Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Bezpieczeństwo i miłość znajdziesz...

Mijały dni. Alan milczał od dnia, w którym przyjął lek od majora Kyle'a, a ja dzień w dzień trenowałem w samotności wraz ze swoją kosą i kieszonkową Biblią. Kadeci na początku bardzo się mną interesowali, ale z dnia na dzień, nawet moje ćwiczenia z kosą zaczęły większość nudzić. Nie dziwię się, przyzwyczajenie to w końcu druga natura ludzi.
- Azrael?
Wykonywałem właśnie skomplikowaną sekwencję obrotów kosą, więc nie odwróciłem się od razu. Drzewce gładko obracało się w mojej dłoni, a gdy udało mi się bez ranienia się w ręce przerzucić kosę z jednej ręki do drugiej nie niszcząc kombinacji obrotów uznałem to za sukces.
- Tak, Anthony? - zapytałem, odwracając się do sierżanta. Wszyscy członkowie mojego oddziału byli dla mnie niezwykle mili odkąd Alan miał wypadek z przejmowaniem kontroli. Do dziś próbowałem skontaktować się z nim we śnie, ale chłopak zamknął się w swojej świadomości tak szczelnie, że nie nawiedzały mnie nawet sny z jego wspomnień. W ogóle nie śniłem ostatnimi czasy.
- Zaraz wychodzimy, chodź na odprawę - przypomniał. Zmarszczyłem brwi, zagubiony w jego słowach.
- Wychodzimy? Bądź tak dobry i powiedz mi gdzie.
- Major ci nie mówił? - zdziwił się szczerze. - Idziemy do okolicznej wioski razem z doktor Wandą i kilkoma lekarzami. Musimy zaopiekować się kilkoma rodzinami i pomóc im jak tylko się da...
- A ja?
- Ty, sierżant Evans i major Kyle idziecie w roli naszych ochroniarzy - wyjaśnił. - Major naprawdę ci o tym nie wspominał? - zdziwił się ponownie. Wzruszyłem lekko ramionami, składając kosę.
- Kyle Bell od czasu incydentu z Alanem nie odzywa się do mnie, Bóg jeden raczy wiedzieć czemu - wyjaśniłem dość sucho.
Tak naprawdę, mogłem przypuszczać, że obwinia mnie o stan Alana, nadal nie rozumiejąc, że chłopak dobrowolnie stał się najważniejszym narzędziem Boga. Ci ludzie nie zrozumieją, że priorytetem właściciela jest dobro, a osiągnie to dobro dzięki mojej pomocy. Po za tym... tylko ja mogę chronić właściciela przed nim samym.
- Nie spodziewałem się takiego zachowania po majorze... Ale cóż, różnie ludzie reagują na różne sytuacje...
- Wyszedłem dokładnie z takiego samego założenia, bracie - zgodziłem się z Anthonym i przełożyłem kosę przez ramię. - Ruszajmy więc na odprawę - zmieniłem temat, wracając do głównej sprawy. Stevens pokiwał głową i wspólnie ruszyliśmy do budynku garnizonu, majaczącego we wschodzącym słońcu.
- Grono twoich fanów zmniejsza się z dnia na dzień, co? - spróbował mnie zagadać. Ściągnąłem tylko usta.
- Nie obchodzą mnie ci obserwatorzy. Lepiej niech podziwiają majestat Boga Ojca niż mnie - uciąłem jedną odpowiedzią. Anthony poczuł się chyba niekomfortowo, bo nie odzywał się więcej, podczas nasze drogi.
Obawiałem się, że zachowałem się odrobinę nieuprzejmie, ale nie potrafiłem wyczuć, gdzie zaczyna się i kończy uprzejmość wśród ludzi. Zawsze pomagał mi właściciel w relacjach, bo jako obserwatorowi było mu łatwiej mi doradzać, jak się zachować, by przekonać do siebie jak najwięcej wyznawców Boga Ojca. A właściciel milczał, a mnie napawało to coraz większymi obawami. Zdarzało mu się milczeć przez dłuższy czas, oczywiście, ale zazwyczaj po mojej prośbie o pojawienie się i podzielenie się ze mną swoim zdaniem, zawsze reagował. Tym razem było inaczej i żadna prośba nie działa.
Oprócz tego, niepokoiło mnie jeszcze kilka spraw. W kolejności, było ich dwie. Jeden problem i źródło mojego niepokoju był sam incydent sprzed kilkunastu dni. Nigdy, ale to nigdy przez te dziesięć lat nie zdarzyła nam się sytuacja w której to traciłem kontrolę, a gdy chciałem ją odzyskać, Alan mnie wypierał, zupełnie nieświadomie. Nie zawsze było tak, że ja prowadziłem, ale nawet gdy większość świadomości należała do właściciela, on ustępował w każdej sprawie i dlatego nasza współpraca została zdominowana przeze mnie. Ten incydent mógł zwiastować zmiany, a zmiany napawały przerażeniem Alana, dlatego zamknął się w fortecy świadomości.
Drugą sprawą było ostatnie poruszenie w garnizonie. Podobno trwa wycofywanie kolejnych żołnierzy stacjonujących w Afganistanie, a rząd tego nieszczęsnego państwa zaczyna się stopniowo usamodzielniać. Jednak z tego, co posłyszałem z rozmów pułkownika z majorem,ewakuacja ta odbywa się stanowczo za szybko i oddziały powinny pozostać na swoich pozycjach jeszcze przez jakiś czas. Słyszałem o atakach terrorystycznych, najczęściej nieudanych, stłamszonych przez armię. Nawet jak na moją anielską mądrość, musiałem przyznać rację pułkownikowi. Ataki nasilą się, gdy kolejne oddziały opuszczą kraj, a gdy to się stanie, nie będzie miał ich kto wykryć i zniszczyć. Na powrót zapanuje chaos, a nawet ja, jako Boskie narzędzie nie mam tyle mocy, by walczyć przeciwko takiej sile.
Obie te sprawy niepokoiły mnie, w równym stopniu, ale na obie miałem taki sam wpływ – czyli, póki co, żaden.
- Sierżancie Stevens, czy mi się wydaje, czy jest to spóźnienie? - zapytał retorycznie major Bell, w pełnym wyposażeniu, czekając wraz z sierżantem Evanem i doktor Wandą przy samochodach terenowych. Na mnie nawet nie zwrócił uwagi.
Anthony pokiwał głową z pokorą.
- Tak jest, sir. Wróciłem jeszcze po jednego członka zespołu, który nie został powiadomiony o terminie wyjazdu w teren - usprawiedliwił się. Wzrok majora Bella w końcu powędrował w moją stronę. Czarne oczy patrzyły na mnie bez jakiejkolwiek emocji.
- Jedziesz z doktor Wandą i sierżantem Cook.
- A sierżant Lewis? - zdziwiłem się, marszcząc brwi. Major nawet nie mrugnął.
- Już wyjechał. Musiał załatwić coś wcześniej. Przeszkadza ci to?
- Owszem - przyznałem. - Ten heretyk Reese, zachowuje się irracjonalnie i podważa nieomylne decyzje Boga...
- Osobiste pobudki zostaw sobie - przerwał mi sucho i skierował swoje kroki do pierwszego z aut. Anthony posłał mi tylko przepraszające spojrzenie w imieniu majora i podążył za swoim dowódcą, a ja spojrzałem na lekko rozbawioną kobietę.
- Kyle'a musiało coś ugryźć na twoim punkcie, bo zazwyczaj się tak nie zachowuje... - zauważyła, prowadząc mnie do naszego środka transportu. Prychnąłem na głos z pogardą.
- Sam mówił coś o pobudkach osobistych - zwróciłem uwagę. - Gdyby nie sierżant Anthony nie wiedziałbym o wyjściu w teren, a po to byłem wysłany przez pół świata by wam pomagać - dodałem. - Bóg jeden mi świadkiem, jak bardzo nie podobał mi się ten pomysł. Głównie ze względu na właściciela...
Wsiedliśmy do ciężarówki. Kapral już siedział za kierownicą, więc doktor Wanda usiadła obok niego, a ja wcisnąłem się obok niej, na trzyosobowym fotelu.
- Alan nadal się nie odzywa? - zapytała z troską. Westchnąłem tylko ciężko, kiwając głową na potwierdzenie.
- Siusiumajtek się wystraszył i tyle - podsumował kapral i obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy wszyscy lekarze siedzą na miejscach. Zazgrzytałem zębami, na takie wspomnienie o właścicielu.
- Alan jest po ciężkich przejściach, Azrael już to tłumaczył - zauważyła Wanda, stając po mojej stronie. Kapral skwitował to sarkastycznym pomrukiem i poprawił lusterko. Gdy pierwsze auto ruszyło, Reese przycisnął pedał gazu i ruszyliśmy zaraz za nimi.
- Niby wiem - zgodził się kapral Cook, po chwili. - Ale no co może być tak strasznego, by bać się wyściubić nosa z własnego umysłu? To naprawdę dla mnie niepojęte...
- Ogień - powiedziałem jedno słowo, w głębokim zamyśleniu. - Dużo ognia. I kościół. Coś... coś się wydarzyło w kościele pełnym ognia... - mruczałem. Wanda zmarszczyła brwi.
- Mówiłeś, że...
- Bo nie wiem co się stało. Ale pamiętam koszmary Alana. Dzień przed tym incydentem miał koszmar w którym był w płonącym kościele - wyjaśniłem.
- Sny można bardzo różnie interpretować - westchnął kapral, co dziwne bez nuty pogardy. - Ogień w kościele... No nie wiem co to może znaczyć.
- Ja tym bardziej. Tylko Bóg Jeden zna odpowiedzi na wszystkie pytania, a na temat tego jednego milczy z lubością...
- Słuchaj, wkurzają mnie te teksty o Bogu. Czy w każdym zdaniu, musisz o nim wspominać? - warknął. Nawet nie udawałem zaskoczonego jego uwagę. Naprawdę byłem zaskoczony.
- Bóg jest we mnie. Przepełnia to ciało moc boska. Muszę wspominać, byście wszyscy wiedzieli, że to On daje mi siłę i moc...
- Alanowi nie daje jakoś tej siły - mruknął pod nosem, a ja urwałem w pół zdania.
- Alan i Bóg Ojciec to dwie osobne sprawy - zauważyłem sucho. - Alan... Po prostu boi się zmian - wyjaśniłem z wahaniem. Wanda spojrzała na mnie ciepło, z ogromną dozą troski. Nie wiem jak kobiety może przepełniać aż tyle współczucia i miłości, ale Bóg musiał wiedzieć co robi, bo na sercu zrobiło mi się momentalnie ciepło. Obawy zniknęły, a mój umysł nie był pogrążony w przerażeniu i smętnych myślach.
Akurat w tym momencie ciężarówka stanęła. Odwróciłem się w stronę Reese, ale gdy zauważyłem palec położony na jego ustach, zrozumiałem, że coś się dzieje. Za moimi plecami, lekarze i medycy wymieniali się gorączkowymi spojrzeniami, ale żadne nie zdobyło się na odwagę otworzenia ust.
Samochód przed nami też stał. Miał zgaszony silnik, a przez radio nie dobiegały żadne komunikaty.
Spojrzałem na kaprala Cook'a, a on spojrzał na mnie. Szybkimi spojrzeniami zadecydowaliśmy jeszcze chwilę poczekać.
Nie wiedzieliśmy co się dzieje, ale to my wieźliśmy ze sobą głównie cywili, więc powinniśmy zachować zacznie większą ostrożność niż samochód majora Bell'a.
Dokładnie w momencie gdy pomyślałem o majorze, ten wyłonił się z samochodu i rozejrzał po okolicy. Spojrzał na nas przed przednią szybę, a potem wskazał na drogę. Zmarszczyłem brwi i zmrużyłem oczy, próbując coś dojrzeć, ale nic co widział major Kyle nie widział nikt inny.
Gdy Reese przekazał, że nie rozumie o co chodzi, major poruszył ustami, prawdopodobnie w jakimś przekleństwie. Uniósł karabin i wycelował w tylko sobie znany cel.
Wybuch nastąpił jedną setną sekundy po wystrzale z karabinu.
Mina pułapka. Prawdopodobnie większość poruszających się pierwszym autem, zginęłaby, a pasażerowie ciężarówki byliby ogłuszeni i niezdolni do walki Kapral Reese i ja wysiedliśmy z ciężarówki, a doktor Wanda zaczęła uspokajać lekarzy, którzy nagle zaczęli żałować swojego wyboru przyjazdu tutaj i pomocy humanitarnej.
- Majorze...
- Wydaje mi się, że to była jedyna pułapka - orzekł, ignorując mnie. - Nikogo nie zlokalizowaliśmy w pobliżu, a do miasteczka zostało nam niewiele drogi. Jedziemy ze zwiększoną prędkością, ale oczy masz mieć dookoła głowy, kapralu. Jakikolwiek ruch i natychmiast raportujesz - wydał polecenia, twardym głosem, widocznie poruszony tym co przed chwilą widzieliśmy. Przez moment wpatrywał się jeszcze w czarny dym unoszący się nad ziemią, a gdy westchnął, z jego twarzy odpłynęła cała siła.
- Omiń pozostałości po wybuchu. I uważaj na siebie, Reese - powiedział na zakończenie, od siebie, a nie od majora Bell'a. Kapral skinął głową.
- Ty też Kyle. Azrael? Idziemy - powiedział, ruchem głowy wskazując ciężarówkę. Pokiwałem głową i już chciałem odchodzić...

~ Powodzenia...

- Powodzenia... - powtórzyłem zaskoczony. Major Kyle zawahał się.
- Co?
- Nic, nic - skłamałem gładko. - Niech Bóg ma was w Swojej opiece - dodałem. Major prychnął tylko i wrócił do auta terenowego. My z Reese wróciliśmy do ciężarówki i już bez zbędnych rozmów, po prostu jechaliśmy.

Do wioski faktycznie było blisko. Nim się zorientowaliśmy, już byliśmy na miejscu.
Obraz nie był przyjemny. Ludzie żyjący w ubóstwie, zniszczonych domach, albo lepiankach. Dzieci nienaturalnie wychudzone oraz pojedyncze psy, smętnie chodzące po ulicach, gotowe w każdej chwili kogoś zagryźć. Poza tym, wszędzie leżały gruzy. Trudno było nawet powiedzieć co było gruzem, a co jeszcze stabilną konstrukcją.
Ta nędza, uderzyła mnie w słaby punkt, których nie miałem wiele. Rzadko udawało się kogoś dotknąć w ten czuły punkt, ale tutaj... Nie potrzeba było słów, by wyrazić biedę.
Boże... Ojcze, jeśli to widzisz to dlaczego nie reagujesz? Uczyń cuda, uczyń wszystko, byle nie zmuszać ludzi do takiego życia.
Chyba, że to ja jestem cudem, który jest tu potrzebny. Ale to za wiele nawet dla mnie... Jestem tylko Aniołem Śmierci uwięzionym w ciele przerażonego chłopca. Mogę wiele mówić i pokazywać, ale nadal jestem cichym Aniołem... który tylko prowadzi.
- Azrael? - z zamyślenia wyrwał mnie głos doktor Wandy. - Pomożesz nam wynieść leki? - poprosiła, a ja bez słowa skinąłem głową. Opuściłem ciężarówkę i skierowałem się do auta, gdzie na tyłach stały szare pudła i drewniane palety, opisane kolejno "Leki", "Żywność", a w kanistrach połyskiwała czysta woda. Złapałem za paletę z lekami i z cichym stęknięciem uniosłem ją, napinając wszystkie mięśnie. Wanda zerknęła na mnie z uznaniem.
- Jesteś dość szczupły i niepozorny w budowie ciała - przyznała. Zmarszczyłem brwi, na początku nie rozumiejąc czemu nie o tym informuje, ale po kilku chwilach dotarł do mnie sens słów.
- Właściciel faktycznie jest mizernej budowy - zgodziłem się. - Ale siłę daje mi sam Bóg, a jego potęga jest nieograniczona - wyjaśniłem. Lekarka spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami.
- No... dobrze. Postaw to przy tamtym namiocie - poleciła, a ja poprawiłem paletę w rękach. Odległość nie była wielka, ale i tak z ulgą odłożyłem paletę. Moc Boża może i jest nieograniczona, ale siła właściciela owszem.
- Assalam alaykum... - Odwróciłem się gwałtownie, ale to tylko niewielka dziewczynka, która stała na czele grupie dzieci.
- Sieroty - westchnął smutno Reese, gdy stanął obok mnie z drugą paletą leków. - Ich rodzice zginęli na minach pułapkach. Sam ojca jednej, próbowałem wyciągać... - powiedział. Zamurowało mnie, na słowa kaprala, a gdy odzyskałem władzę nad ciałem, kucnąłem, by być na równi z dzieciakami.
- Walaykum - Odpowiedziałem. - Cənga je? - zapytałem. Reese gwałtownie wciągnął powietrze, na dźwięk moich słów.
- Umiesz mówić po afgańsku?
- To tylko język paszto. Alan umie kilka zwrotów, na przykład powitania, albo pytania o zdrowie - wyjaśniłem. Kapral nadal nie mógł otrząsnąć się z zaskoczenia.
- Khubam, mersi - odpowiedziała dziewczynka, dygając uprzejmie. Postarałem się posłać jej pokrzepiający uśmiech, ale dziewczynka nie odwzajemniła uśmiechu.
- Lotfan komakam konid - powiedziała przejętym głosem, na co zmarszczyłem brwi. Kapral Cook zbliżył się natomiast do mnie.
- Co mówi? - zapytał cicho.
- Powiedziała, że potrzebuje mojej pomocy - odparłem szeptem. - Bale? - wróciłem do rozmowy z dziewczynką. - Esme shomaa chi e? - zapytałem ją o imię.
Dziewczynka jednak nie była skora do odpowiedzi. Złapała mnie za rękaw munduru i pociągnęła w sobie tylko znaną stronę. Zaskoczony, prawie się przewróciłem, ale silna ręka kaprala ustabilizowała mnie łapiąc za ramię.
- Chyba chce mi coś pokazać - zauważyłem dość oczywistą sprawę. - Ty musisz zostać tutaj, powiedź majorowi, że zniknę na moment.
- Będzie wściekły - parsknął, na co wargi mi zadrżały.
- Bóg ma mnie w opiece, poradzę sobie z jego wściekłością - odparłem i wstałem ze zgiętych nóg. Skinąłem głową na dziewczynkę, pozwalając się jej prowadzić, a ona i jej towarzysze ruszyli w głąb wioski.
Wszędzie były gruzy, a niesłychany smród brudnych ciał sprawiał, że kręciło mi się w głowie. Nie sądziłem, że nawet po zakończeniu oficjalnych działań wojennych te wioski nadal będą tak wyglądać. Osierocone dzieci, biegające często na boso po kamiennych gruzach miasteczka, które kiedyś musiało być bardzo urodziwe. Wojna zniszczyła to miejsce, a mieszkańcy... A przynajmniej ci, którzy żyli, zostali z niczym.

~ Serce ściska żal...

Byłem zaskoczony nagłym przebudzeniem się Alana, choć nie powinienem. Był bardzo wrażliwy i jeśli coś miało go obudzić to widok krzywdy jaka nas otacza. Poczułem siłę smutku, jaka go przygważdża patrząc na zrujnowane miasteczko i brudne, wychudzone dzieci. Alan bardziej to odczuwał niż ja, a jak już odczuwał, to całą swoją świadomością.
Słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie, a ja czułem jego piekielną się. Właściciel nie był przyzwyczajony do tak wysokich temperatur, a ja w jego ciele byłem także skazany na gotowanie się. Dalej jednak brnąłem za dziećmi, które prowadziły mnie...
Właściwie nie mam pojęcia gdzie.
Stanęły jednak, na placu, gdzie było niewiele gruzu. Dookoła stały domostwa, których budowa jeszcze trzymała się w miarę przyzwoicie. Spojrzałem na dzieci, ale ich wzrok nie był utkwiony we mnie, a w psa.
Tak, w psisko, które leżało na kilku kocach. Widziałem jak chude ciało psa unosiło się i opadało, bardzo wolno. Ledwie oddychał. Prawdopodobnie, właśnie przeżywał swoje ostatnie chwile.
Związałem usta, w wąską linię. Nie wiedziałem, jak mogę pomóc tym dzieciom, ale wiem, jak mogłem pomóc odejść zwierzęciu.
Dziewczynka puściła mój rękawy, więc podszedłem do leżącego psa. Dotknąłem jej pyska, a biedaczek nie mógł nawet unieść głowy, by na mnie spojrzeć. To był on. Staruszek.
A na starość jeszcze nie ma leku.
Spojrzałem smutno na dzieci i pokręciłem głową.
- Chwaschina em... - powiedziałem, a dzieci zasmuciły się jeszcze bardziej niż wcześniej. Spojrzałem ponownie na psisko.
Jako Anioł Śmierci, miałem obowiązek zapewnić mu odpowiednią drogę do raju. Tak więc uklęknąłem spokojnie i zdjąłem kosę z pleców. Odłożyłem ją na bok, i skupiłem się na psie.
Był stary. Spracowany. Zaskakujące było, że żył tak długo... Był oddany tym dzieciom. Bronił je i pilnował, a teraz już dłużej nie mógł. Dzieci też były zdruzgotane. Traciły opiekuna i istotę, która była za nie odpowiedzialna, gdy wojna pożarła ich najbliższych. Jego droga powinna być łatwa, choć i grzeszył. To jednak pies o złotym sercu, który zasłużył bym poprowadził jego duszę w stronę nieba.
- Ja, Archanioł Śmierci, najcichszy z pomocników Boga, jego ręka na ziemi... - szeptałem cicho. - Pozwalam ci odejść. Twoja ziemska powłoka kończy swój żywot, a ty ruszasz kolejną drogę. A u celu jej znajdziesz, bezpieczeństwo i miłość.... - gdy skończyłem, dłońmi zamknąłem oczy psu, gdy wydał swój ostatni oddech.
Dzieci wydały zgłuszony pisk, a jedno z nich zaczęło płakać. Spanikowany odwróciłem się w ich stronę, ale nawet jeśli potrafiłem się z nimi komunikować, nie potrafiłem powiedzieć niczego, co by je uspokoiło. Nie umiałem się obchodzić z dziećmi...

~ Ja umiem...

Poczułem jak świadomość właściciela, rośnie w siłę. Czyżby się nauczył, panować nad zmianami świadomości? Czyżby był gotów, samodzielnie panować nad swoim ciałem? A może te kilkanaście dni dały mu do myślenia i... jest gotów na zmiany?

~ Tylko na chwilę... Oddam ci kontrolę... Jeśli dam radę...

Nie opierałem się, gdy świadomość właściciela tłamsiła moją. Moje zadanie Anioła Śmierci było spełnione, a to było dla mnie najważniejsze. A jeśli właściciel chciał dobrowolnie przejąć ciało... Mogłem uważać to za podwójny sukces.
Tak więc, cofnąłem się w mrok, robiąc miejsce prawowitemu właścicielowi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro