Gdy głos duszy swej usłyszysz...
Długo musiałem domywać nie swoją krew z ciała. Jedyna woda dostępna w garnizonie była lodowato zimna i choć nie przeszkadzało mi to specjalnie, to krew nie schodziła zbyt łatwo. Dodatkowo jedyne czyste ubranie to był czarny podkoszulek który kazano mi nosić pod mundurem i jeansy, w których tu zostałem przewieziony. Zdecydowanie wyróżniałem się z tłumu. Wszyscy patrzyli na mnie podejrzanie, co mogłem usprawiedliwić brakiem munduru, ale spojrzenia lekarek i pozostałych cywili zaczynały mnie przerażać...
~ Jeśli chcesz, mogę przejąć kontrolę...
Poczułem w jego słowach pewien ładunek emocjonalny. Nie za dobrze potrafiłem go nazwać, ale mogłem wnioskować, że było to następstwo misji na jakąś się zgodziliśmy. Misji, z której prawdopodobnie nie wrócimy żywi. Był bardziej przerażony niż chciał to okazywać i nie mogłem mu tego mieć za złe.
Prawdopodobnie chciał ostatni raz mieć władzę nad swoim ciałem. Chciał na swój sposób pożegnać się z życiem, a ja, jako Anioł Pański, musiałem zadbać by to pożegnanie było spokojne.
Wierzyłem, że nim chwila końca naszego życia nadejdzie, nie będzie już Azraela i właściciela, a sam właściciel. Ale nie udało się. Do końca świata, zostaniemy zapamiętani jako dwie istoty w jednym ciele.
Powoli nieśpiesznie pozwoliłem na podmianę naszych świadomości.
Obudziłem się, siedząc, oparty o mur. Azrael pewnie nie był pewien czy ponownie nie zemdleje. Nie wiem jak wytrzymywał on bóle mięśni po tamtej walce, ale mi lekko doskwierały. Takie przyziemne problemy pewnie umykały w świadomości Anioła.
Tak...
Podniosłem pudło stojące u moich stóp i niepewnie ruszyłem do namiotu sanitarnego. Spodziewałem się tam wszystkich spotkać, czuwających przy Reese i jego ranie. Choć i tak mieliśmy niesłychane szczęście, że tylko jedna osoba wyszła ranna z tego nieszczęsnego ataku. Gdyby nie Azrael, nie było by pewnie co zbierać...
Minąłem kolejnych kadetów, którzy rozmawiali o czymś przyciszonym głosem i wszedłem do namiotu. Było tam duszno i tłoczno. Lekarze biegali od łóżka do łóżka, choć atmosfera w powietrzu nie była groźna. Gdy usłyszałem znajome głosy, ruszyłem w stronę zasuniętego parawanu. Gdy zajrzałem za niego nieśmiało, uśmiechnąłem się od razu, widząc kaprala w dobrym zdrowiu i nastroju.
- Właśnie was szukałem - zawołałem, przechodząc przez zasłonę i nadal uśmiechnięty wpatrując się w zaszokowane twarze.
- A-Azrael?
- Alan - poprawiłem go. Anthony syknął pod nosem.
- Uprzedzajcie, kiedy się zmieniacie, to uciążliwie rozmawiać za każdym razem z kim innym - zauważył. Roześmiałem się cicho, przeczesując palcami włosy.
- Wybaczcie. Miałem się nie pojawiać, ale ostatnio miło mi się z wami rozmawia... - wyznałem szczerze. Wanda uśmiechnęła się tak przyjaźnie, że serce mi miękło.
- Miło to słyszeć Alan...
- Po za tym, tamten anioł działa na nerwy - rzucił Kyle, a ja uśmiechnąłem się do niego. Nic jednak nie zauważył, skupiony na czymś po drugiej stronie namiotu. Wróciłem więc wzrokiem do kaprala.
- Azrael bardzo się przejął, kiedy dowiedział się, że coś ci się stało - zdradziłem. - Jak się teraz czujesz?
- Lepiej. Dzięki... I podziękuj mu - zawahał się, widocznie nie widząc jak rozmawiać jednocześnie z dwiema osobami. - Widziałem jaką zabawę urządził sobie tarzając się w krwi wrogów...
- Nie tarzał się... Ale faktycznie zaszalał - przyznałem. - Chciał wam zapewnić jak najwięcej czasu na ucieczkę i samemu uniknąć ran, więc zachował się bardzo brutalnie. Musicie mu to wybaczyć...
- Wybaczyć? - parsknął Reese. - Podziwiam go. Działa na nerwy, ale to jak uwinął się z tamtymi gośćmi było niesamowite - przyznał. Zachichotałem.
- Lepiej go nie chwal, bo będzie się dodatkowo puszyć - uprzedziłem z rozbawieniem.
~ Alanie, na Boga...
- Już mnie poucza - dodałem pocierając skroń. Reese też się roześmiał, nadal lekko niepewny.
- W porównaniu do tamtego nadętego pierzastego , ty jesteś w porządku...
- Miło mi to słyszeć - przyznałem.
- ... Szkoda, że nas opuszczasz - dokończył. Włos zjeżył mi się na karku, a sam pobladłem mimo upału panującego dookoła.
- O-opuszczam? - upewniłem się z wahaniem. Przecież nikt nie wiedział o samobójczej misji, nikt nie miał się dowiedzieć o tym, że widzimy się jeden z ostatnich razy, nikt! Więc dlaczego...
- No, ubrałeś się jak cywil, więc...
Odetchnąłem z ulga, która była przyszła równie szybko co tamto przerażenie. Czyli jednak nie wiedzieli...
- Nie miałem niczego innego na zmianę - wyjaśniłem. - W tych ciuchach mnie tutaj przewieźli, a mundur jest cały we krwi - wyjaśniłem spokojniej. Anthony i Reese westchnęli ze zrozumieniem. Evan zaśmiał się, obejmując Wandę.
- Młodzi jesteście. Za szybko wyciągacie wnioski - pouczył ich sierżant. Też zachichotałem i podrapałem się nieśmiało po karku.
- Nie sądzę by mnie tak prędko odesłali. I tak nie mam po co wracać - zauważyłem. Wanda zmarszczyła z troską brwi.
- Naprawdę nikogo nie masz? Rodzina, dom, dziewczyna?
Lekko zadrżałem o wspomnieniu rodziny. Skrzywiłem się pochylając głowę.
- Mam siostrę i matkę... Ale wyrzekły się mnie, więc w zasadzie nie mam rodziny... - wymruczałem. - Moim domem była Szkoła dla psychopatów... Nikogo bliższego nie mam, bo to Azrael kierował ciałem... Alan Novak, nie ma nic - wyjaśniłem. Wszystkie oczy utkwiły się we mnie, a cała lekka atmosfera padła pod ciężarem moich słów. Choć tego nie chciałem, serce mnie zabolało, na wspomnienie mojej młodszej siostrzyczki...
- Alan... - cichy głos kaprala, nie dodał mi otuchy.
- Nie, to nieważne - zauważyłem, siląc się na uśmiech. I tak niedługo nie będzie ani mnie, ani Azraela.
- Nie widziałem, że masz jakąś rodzinę - przyznał Kyle, jakimś nieobecny tonem. Zacisnąłem usta, nie wiedząc, co może oznaczać jego zachowanie.
- Wykluczyli mnie, gdy wstąpił we mnie Azrael... Nie mówmy o tym, to naprawdę nieistotne - powiedziałem, starając się odwiedź wszystkich od tematu.
Cisza która zapadła nie była miła. Ciężka od słów, nie zadanych pytań i wielu, wielu sprzecznych emocji.
- Dostałeś w końcu tą paczkę? - zdziwił się major, przerywając ciszę. Reese wyjrzał ciekawsko o jaką paczkę chodzi majorowi, a ja złapałem się na tym, że zupełnie o niej zapomniałem.
- Tak, tak! - przytaknąłem i podniosłem ją z ziemi. Zobaczyłem z wierzchu ładnym pismem adres. "Alan Novak/Azrael". Uśmiechnąłem się rozbawiony. - Ze Szkoły Morderców... Chyba boję się spojrzeć co tam jest...
- Ja jestem za to ciekawy - przyznał Anthony, też wyciągając głowę. Zaśmiałem się cicho i pogłaskałem paczkę.
- Mordercze bronie... Pewnie reszta rzeczy Azraela, której nie mógł zabrać - myślałem na głos, mimowolnie odsuwając pakunek. Ostatecznie rzeczy, które tam znajdę mogą być nieocenioną pomocą w mojej tajnej misji... Później się nim zajmę.
- Kiedy cię wypuszczą Reese? - zapytałem ciekaw. Chyba wszyscy zgodzili się na kolejną zmianę tematu, bo też zaczęli obrzucać kaprala pytaniami. Choć, major nadal zerkał na mnie podejrzliwie. Nie wiem czy odnosiło się to do moich słów, nowych faktów o moim życiu... Bo nie mógł wiedzieć o rozkazie pułkownika. Wiedziałem, że nie pozwoliłby iść Azraelowi, a jeśli powołałby się na moje dobro... Azrael faktycznie by nie wyruszył.
Anioł nie jednokrotnie podkreślał jak ważny dla niego jestem i jeśli powiem choć słowo, on wycofa się ze wszystkiego. Wtedy zapewniałem go, że to nie będzie miało nigdy miejsca, ale teraz wahałem się, czy aby na pewno jestem w stanie dotrzymać tego słowa. Jakby nie patrzeć... Skazuję się na śmierć dla obcego kraju, walczę u boku obcych mi ludzi, a jedynym wynagrodzeniem jakie otrzymam za to zadanie, to marne wizje przeżycia.
Może nie powinienem się zgodzić? Może powinienem iść do pułkownika i powiedzieć mu, że jednak nie dam rady? On by zrozumiał, powiedział, że to nie będzie problemem. Znajdzie inne rozwiązanie, zrobi cokolwiek, ale nie będzie mnie tym obciążał... To był taki typ człowieka.
Ale im dłużej o tym myślę... Tym więcej ze świadomości Azraela przenika mi do myśli.
Nie widzi już obcych ludzi. Dla niego wszyscy są równi, wszyscy są dziećmi Bożymi. Nawet nasi wrogowie są nam równi, z tą różnicą, że wyrzekli się dobra, za czym idzie - wyrzekli się Boga, bo Bóg jest dobry, a dobro to Bóg.
Prócz kilku aspektów, jego myśli są słuszne.
Po za tym, gdy myślę "kolejny zamach" widzę tamto miasto. Sieroty i psa. Widzę młodych kadetów, żołnierzy. Przypomina mi się poświęcenie Kyle, na tak podobnej misji. Skoro on sam mógł uratować kolegów, i tą tragiczną sytuację... Ja też mogę. Azrael może, a ja się na to zgadzam.
- Alan? - głos przedarł się do mojej świadomości. Zamrugałem kilka razy i napotkałem spojrzenie czarnookiego majora.
- Hm? Coś się stało? - zapytałem, otrząsając się. Kyle prychnął.
- Zawiesiłeś się. Musimy iść - wyjaśnił i ręką odgarnął zasłonę.
Potrzebowałem chwili by zorientować się w miejscu gdzie akurat jestem, a gdy już to o mnie dotarło mogłem się ruszyć. Pożegnałem Reese, który wyglądał na nieprzytomnego, zabrałem paczkę i również opuściłem namiot sanitarny.
Prawie.
Zawahałem się, gdy stałem w samym progu, gdyż zobaczyłem coś, czego zapewne nie powinienem był widzieć. Doktor Wanda. Ta niepozorna i cicha. Nie wiedziałem o niej wiele, poza tym, że bała się Azraela, ale mnie traktowała bardzo przyjaźnie. Doktor Wanda, schowana w silnych ramionach sierżanta Evana. Gdy Anioł widział go po raz pierwszy, od razu poczuł do niego szacunek. Nie potrzeba było wiele czasu by wiedzieć, ze to potężny człowiek o gołębim sercu. Widziałem w nim anioła. Nie takiego jak Azrael, ale anioła na ziemi. Swoimi skrzydłami, tak jak teraz ramionami, ochrania on osobę najbliższą jego sercu.
Naprawdę nie powinienem tego widzieć. Chcieli odrobiny prywatności, chwili dla siebie. A ja perfidnie kradłem im ten moment, nawet jeśli oni o tym nie wiedzieli. To było okropne i brzydziłem się za to samemu sobie, ale... Widok ich bliskości, dodawał mi odrobiny otuchy. Tylko odrobiny, ale... To i tak było więcej niżelibym kiedykolwiek dostał.
Bo czy ktoś, kiedyś, przytulił mnie, zupełnie bezinteresownie, z czystej potrzeby przekazania emocji? Czy ktoś złamał dla mnie tą pieczęć i zdobył się na akt bliskości jakim było pozwolenie na ukrycie się w czyichś ramionach?
Nawet jeśli tak... to tego zupełnie nie pamiętam...
Wyrwałem się w końcu z hipnozy tego widoku i z opuszczoną głową ruszyłem przed siebie, byłe już im nie przeszkadzać. Byłe już nikomu nie przeszkadzać.
- Gdzie się śpieszysz aniołku? - zapytał nagle Anthony. Aż podskoczyłem, gdy w czerwieni zachodzącego słońca spostrzegłem jego sylwetkę.
- J-ja? Po prostu wychodziłem, ale jeszcze... jeszcze o coś, ten... no ten, wiesz... - próbowałem coś wymyślać na szybko, ale spełzły na niczym, gdy sierżant uciszył mnie ruchem ręki.
- Nie musisz się tłumaczyć. Nadal jestem po prostu ciekaw zawartości paczki - wyjaśnił rozbawiony. Odetchnąłem z ulgą i też cicho się roześmiałem. Zupełnie o tym zapomniałem. Znowu.
Przeszliśmy razem do koszar. W części sypialnej było już sporo kadetów, ale każdy zajmował się biadoleniem po morderczych treningach, więc nawet nie zauważyli, gdy sierżant i ja przeszliśmy przez całą salę do mojej pryczy oddalonej od pozostałych. Położyłem paczkę, a sierżant wyciągnął scyzoryk z kieszeni. Spojrzał na mnie, czekając na pozwolenie, a gdy tylko skinąłem głową, z ochotą zabrał się za rozcinanie paczki.
Na dzień dobry obsypał nas deszcz piankowych kuleczek, które musiały zabezpieczać przesyłkę pod czas lotu na drugi kraniec świata. Kiedy udało nam się pozbyć kulek, zobaczyłem pierwszy prezent od psychopatów. Pierwszy i ostatni jaki chciałem. Odskoczyłem od paczki pośpiesznie.
- Co to jest? - zapytał niepewnie wyjmując z paczki kombinezon. Przełknąłem głośno ślinę.
- Azrael lepiej powinien pamiętać... Ale... Człowiek, który nosił to, prawie nas zabił... - powiedziałem słabym głosem. - Uratowała nas... moja przyjaciółka... która sama zginęła... - dodałem, jeszcze słabiej. Bolesne wspomnienia, choć nie moje, były niesamowicie wyraźne. Anthony spojrzał na mnie zaskoczony.
- Był bliski zabicia Azraela? Zamordował kogoś kto was uratował? Co się z nim stało? - dopytywał, przyglądając się z wolna strojowi.
- Zabiła go obecna Dyrektorka Szkoły - wyjaśniłem. Anthony chciał chyba jeszcze o coś dopytać, ale jego pewność w siebie w tym temacie szybko zniknęła.
- No dobra... Ale czemu ci to przysłali niby? - zastanawiał się. Mimo bolesnych wspomnień, uśmiechnąłem się blado.
- Bo to psychole. To prawdopodobnie najbardziej zaawansowany kombinezon bojowy jaki widział świat. Tak okazują swoją troskę o mnie - wyjaśniłem. Sierżant skrzywił się, chyba nie podzielając takiej troski. Odłożył strój na bok i sięgnął głębiej paczki.
- Pałka?
- Paralizator w pałce - sprostowałem, a sierżant odłożył to ostrożnie obok stroju. Jego mina była jednoznaczna i wyrażała lekkie przerażenie.
- No dobra, co my tu mamy... Płaszcz?
- Płaszcz? - sam się zdziwiłem i pochyliłem się nad paczką wraz z Anthonym. Na mojej twarzy wykwitł uśmiech, gdy rozpoznałem materiał. Wyciągnąłem go pośpiesznie i rozprostowałem.
- To od przyjaciela! - ucieszyłem się. - Skonstruował dla mnie ten koc... Mówił, że będzie mnie bronił, przed ogniem piekielnym - wyjaśniłem rozbawiony. - A ostatecznie służył mi jako płaszcz żaroodporny. Jego specyficzna struktura, bla bla bla... tłumaczył mi godzinami na jakiej zasadzie działa - tłumaczyłem. Sierżant znów uśmiechnął się leniwie.
- Masz stamtąd też dobre wspomnienia, co? - uśmiechnął się lekko. Pokiwałem głową z uśmiechem. Chciałem mu jeszcze opowiedzieć więcej o moim przyjacielu, ale jak z cienia wyłonił się sierżant Lewis.
- Czy was też mam upominać o spokoju w nocy? - warknął przyciszonym głosem. Anthony z jakiegoś powodu, zareagował bardzo szybko i gwałtownie, a mianowicie poderwał się z mojej pryczy jak oparzony.
- Wybacz Evan. Już mnie tu nie ma - zasalutował niedbale, na co muskularny żołnierz tylko się skrzywił, a potem zniknął, mijając kolejne rzędy pryczy. Potem wzrok Evana przeniósł się na mnie, aż skuliłem ramiona. Jako jeden z niewielu był ode mnie wyższy i patrzył z góry surowo.
- Jestem wojskowym do szpiku kości, więc nie podoba mi się twój brak munduru - zauważył. Wzruszyłem niewinnie ramionami i powiedziałem to samo co Azrael pułkownikowi, gdy zlecił nam specjalną misję.
- Nie jestem pod amerykańską flagą, a dodatkowo nie jestem nawet pełnoprawnym członkiem oddziału. Jako żołnierz specjalny, działający w niezależnej placówce... Nie obowiązuje mnie coś takiego jak mundur - zauważyłem. Evan był wyraźnie dotknięty tą uwagą. Uśmiechnąłem się nieśmiało.
- Przepraszam, założę go jak tylko będzie wyprany - zapewniłem spokojniej. Mina Evana jednak dalej była jakaś dziwna. Jakby badał mnie swoim przenikliwym spojrzeniem. Dopiero po dłuższej chwili wrócił jego zwyczajny łagodny wyraz twarzy.
- Major Bell prosił, byś wziął nocną wartę - przekazał nagle. Lekko uniosłem brwi, ale skinąłem głową. Założyłem na siebie mój płaszcz i uśmiechnąłem się, gdy miłe wspomnienia z nim związane przepłynęły ze świadomości Azraela, do mojej.
- Wiesz co? - zaczął sierżant z cichym rozbawieniem. - W tym płaszczu naprawdę wyglądasz jak jakiś Anioł Śmierci - zauważył. Sam parsknąłem śmiechem, kręcąc głową.
- Strzeżcie się Azraela, bo okaże się ostatnią rzeczą, jaką zobaczycie na chwilę przed śmiercią - powiedziałem, głębokim głosem i łapiąc w dłonie kosę, otworzyłem ją ze złowrogą miną. Sierżant chyba nie wiedział, czy zacząć się śmiać, czy naprawdę się bać.
Było już zupełnie ciemno na dworze, gdy opuściłem koszary. Noce afgańskie były naprawdę czarne, niczym dziewiąta plaga egipska. Z otwartą w pogotowiu kosą kroczyłem słabo oświetlonymi ścieżkami garnizonu. Ostatecznie i ja i Azrael mieliśmy zdolności posługiwania się broniami. A teraz, gdy granica między naszymi jaźniami zaczynała się zacierać, czułem się jeszcze pewniej z narzędziem rolniczym w dłoniach.
Usłyszałem, jak ktoś się skrada do mnie z tyłu. Poczułem się zagrożony i ze strachem pomyślałem, że Azrael mógł nie zabić wszystkich, którzy nas zaatakowali na drodze. Obróciłem się z prędkością światła, wraz z kosą gotową do ścięcia głowy, a gdy sylwetka znalazła się w zasięgu ostrza, odetchnąłem z ulgą.
- Majorze, dlaczego się pan skradał? - zapytałem odsuwając od niego moją broń i prostując się z pozycji bojowej. Kyle odetchnął, wyraźnie zaskoczony moją reakcją.
- Chciałem... Cię przestraszyć - przyznał. Parsknąłem śmiechem, nie mogąc powstrzymać się dłużej.
- Majorze Bell, jeśli każe mi pan stawić się tutaj w ramach patrolu, to takie zaskoczenie nie jest na miejscu - zauważyłem, a major podrapał się zawstydzony po karku.
- Przestałeś być taki strachliwy, co?
- Musiałem się dostosować do panującej tu atmosfery - przyznałem. Ponownie ruszyłem skąpo oświetlonymi ścieżkami, a major Bell zrównał się ze mną. Prawą ręką nadal pewnie ściskałem kosę, więc żołnierz zdecydował się iść po mojej lewej.
- I dobrze ci idzie... - zauważył. - Tym co powiedziałeś dzisiaj przy Reese zyskałeś zaufanie oddziału.
- Powiedziałem coś o sobie, nic więcej - wzruszył ramionami. - Jeśli mamy polegać na sobie, musimy coś o sobie wiedzieć, to chyba oczywiste - zauważyłem. Major w zamyśleniu pokiwał głową.
- Nie sądziłem też, że masz jeszcze jakąś rodzinę. Wszystko co ważne, pułkownik zataił.
- Musiał, już to tłumaczyłem - przypomniałem. Major znów pokiwał głową, z westchnieniem tym razem. Kroczyliśmy chwilę, ramię w ramię, a moja peleryna co jakiś czas plątała się przy plecach majora. Noc nie należała do najcieplejszych, ale dzięki wczesnej godzinie ziemia była nadal nagrzana do słońca. Przyjemna cisza, przerywana szuraniem naszych butów i uderzeniami kosy o ziemię, mogła trwać nawet wiecznie. Oddech majora zmieniał się w parę, która połyskiwała w świetle lamp, a ja patrzyłem na to wszystko z zachwytem dziecka. Prawdopodobnie widzę to po raz ostatni.
- Też mam rodzeństwo - powiedział nagle Kyle. Spojrzałem z lekkim uśmiechem na majora, czekając na kolejne jego słowa.
- Starszego brata. David zawsze był przeciwny temu bym szedł do wojska - zaczął, ale mówił, jakby nie był pewny swoich słów. - Co zwykły chłopak z Kansas miałby tam robić, co nie...?
- Kansas? - powtórzyłem wolno. Major spojrzał na mnie, a potem coś błysnęło mu w oczach, jakby doznał oświecenia.
- Rany, zapomniałem, że ty nic nie wiesz... Kansas to jeden ze stanów w USA - tłumaczył. - Tam się wychowałem. Powinieneś kiedyś zobaczyć te spokojne pola, ciągnące się aż do horyzontu - powiedział, z lekkim uśmiechem wspomnień. Skinąłem głową, przyjmując to do wiadomości.
- Zajmowaliście się rolnictwem, tak? - domyśliłem się. Kyle skinął głową.
- Dlatego też nie pochwalał mojego odejścia. No wiesz, mniej rąk do pracy...
- Ale ty i tak odszedłeś - zauważyłem z lekkim uśmiechem.
- Jak widać - parsknął major. - Gdy przyjęli mnie do szkoły wojskowej, tylko ja się cieszyłem... Choć rodzina mnie nie wydziedziczyła - przyznał, patrząc na mnie ze współczuciem. Westchnąłem, wzruszając ramionami. No bo cóż mogłem poradzić na to, że dla mojej matki byłem potworem i samozwańczym Aniołem?
- Nie zawsze mnie nienawidzili. Wcześniej wiedliśmy spokojne życie, pomagałem ojcu w świątyni...
- W świątyni? - zmarszczył brwi. - Nie wmawiaj mi teraz znowu, że jesteś dzieckiem Boga, bo...
- Nie, nie, spokojnie - zaśmiałem się. - Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga Ojca, ale mi chodziło akurat o mojego ojca - sprostowałem, rozbawiony. Wziąłem głębszy oddech i siłą woli odgrodziłem traumatyczne wspomnienia od tych dobrych, gdy jeszcze byłem normalnym nastolatkiem.
- Tato był pastorem - wyjaśniłem. - Spędzał wiele czasu w kościele, a że pastorówka była tuż przy obok, ja także spędzałem tak każdą chwilę. Magdalena, moja siostra zresztą też - uśmiechnąłem się lekko. Poczułem na sobie wzrok Kyle, więc także na niego spojrzałem.
- Nawet chorzy psychicznie, mają wiele dobrych wspomnień. Dopiero po... wypadku, matka mnie znienawidziła i wydziedziczyła. Siostra była za mała, by cokolwiek rozumieć...
- A twój ojciec? - dopytał Kyle, marszcząc brwi. Zacisnąłem usta.
- Umarł. W tym wypadku - wydukałem. - Nie chcę o tym mówić, proszę, Kyle - spojrzał na niego błagalnie. Major przez chwilę się wahał, ale widziałem, że szybko odpuścił.
- Musisz kiedyś się z tym pogodzić i opowiedzieć swoją historię, Alan - powiedział, dość cicho, łagodnym tonem. Podobał mi się jego głos gdy tak łagodnie mówił. Jak delikatna tkanina, która otulała moją zranioną świadomość.
- Wiem przecież... - przyznałem, jak dziecko, które przyznaje się do błędu.
- Więc kiedy zrobisz jakieś kroki w tym kierunku? - zapytał, a jego ton zrobił się na powrót stanowczy. Chciałem już odpowiedzieć, że nie wiem, albo "to nie takie proste". Zawsze tak odpowiadałem, gdy uciekałem od odpowiedzialności. Ale teraz było inaczej. Nad moją głową wsiała śmierć, a już przyszłej nocy wyruszałem w jej objęcia. Jeśli dam konkretną odpowiedź majorowi, na pewno ucieszy się, a... chciałem by dobrze mnie zapamiętał.
- Za dwa dni - powiedziałem z przekonaniem. Major, aż przystał, więc i ja stanąłem.
- Dwa dni?
- Tak - przytaknąłem. - Jutro to sobie jeszcze przemyślę i poukładam, by pojutrze być wstanie wprowadzić się w stan hipnozy - powiedziałem pewnie. Nawet jeśli miałbym nie dożyć, niech Kyle ma świadomość, że... byłem gotów być odważny.
- To... To świetnie! - przyznał, z rosnącym uśmiechem. - Jeśli nie odwrócisz wzroku, uda ci się uwolnić. Ale jeśli odwrócisz wzrok, to przysięgam, że...
- Pozwalam ci, być przy mojej hipnozie - powiedziałem rozbawiony, znów nie pozwalając mu dokończyć. Kyle, znów miał wyraz szoku.
- Pozwolisz...?
- Jeśli znów się cofnę, będziesz mi mógł od razu nawymyślać - zaśmiałem się. Uśmiech znów wrócił na jego twarz. I nie zniknął do końca naszej warty.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro