak te dzieci umierają w samotności... z głodu, z choroby...
- Tutaj jesteś - warknął ktoś, a ja odruchowo skuliłem ramiona. Gdy obróciłem się okazało się, że to ten major mijał gruzy i zbliżał się do mnie. Uśmiechnąłem się łagodnie.
- Azrael, ja naprawdę...
- Alan, majorze. Teraz Alan - wtrąciłem spokojnie. Twarz majora natychmiast złagodniała, jak za dotknięciem różdżki.
- A-Alan? Ten anioł mówił, że nie słyszał cię od wielu dni... - zauważył dość cicho. Uśmiech osłabł odrobinę, a ja spuściłem wzrok.
- Po tym incydencie... bałem się wychylać... - przyznałem. Poczułem dłoń na swoim ramieniu, więc znów spojrzałem na majora.
- Przemyślałeś to co ci wtedy mówiłem? - zapytał. Uśmiechnąłem się lekko, widząc jego poważne przejęcie sprawą.

Major poprosił wszystkich o wyjście ze stołówki, a sam bawił się strzykawką w dłoniach. Patrzyłem na niego z lekkim strachem, nie wiedząc co zamierza, ani o czym myśli major wpatrując się we mnie.
- Strasznie strachliwy z ciebie gość, choć w połowie jesteś Aniołem z kosą...
- To nie jest moją połową - poprawiłem pośpiesznie. - To łaska Anioła zesłanego...
- Wiesz, że to nieprawda - przerwał mi, pochylając się w moją stronę. - Wiesz, że to nie jest prawdziwy Anioł. Wiesz, że to tylko część ciebie, która oddzieliła się w panice, po twoich przejściach i stworzyła nową istotę...
- Proszę, przestań... - pisnąłem, a w głowie mi szumiało. - To... To nie tak...
- To właśnie dokładnie tak - nie pozwalał mi dojść do słowa, bombardując mnie informacjami. - Jesteś Alan, Czyli połączenie Alana i Azraela. Nie musisz się bać, przecież Azrael, czyli część ciebie jest potężny, a za tym idzie fakt, że ty jesteś potężny...
- Przestań! - krzyknąłem i chciałem uderzyć go, byle przestał mówić. Major złapał mnie jednak za nadgarstek. Jego silna dłoń nie pozwalała mi się wyrwać, a gdy przestałem się wyrywać, uścisk zelżał i stał się bardziej łagodny.
- Posłuchaj... Musisz się wyrwać. Przestać odwracać wzrok, rozumiesz Alan?
- Jak ci na imię? - zapytałem cicho, a major zawahał się. - To Azrael zna wasze imiona, nie ja...
- Kyle - przedstawił się łagodnie. - Kyle Bell.
- Więc posłuchaj mnie, Kyle... - poprosiłem, nadal cicho. - Koszmar nadal do mnie wraca, nic tego nie zmieni... Nie potrafię na to patrzeć, jestem za słaby by przestać odwracać wzrok... Jestem...
- Nie jesteś słaby, Alan - wtrącił się, a jego ręka z nadgarstka przesunęła się na dłoń, gdzie zacisnęła się z troską. - Nie jesteś słaby, możesz się uwolnić. A gdy się uwolnisz... Azrael zniknie, pozostanie tylko cały Alan. Nie pół, nie właściciel i Anioł, tylko po prostu Alan - powiedział.
Uśmiechnąłem się tylko, patrząc na nasze dłonie. Potem spojrzałem mu w ciemne oczy i skinąłem głową.
- Przemyślę to... Ale dziękuję, Kyle - uśmiechnąłem się, czując, że strach mnie opuszcza. Lekko wystające uszy między ciemnymi włosami majora, poczerwieniały. Żołnierz wypuścił gwałtownie moją dłoń. Odchrząknął pośpiesznie i spojrzał na mnie już chłodnym i profesjonalnym wzrokiem.
- No dobra, zróbmy użytek z tego leku...

- Myślałem, tak... - przyznałem. - Miałem na myślenie wiele czasu...
- I co mądrego wymyśliłeś? - przeszedł do rzeczy. Uśmiechnąłem się blado.
- Nie teraz majorze. Teraz trwa pogrzeb - upomniałem go cicho, gdy dzieci przykrywały psa kocem. Major najpierw nie zrozumiał, ale wystarczyło kilka sekund rozpoznania. Też spoważniał i patrzył smętnym wzrokiem, jak sieroty opłakują swojego przyjaciela.
Dziewczynka, która zaprowadziła tu Azraela, stała i patrzyła na pozostałych najspokojniej. Mogła mieć z dwanaście lat, jeśli nie mniej, a patrzyła na nich jak dorosła na swoich podopiecznych.
Przerażało mnie to. Taka młoda, pozbawiona dzieciństwa dziewczynka... Musiała przyjąć rolę matki, choć sama pewnie nie za długo mogła mieć własną. Wojna zabrała im tak wiele. Tak wiele czasu i miłości. Tak wiele żyć i tak wiele miłości. Wszystko pożarł ogień.
Ogień, mój wróg i coś, coś co odebrało mi wszystko. Spalił na popiół kiedy nie patrzyłem, sparaliżował ruchy i umysł, a na końcu zmienił mnie w psychicznie chorego. Zacisnąłem pięści i otworzyłem je dopiero, gdy pewien mały chłopiec podszedł i przytulił się do mojej nogi. Wiedziałem, że próbuje szukać czegoś do jedzenia po kieszeniach. Jego próba kradzieży zasmuciła mnie jeszcze bardziej. Sięgnąłem do kamizeli i wyciągnąłem jeden z batoników proteinowych. Kucnąłem i podałem batonika chłopcu.
Dzieciak patrzyła na mnie przez chwilę, nie rozumiejąc jak to możliwe, że mu coś daję. Nie trwało to jednak długo, bo gdy porwał batonika, zniknął w pośpiechu między ścianami zrujnowanego budynku. Z westchnieniem wyprostowałem się i spojrzałem na dzieciaki, które po opłakaniu psa, powoli rozchodziły się wśród zniszczonych budynków.
- Salamat ose Alan - powiedziała dziewczynka, nim odeszła. Miała smętną twarzyczkę, aż serce mi się krajało. Pokiwałem głową i zdobyłem się na uśmiech.
- Xuday pə aman - pożegnałem się nim odeszła. Odprowadziłem ją wzrokiem nim także ona zniknęła.
- Wracajmy... - poprosiłem majora, a on skinął głową. Schyliłem się tylko po kosę Azraela i już podążałem za majorem Bell'em przez gruz.
- To jak? - zapytał nagle. Westchnąłem, domyślając się, że major znów wraca do wcześniejszego tematu.
- Ładnie tu musiało być - stwierdziłem, nie zwracając na niego większej uwagi. - Mam nadzieję, że kiedyś ataki się skończą, a tutejsi odbudują miasteczko - przyznałem. Kyle westchnął zrezygnowany. Chyba zrozumiał, że szybko nie uzyska ode mnie interesującej go odpowiedzi.
- Zależy czy ataki się skończą - stwierdził sucho. Skrzywiłem się i spojrzałem na niego.
- Zawsze jesteś taki optymistyczny, Kyle? - zapytałem sarkastycznie. Major zerkał na mnie z cieniem uśmiechu.
- Głupie pytanie, zawsze jestem bardzo optymistyczny. Tym bardziej po znalezieniu na drodze mojego auta miny-pułapki. Jak tu nie kochać życia, co nie? - zauważył. Zagryzłem policzki od wewnątrz.
- No tak... Wspomnienia Azraela są dla mnie bardzo mgliste - przyznałem. - Pamiętam, że miał się ciebie o coś zapytać, ale z jakiegoś powodu nie zapytał...
- Zapytać? - zmarszczył brwi. - Ciekawe o co... Porozmawiamy później, musimy zająć się cywilami - oświadczył. Chwilę patrzyłem na niego z ciekawością, ale świadomość Azraela zaczęła pukać do drzwi.
- Tak... Do zobaczenia, Kyle - uśmiechnąłem się, ale nie zdążyłem zobaczyć reakcji majora, bo wszystko rozmyło się, gdy tylko moja świadomość cofnęła się w głąb umysłu.

Pomagałem Anthony'emu pilnować kolejki do lekarzy, co jak się okazało nie było tak łatwym zajęciem. Nawet Anthony ze swoją cierpliwością i wyrozumiałością był niespokojny i kilka razy mocniej złapał za swój karabin.
Rozumiałem ich zachowanie. Chcieli jak najszybciej zostać obejrzenia i opatrzeni przez lekarza. Ludzie bali się bólu i wiedziałem o tym doskonale. Właściciel też bał się bólu, nie tylko fizycznego. Widziałem ludzi, którzy robili wszystko byle uniknąć bólu i śmierci. Zdradzali, mordowali, okłamywali najbliższych...
Ci tutaj nie umieli tylko spokojnie ustać w kolejce.
- Jak się czujesz Azrael? - zagadnął mnie sierżant wyraźnie chcą nawiązać ze mną kontakt. Jednak jego zainteresowanie nie było mi do końca na rękę. Jako Anioł Śmierci byłem samotnikiem, ale jako Azrael w ciele Alana byłem... gdzieś pomiędzy. I nie bardzo potrafiłem tej granicy na której się znajdowałem wyczuć.
- Chyba... dobrze. Nie odczuwam żadnych przyziemnych bólów - przyznałem. Anthony uśmiechał się leniwie.
- Słyszałem, że tutejsze sieroty cię polubiły.
- Odprowadziłem duszę ich psa z ciała. Takie jest moje zadanie - wyjaśniłem w skrócie. Anthony pokiwał w zamyśleniu głową, a ja chwilę wahałem się z następnym pytaniem.
- Dlaczego... ta wioska jest tak zniszczona? - zapytałem, siląc się na pewność i rzeczowy ton. Uśmiech sierżanta znikł podejrzanie szybko.
- Częściowo to przez nas... - mruknął cicho. - A częściowo przez samych mieszkańców...
- Jak to? - zdziwiłem się.
- Tutejsi zaczęli ukrywać terrorystów. A poprzednim oddziałom stacjonującym w naszym garnizonie to się nie podobało. Gdy w końcu część mieszkańców przyznała się do działań przeciwko armii i państwu, wszyscy mieli wystarczające dowody na atak miasteczka, celem zniszczenia komórek terrorystycznych. Zamiast najpierw wykurzyć terrorystów poza teren miasta, nasi poprzednicy postanowili powybijać wszystko co się rusza... - tłumaczył niezbyt zadowolonym tonem. Zmarszczyłem brwi niezwykle tym poruszony.
- Mordowali nawet niewinnych?
- Musisz zrozumieć Azzie, że ci ludzie byli na pustkowi wiele lat - westchnął Anthony. - Z dala od rodzin, z dala od cywilizacji, narażeni na ciągłe ataki... Oni już świrowali... - wyjaśnił. - Gdy dostali możliwość strzelania, nie omieszkali jej nadużywać. To przerażające, nie twierdzę inaczej, ale jestem w stanie odrobinę zrozumieć tych ludzi...
- Mordowali niewinne dusze, zniszczyli miasto... Ale ich rozumiesz?
- Zagubionych nie powinno się osądzać Azzie. Tak jak chorych psychicznie, prawda? Oni byli w pewnym sensie chorzy - zauważył, a ja musiałem mu siłą rzeczy przyznać rację.
- Nadal jednak... wydaje mi się to straszne... - przyznałem. - Jak Bóg mógł do tego dopuścić...
- Tych ludzi, Bóg dawno opuścił - powiedział smętnie Anthony, a mnie przeraziły jego słowa.

Słońce zaczęło zachodzić, gdy znów sterowałem swoim ciałem. To było dla mnie nienaturalne. Nie byłem przyzwyczajony do poruszania się poza nocą, a teraz aż dwa razy w ciągu dnia przejąłem kontrolę. Czułem się jak dziecko we mgle. Azrael nic nie mówił, nawet nie obserwował. Pozwalał mi na wolną rękę w swoich ruchach, a gdy musiał wracać - wracał bez słowa. Był chyba jeszcze bardziej zagubiony niż ja sam.
Nikt nie zauważył różnicy. Dla wszystkich nadal zachowywałem się podobnie co Azrael. Trzymałem się z boku, nie wychylałem się i wykonywałem swoje zadania. Tylko mniej mówiłem.
- Dobra, oddział - przywołał wszystkich major Bell. Widziałem jego zmęczenie i wycieńczenie. Po pogrzebie psa, gdy Azrael przejął kontrolę i pomagał sierżantowi z tłumami w namiocie sanitarnym, major Bell wraz z sierżantem Lewisem i kapralem Cookiem pomagali cywilom w odbudowaniu najważniejszych punktów, takich jak szkoła, szpital i budynek gdzie miały by miejsce ich służby porządkowe. Grupa sanitarna także dawała z siebie wszystko, ale jak to zwykle bywa, potrzebujących było więcej niż lekarzy. Kilkoro z medyków zostało nawet w miasteczku.
Teraz już wszyscy byli wykończeni i myśleli tylko o powrocie do garnizonu. Podeszliśmy więc ochoczo do auta i ciężarówki, gdzie stał już nasz dowódca.
- Reese, Anthony, Wanda i Evan - wymienił kolejno. - Ciężarówka wasza. Przypilnujcie pozostałych łapiduchów i jedźcie za nami tak jak poprzednio...
- Chwila, moment - przerwał kapral. - Dlaczego Anthony jedzie z nami? A Azrael?
- Alan jedzie ze mną - odparł lekko. Wszyscy spojrzeli na mnie jak jeden mąż. Zawstydzony ty zainteresowaniem, aż zaśmiałem się cicho.
- Chyba... że wam to przeszkadza... - zauważyłem, gotów wycofać się, ale przerwało mi odchrząknięcie majora.
- Nie. Taki jest mój rozkaz i prosiłbym o nie kwestionowanie go - uciął twardo i nikt nie miał już nic do powiedzenia. Wanda tylko uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.
- Witaj Alan, miło cię znów widzieć.
- Ciebie też Wando - zaśmiałem się cicho, a atmosfera od razu zrobiła się jakaś przyjemniejsza. Nie na długo jednak, bo major rozkazał się pośpieszyć i wszyscy mieli się natychmiast rozejść do pojazdów.
Usiadłem na siedzeniu pasażera, a Kyle Bell zajął miejsce kierowcy odpalając już auto.
- Zepsułeś miły nastrój - zauważyłem z nutą oburzenia. Major wydawał się nie wzruszony na te oskarżenia.
- Za długo trwał ten nastrój. Musimy wrócić do garnizonu, potem sobie nastrojowo pogadacie - wyjaśnił dość chłodno. Musiałem mu przyznać rację, więc tylko skrzyżowałem ramiona na piersi, nie mówiąc już ani słowa. Wykręciliśmy i ruszyliśmy a za nami to samo uczyniła ciężarówka. Nie mogłem powstrzymać rozbawienia, gdy w lusterku zauważyłem, że tym razem to Evan kieruje, Wanda siedzi po środku, a Reese z minął pełną oburzenia siedzi ściśnięty na poprzednim miejscu Azraela. Zwrócił moją uwagę jednak uśmiech Wandy...
- Doktor Wanda i sierżant Evan, czy oni... coś mają... ku sobie? - zapytałem z trudem znajdując odpowiednie słowa. Major zerknął na mnie z wysoko uniesionymi brwiami.
- Skąd taki pomysł?
- Doktor zachowuje się jakoś inaczej przy Evanie. A sierżant... hm... nie wiem jak to ująć - zastanowiłem się głęboko, a major tylko parsknął szczerym śmiechem.
- Jakieś pół roku temu Evan i Wanda zostali przeniesieni do tego garnizonu. Podobno Evan obiecał doktor, że gdy w końcu zostaną zwolnieni ze służby, oświadczy się jej - wyjaśnił. Otworzyłem szerzej oczy i intensywniej wgapiłem się w lusterko, by wyraźniej widzieć tych dwoje.
- Coś tak czułem... Nawet Azrael uważał, że to dziwne... - mruczałem pod nosem, a major zaśmiał się znów. Uniosłem głowę i spojrzałem na profil Kyle'a.
- O co chodzi?
- O ciebie - wyjaśnił. - Jesteś jak niewinne dziecko, które z małych rzeczy robi niewiadoma co. Pogrzeb psa, to tragedia, plany kolegów z oddziału to sensacja... - pokręcił głową, nadal nie spuszczając wzroku z piaszczystej drogi. - Jak z dzieckiem.
- To ma mnie obrażać? - uniosłem brwi. - Zawsze możesz jechać z Azraelem.
- Oh, błagam nie - parsknął. - Po za tym miałeś jakieś pytanie do mnie, prawda? - przypomniał, a mój szantaż spalił na panewce nim się rozpoczął.
- No tak, było jedno pytanie... To było podczas rozmowy Reese i Azraela. Oddział z jakiegoś powodu cię strasznie podziwia... Do tego Anthony polecił mi zapytać cię, jak zdobyłeś swoją rangę i...
- Ugh, cholerni... - mruknął, zaciskając ręce na kierownicy. - To stara historia, oklepana do znudzenia...
- Ja jej nie znam - wtrąciłem. - A do Azraela się nie odzywałeś, więc nie miałem okazji poznać...
- Potrzebne ci to jakoś do życia? - burknął. Przekrzywiłem głowę.
- A jeśli, powiem, że tak? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Major znów zerknął na mnie kątem oka, jakby spierając się z samym sobą.
Dłuższą chwilę milczał, nie mogąc się zdecydować. Samochód skakał na wybojach, a słońce raziło mnie w oczy, gdy lśniło nad horyzontem. Zapomniałem nawet na kilka chwil, że kiedyś toczyły się tu wojny. O tym, jak wiele ludzi oddało życie a piaskach tych pustkowi. To wszystko mnie przerażało bardziej niż powinno. Może major miał rację, nazywając mnie dzieckiem?
A może prawdziwy Alan nie był dzieckiem? Miał spokój, wiarę i umiejętności Azraela, ale radość i ducha Alana? Może taka byłą prawdziwa mieszanka, tak jak mówił major, wiele dni temu, na stołówce?
- Stopień można zdobyć ciężką pracą, albo ponadprzeciętnym oddaniem - zaczął niespodziewanie Kyle. - Stopień majora w moim wieku jest niespotykany, bo moja kariera dopiero się rozpoczęła. Ale dwa lata temu, gdy zaczynałem tu stacjonować po akademii wojskowej, zdarzył się pewien wypadek... - Mówił dość chłodno, choć mogłem wyczuć nutę melancholii. Wspomnienia chyba nie były miłe jak można było się spodziewać.
- Byliśmy na akcji w budynku, kawał drogi stąd. Podobno miała być tam komórka rebeliantów. Mieliśmy to tylko sprawdzić, ale jak zwykle bywa, wpadliśmy w niezłe bagno. Nasz dowódca zginął pierwszy, a potem wszystko poszło szybko. - Palce majora zacisnęły się na kierownicy, tak mocno, iż bałem się, by jej nie złamały. - Jeden z terrorystów podłożył ogień. Pożar szybko się rozprzestrzeniał, a my nim się zorientowaliśmy byliśmy w pułapce. Po śmierci dowódcy, władza spada na pozostałego przy życiu, najwyższego rangą, a wtedy akurat nowy dowódca dusił się w dymie. Jako jedyny nie byłem ranny, ani zatruty dymem, więc w panice zacząłem wszystkich wynosić z budynku...
- Ilu was było?
- Ponad dwudziestka. Minus dwa trupy, czyli wyniosłem siedemnaście osób, nim budynek wybuchł...
- Wybuchł? - powtórzyłem zaskoczony. Major uśmiechnął się blado.
- Tak znaleźliśmy i jednocześnie zlikwidowaliśmy pokaźną ilość materiałów wybuchowych... Po tym wypadku i moim "bohaterskim czynie " awansowano mnie porucznika. Późniejsza droga do rangi majora była sielanką - zakończył.
Znów zapadła cisza, której przyczyną było tylko moje trawienie tych informacji.

~ To tłumaczy jego rany po poparzeniach na dłoniach.

Musiałem przyznać Azraelowi rację i pogratulować spostrzeżenia. Nie tylko mi ogień lubi odbierać...
- To co zrobiłeś było bardzo szlachetne... - przyznałem cicho. Major westchnął znudzony, jakby słyszał to po raz setny.
- Wiem, wiem, wyróżnienia, honory i uznanie... Wszystko już było, nie musisz się wysilać w gratulacjach - uprzedził, a ja skinąłem głową, rozbawiony jego reakcją.
- Po prostu cieszę się, że byłeś tym, co uratował ludzi z płomieni - powiedziałem dość cicho, na co major zerknął na mnie, jakby chciał się o coś jeszcze zapytać.
Nie zdążył.
Z dala było słychać wystrzały, a szyby samochodu, po mojej stronie siedzenia popękały od pierwszych kul.
- Schyl się! - krzyknął i łapiąc mnie za kark, brutalnie pochylił moją głowę nisko, między nogi. Wystrzały nie kończyły się, a gdy szyba nie wytrzymała, szkło rozsypało mi się na plecy, uderzając napięty kręgosłup. Radio, które wisiało bezradnie zaczęło nagle trzeszczeć.
- Majorze?! Jest pan tam?!
Kyle złapał za niewielkie urządzenie.
- Jestem?! Żyjecie?!
- Tak, wszyscy cali! Skupiają ostrzał na waszym aucie! - Rozpoznałem głos Evana, który podobnie jak majora oscylował pomiędzy strachem, a chłodną kalkulacją.
- Zrozumiałem! Niech Cook i Stevens schowają się za ciężarówką i odpowiedzą ogniem!
- Majorze...
- Gdy tylko ostrzał osłabnie miniecie nas i odjedziecie najszybciej jak się da, zrozumiano?!
- Tak jest, sir! - odpowiedź była niechętna, ale pewna. Kyle porzucił radio i złapał za karabin, sycząc kolejne przekleństwa pod nosem.
- Lepiej niech wróci Azrael i nam pomoże, bo nie będzie co zbierać - polecił. Skinąłem pośpiesznie głową.
- Uważaj na siebie...
- Jak zawsze - odparł szybko. - A teraz dawaj tego anioła! - zawołał ponaglająco, otwierając drzwi auta po swojej stronie i wyczołgując się z kabiny.
Zdenerwowany, targany setkami emocji wycofałem swoją świadomość, starając się uspokoić i powtarzając, że Azrael wszystkiemu zaradzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro