4.
Clint Barton
Razem z Wandą stałem przy wielkim drzewie i przyglądałem się widokom jakie Tony Stark miał na codzień, za oknem. Piękne jezioro. Góry. Lasy.
Żyć, nie umierać.
Niestety nie każdy dostał ten przywilej jakim było przeżycie.
- Chciałbym, żeby ona wiedziała. Żeby wiedziała, że wygraliśmy i, że jej śmierć nie poszła na marne. - powiedziałem czując narastającą gulę w gardle.
- Ona wie. Wszyscy wiedzą. Nat, Vision, Pietro i Tony też. Gdziekolwiek się teraz znajdują, wiedzą, że wygraliśmy i, że to ich zasługa. - odparła z pewnością siebie Wanda. Miała rację. Oni wciąż byli wśród nas. Objąłem ją lekko i przytuliłem do siebie. Była taka młoda, a straciła tak wiele. Brata, ukochanego mężczyznę, przyjaciół.
- Tak. Masz rację. Oni wiedzą. - powiedziałem po czym pogłaskałem ją po ramieniu.
- Fakt, pięknie to rozegraliście. Nie mogłam śnić o lepszym zakończeniu tej historii. - usłyszałem nagle znajomy głos. Odwróciłem się, a to co ujrzałem było niesamowite. Stała tu. Natasha Romanoff we własnej osobie. Moja Nat, była tu.
- Ty, ty żyjesz. - wydukłem nie mogąc oderwać od niej wzroku. Poczułem złość. - To miałem być ja! To nie ty miałaś zginąć, rozumiesz? Byłem taki bezradny kiedy skoczyłaś za mną w przepaść. Część mnie umarła wtedy z tobą, ty idiotko! - wykrzyczałem zbliżając się do niej coraz bardziej. Nie wierzyłem. To byłoby zbyt piękne. W końcu do niej podszedłem, wtedy się przekonałem, że to prawda. Dziewczyna płakała, tak samo jak i ja.
- Ale nadal się przyjaźnimy, nie? - zapytała zapłakanym głosem, a ja tylko pocałowałem ją w głowę po czym przytuliłem mocno. Nie puszczałem jej przez kilka dobrych minut.
- No chyba, że zrobisz mi kuku. - odparłem czując łzy na policzkach. Nagle Wanda wyrwała ją z moich objęć.
- Cieszę się, że Cię widzę. Przez pięć lat, nie widziałam niczego. To ty nas uratowałaś. - szepnęła Maximoff po czym przytuliła ją do siebie. Nat uśmiechnęła się. Później pojawiła się reszta naszych znajomych. Widok Nat wśród żywych był jedną z najlepszych rzeczy jakie spotkały nas w ostatnim czasie. Każdy był oszołomiony, nie mniej szczęśliwy tym, że wróciła.
Thor
Pożegnałem dziś kolejnego przyjaciela. Nie mogłem dłużej tutaj być. Musiałem coś zmienić. Pożegnałem się z resztą Avengers, która pozostała przy życiu. Ziemski Asgard oddałem w opiekę osobie, która postawi go na nogi. Valkyrii.
- Ty, szanowny Star Lordzie. - powiedziałem wchodząc na statek należący podobno do tego całego Quilla. Podszedłem do sterownika i stanęłam obok tego chłopaczka. - Od czego zaczynamy, co? Skopiemy komuś tyłek, czy może pojedziemy na wycieczkę krajoznawczą? Nigdy nie miałem okazji zwiedzić niektórych planet. - powiedziałem z szerokim uśmiechem.
- Ty to może byś zrzucił zbędne kilogramy, a dopiero potem szukał przygód i tyłków do skopania. - wtrącił ten mały wiewiór, a ja spojrzałem na niego wściekle.
- Minie kilka dni, a będę wyglądał tak jak kiedyś. Nie znacie jeszcze moich możliwości. Jestem bogiem. - odparłem stanowczo, po czym znów spojrzałem na Star Lorda. - To co Quill, gdzie lecimy? - ponowiłem pytanie, a on westchnął.
- Mamy moi drodzy misję. Musimy odnaleźć Gamorę. Zniknęła zaraz po zgładzeniu Thanosa. Teraz to ona jest naszym priorytetem. Bez niej Strażnicy Galaktyki nie istnieją. - odparł mężczyzna, a ja tylko założyłem ręce na biodra zastanawiając się przez chwilę.
- Dobra, niech Ci będzie kolego, twoja zielona laska jest na Knowhere. - powiedziałem z przekonaniem, a on tylko spojrzał na mnie krzywo.
- Skąd ta pewność, menelu? - zapytał brunet, a ja podrzuciłem swój młot. Że też musiałem się powtarzać. Tak ciężko było im zrozumieć pewne rzeczy.
- Jestem bogiem, idioto. Poza tym Gamora wziąż żyje tamtym życiem, a tam mieszkała zanim was poznała, tak? Jesteś skończonym kretynem, skoro na to nie wpadłeś. - wyznałem stanowczo, a ten tylko zerknął na mnie spod byka, po czym wybrał kierunek lotu. I polecieliśmy. Na koniec świata i jeszcze dalej, jak to mówią.
Chcę, żeby Thor wrócił do dawnej formy, bo przykro się na to patrzył.
I lipa bo nikt tego nie czyta, ale może kiedyś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro