Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[05] Lekcja || {tabaluxga}

Dla tabaluxga: Stucky (pre-serum)

Stucky, słodko-gorzkie? Spojlerów raczej brak, a przynajmniej się ich nie dopatrzyłam. Trochę to trwało, ale wykorzystałam nagły przypływ weny i jestem zadowolona. Mam nadzieję, że Zamawiająca również będzie. ♥

Jak zwykle opinie mile widziane, każda jedna. :3


●  ℓєк¢נα  ●


Steve był tym dzieciakiem, który kochał mamę i nie przeszkadzało mu, że się o niego troszczyła.

Z drugiej strony tak bardzo pragnął pomóc Ameryce, że z każdym dniem w niemocy czuł się coraz gorzej, i to nie ze względu na liczne choroby.

Czy Rogers czymś się wyróżniał? Oczywiście! Posturą nastolatki i chudymi, patykowatymi nogami. Nie urósł, do tego astma sprawiała, że nie mógł rozbudować swoich mięśni. Owocne treningi w jakiś sposób na pewno pomogłyby, przynajmniej mocno wierzył, że tak by się stało. Choć chłopak przewrotnie nie przepadał za patrzeniem na siebie w lustrze, to czynił to nadzwyczaj często. Poszukiwał swoich zewnętrznych zalet. Mama powtarzała, że był przystojny, no, ale co miała mówić?

Przy swoim przyjacielu zawsze czuł się jak dziecko. Bucky - wysoki, dobrze zbudowany oraz przystojny. I Steve wcale a wcale nie zazdrościł mu powodzenia u płci przeciwnej. Nie należał do tego typu ludzi. Podziwiał Barnesa, sam na przykład uważał, że brunet posiadał piękne oczy, więc nawet jeśli kobietom nie spodobała się jakąś dziwną sposobnością jego postura, to zatapiały się w jasnym spojrzeniu.

Rogers niekiedy pragnął nim być, nie ze względu na kobiety. Lecz ze względu na ojczyznę, na Amerykę, której pragnął służyć. James dostał się do armii, a kto przyjąłby takiego chuderlaka jak Steve? Nie łapał się nawet na służbę cywilną. A wystarczyło urosnąć jak kumpel. Wtedy może mimo sfałszowanych podań, gdzieś by go wcisnęli, a on spełniłby marzenie o poświęcaniu się Stanom Zjednoczonym. Jak zwykle nie dopisałby astmy, niemniej ponad metr osiemdziesiąt zrobiłoby swoje.

Nigdy nie powiedział o tych uczuciach swojemu przyjacielowi. Po co? Przecież nie wybrali sobie genów. Ponadto podziwiał Barnesa, że za każdym razem, gdy zaczynał się skarżyć na swą bezsilność wobec pomocy USA, ten wyszukiwał w nim walorów, mogących przydać się nie tylko w wojsku. Równie dobrze Bucky mógł się z niego nabijać, a nigdy tego nie zrobił.

Nie istniał lepszy przyjaciel. A mimo to Steve bywał zazdrosny.

Do czasu, aż James zaczął go namawiać na uczestnictwo w nowojorskim balu końcoworocznym.

- Tyś całkiem oszalał, Buck. – Steve spoglądał na niego co najmniej krytycznie.

- No dlaczego? Każdy od czasu do czasu zasługuje na zabawę – odparł niezrażony brunet.

- Nie ja – westchnął Rogers. – Co ja bym tam robił? Podpierał ściany? Nie, dziękuję.

- Przecież umiesz zagadać – przekonywał go Barnes.

- A tańczyć? Mam dwie lewe nogi. Zdepczą mnie. Zresztą, która chciałaby ze mną zatańczyć? – szatyn aż zaśmiał się ze swojej beznadziejności.

- Nie bądź takim ponurakiem...

- Nie, Bucky, dzięki.

- A jak się nauczysz tańczyć?

- Nie nauczę. Nie będę chodzić na lekcje, to wstyd, poza tym i tak nie mam koleżanek.

- Masz kolegę.

- Co?

- Ja cię nauczę. Jeszcze nie biorą mnie na front, więc wiesz...

- Bucky, ty jesteś nienormalny. Wiesz, że serio nie mam rytmu ani nic?

- No, ale ja mam i cię nauczę.

Steve nadal patrzył na Bucky'ego jak na rzadki okaz żuka gnojarza, dość długo milcząc. To był najgłupszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadł jego przyjaciel.

- Dobra, niech będzie.

*

Lekcja pokory

- Steve, ale weź patrz póki co, gdzie ja stawiam nogi, co?

- Może jeszcze mi powiesz, że cię boli zdeptanie przeze mnie?

Rogers nie chciał być złośliwy, po prostu musiał. Tak się bronił przed porażkami, wypełniającymi całe jego życie. Okazywał się niezdolny niemal do niczego, nawet do nauczenia się kilku prostych kroków. Przybijające. A musiał przyznać, że James okazywał się całkiem niezłym nauczycielem i gdyby szatyn posiadał jakiekolwiek poczucie rytmu, na pewno pojąłby proste zasady, które ten mu wyłuszczał.

- Boli to mnie fakt, że poddajesz się z byle powodu – oznajmił całkiem poważnie Barnes.

- Och, doprawdy? Ty nie musisz kłamać i jeździć po kraju, żeby w ogóle na ciebie spojrzeli jak na faceta.

James skrzywił się, gdyż wcale nie o to mu chodziło. Czasem jednak się nie rozumieli, jak to przyjaciele, tym bardziej że brunet nie musiał sto razy fałszować swoich danych. Po prostu przyjęli go do wojska. Nie borykał się z chorobami, był zdrowym mężczyzną, zdolnym do służby narodowi.

Smuciło go, że sarkazm i złośliwość Steve'a brały się wyłącznie z czegoś, na co nie miał wpływu. Gdyby to James przewodził armii, wcieliłby Rogersa do jakieś spokojnej jednostki, by spełnić jego największe marzenie.

- Nie to miałem na myśli – westchnął Barnes. – Raczej to, że nie odpuszczasz jednemu, a reszcie już tak. Nie żyj tylko tym, że cię nie przyjmują.

- Ty tego nie rozumiesz.

- Ty nie rozumiesz tańca, a nie odpuszczam. Weź się za siebie, chłopie, bo tylko jęczysz.

Gdyby Rogersowi nie groził atak astmy, to najprawdopodobniej by się zapowietrzył. Nie spodziewał się takich słów po przyjacielu. Zanim pomyślał, doskoczył do niego, próbując przyłożyć mu w twarz, lecz James nie miał żadnych trudności z zablokowaniem ciosu. Popchnął słabego szatyna na łóżko, surowo na niego spoglądając.

- Nie bądź rozkapryszonym dzieckiem, nie zawsze dostaniesz to, czego chcesz. Zapracuj na to.

Po tych słowach Bucky wsunął czapkę na głowę i uśmiechnął się do szatyna, jakby nic się nie stało. Zostawił go samego w pokoju, a lokator miał ochotę rozerwać go na strzępy właśnie dlatego, że najprawdopodobniej brunet się nie mylił.

Może czasem warto zaprzeć się nogami w piachu nie tylko w temacie wojska, lecz również życia?

Sarah cicho zapukała, wsunęła się i przekazała, że James wpadnie za kilka dni.

*

Lekcja cierpliwości

Rogers twardo powtarzał ruch za ruchem, mimo że czuł się jak niedopracowany robot.

Nie rozumiał melodii. Nie rozumiał kroków, jakie pokazywał mu Barnes, po prostu. Po ich ostatniej, krótkiej - ale jakże wybuchowej rozmowie - szatyn uznał, że nie warto obrażać się na cały świat. A w szczególności na Bucky'ego, który pragnął tylko i wyłącznie jego dobra. Jak mniemał.

Dlatego Steve ten jeden jedyny raz nie chciał się poddać. Tańcem nie mógł pomóc ojczyźnie, ale samemu sobie. To również się liczyło. Oczywiście nie zamierzał rezygnować z pomysłu wciśnięcia się do jakiegoś szwadronu, lecz póki co uznał, że warto trochę się poruszać. Nie mógł biegać po dwadzieścia kilometrów dziennie, ale trochę tańca nikomu nie zaszkodziło.

Uznał też, że z chęcią naszkicowałby pląsającego radośnie Barnesa.

- Prawa, lewa, wprzód i w tył, prawa, lewa, wprzód i w tył, obrót. Dobrze! Wow, Rogers, jestem z ciebie dumny – wyszczerzył się James, lekko poklepawszy go po plecach.

Tańczyli ze dwie godziny, Steve naprawdę zdążył się zmęczyć, czego nie można było powiedzieć o brunecie. W międzyczasie jego mama przemyciła im zimną lemoniadę. Mimo że na zewnątrz panował ziąb, tak w pokoju królowała iście gorąca atmosfera.

- Wystarczy na dziś – oznajmił Barnes, powalając się na łóżko przyjaciela. – Nadal fatalnie, ale znacznie lepiej niż ostatnio.

- Dzięki, szczerość zawsze w cenie – zaśmiał się Rogers, usiadłszy przy wąskim biurku. – Ale jakiś postęp jest.

- Przy takim nauczycielu byłoby dziwne, gdyby go zabrakło. Ale serio, brawo, masz dwie lewe nogi, a dajesz radę. Trochę cierpliwości i wytrwałości, będzie dobrze – uśmiechnął się Barnes.

- Weź już się zamknij – westchnął szatyn i napił się lemoniady. – Mogę cię naszkicować?

- Chyba możesz. Ale co, mam leżeć, zdjąć koszulkę? – niemal zachichotał James.

- Nie, kretynie, masz tańczyć. I co się śmiejesz? Ja mówię poważnie.

Bucky podrapał się po czole, następnie po głowie, obserwując, jak jego przyjaciel wyciąga szkicownik oraz resztę niezbędnych rzeczy do tego, by namalować jego osobę. Potem Steve spojrzał na niego wyczekująco, a ten uświadomił sobie, że powinien wstać i zatańczyć.

Tak więc James wstał i zatańczył, a szatyn uwieczniał jego ruchy, które z gracją zastygały na cienkim niczym skóra Steve'a papierze.

*

Lekcja bliskości

James wpadał praktycznie co drugi dzień, nie dając Rogersowi spokoju. A chłopak i tak nie miał nic przeciwko. Polubił te lekcje.

Tym bardziej że widział u siebie postęp. Nogi przestały mu się plątać, nie deptał Bucky'ego, potrafił w końcu wsłuchać się w melodię. Nadal nie należało to do prostych zadań, ale powoli rozumiał muzykę. I nadal uważał, ze Bucky był świetnym nauczycielem.

Aż tego dnia James przycisnął go do siebie, chwycił w za wąskiej jak na mężczyznę talii, teoretycznie wykonując ten sam taniec, którego się uczyli. Rogers niemniej czuł, jak czerwieniał od palców u stóp po czubek głowy. Takiej bliskości nie doświadczył nawet z kobietą...

Odepchnął od siebie przyjaciela.

Bucky zrobił zaskoczoną minę.

- No tak masz tańczyć z jakąś babką – wzruszył ramionami James, udając, że nie zauważył purpury na jego twarzy. – Coś nie tak?

- Wszystko tak, ale... - Szatyn pierwszy raz od dawna nie wiedział, co powiedzieć. – Po prostu... byłeś straszne blisko.

- Owszem – przytaknął Barnes, nadal nie rozumiejąc. – I co z tego?

- Boże, jaki ty czasem głupi jesteś.

- A ty nerwowy – odparł niewzruszony Bucky. – W sensie co? Podobam ci się? – zaśmiał się głośno, za głośno.

- Za milion lat mi się nie spodobasz. Dobra, ćwiczmy.

Wrócili do tańca, jednak tym razem to Steve zaskoczył bruneta. Mimo że był niższy, objął go w pasie, tak samo mocno jak Barnes poprzednio objął jego ciało, by wykonać piruet. Rogers z nieukrywaną satysfakcją obserwował zaróżowione policzki przyjaciela.

Próba przechylenia Jamesa skończyła się na tym, że ten z hukiem walnął o podłogę, a na niego opadł lekki niczym puch właściciel pokoju. Szatyn zyskał przewagę. Parsknął śmiechem, widząc speszenie na twarzy swojego nauczyciela.

- I co? Może ja ci się podobam?

- Idź w cholerę!

James niemal w panice zepchnął z siebie Steve'a. Rogers uznał, że byli kwita.

Owszem, byli.

Od tego niewinnego incydentu obaj, zamiast spać, zastanawiali się, dlaczego puls im przyspieszył, gdy tak śmiało naparli na swoje ciała.

*

Lekcja szczerości

Bal zbliżał się wielkimi krokami, Boże Narodzenie minęło spokojnie oraz radośnie. Na tyle, na ile pozwalała na to wojna. Rogers czuł wdzięczność względem opatrzności, czy czemukolwiek innemu, że jego mama nadal żyła. Że Barnes żył.

Że James jeszcze tutaj z nim był.

Kontynuowali swoje lekcje. Bliski taniec niczym para nie sprawiał im problemu, tak sądził Steve, bo mimo rozgoryczenia spowodowanego swoją beznadziejnością, świetnie potrafił ukrywać to, co mu w duszy naprawdę grało.

Ukrył więc fakt, który odkrył pewnego dnia przy obiedzie, że... Bucky rzeczywiście mu się podobał. Przestał patrzeć z zazdrością na umięśnione ciało przyjaciela, teraz jego widok sprawiał, iż szatyn ledwie krył swój rumieniec. Zaczął jeszcze lepiej rozumieć kobiety, zatapiające się z własnej woli w oczach Barnesa. Sam, wbrew zdrowemu rozsądkowi, stopniowo to czynił.

Strasznie się tego wstydził. Nie powinien tego czuć, to nie mieściło się w normalności, a najgorsza była świadomość, że gdyby wyznał to Bucky'emu, straciłby najlepszego przyjaciela. Wolał go w aktualnej formie niż jako kogoś, kto zniknął z jego życia. Potrzebował Jamesa. Po prostu. Nie mógł narazić ich relacji tylko dlatego, że Steve pragnął go... właśnie, jako kogo?

Chłopaka? Partnera? Kochanka? Każda ta nazwa brzmiała idiotycznie oraz żenująco, przez co ostatnimi czasy miny Rogersa obrazowały właśnie te słowa. Patrząc na bruneta, krzywił się, wyobrażając sobie ich razem.

Jaki Steve był żałosny!

I mało spostrzegawczy, ponieważ Barnes dostrzegał te miny, ten wzrok, te nerwowe gesty.

Okazało się również, że James był od niego odważniejszy.

- Hej, Rogers – zaczął tego późnego popołudnia Barnes, siedząc przy biurku i patrząc w okno. – Coś ci zrobiłem?

- No co ty, stary – zaśmiał się sztucznie szatyn, zapominając, że nikt nie znał go tak dobrze jak Bucky. – Niby co?

- Wstydzisz się mnie?

- Co? – chłopak wybałuszył oczy.

- Zrobiłeś się strasznie drażliwy i sztywny. I bardziej niż zwykle wypominasz mi Annę. Chodziłem z nią pół roku temu – uświadomił go James.

- Naprawdę? Nie zauważyłem – skłamał Steve, postanawiając, że musiał zacząć się znacznie bardziej pilnować. Wstał z podłogi, odkładając szkicownik na bok. – Dobra, kontynuujemy?

- Jasne.

Na pewno Rogers nie oczekiwał takiej kontynuacji. Przez chwilę Barnes dyktował kroki, jak za każdym razem; potem ujął go w talii, jak za każdym razem; następnie złapał za rękę, jak za każdym razem. Docisnął do siebie, mocno, za mocno, zdecydowanie inaczej niż za każdym razem.

Szatyn zachowywał kamienną twarz, czując, jak krew buzuje w jego cienkich żyłach. Patrzył na brodę bruneta, ponieważ nie odważył się spojrzeć mu w oczy. Wtedy też Bucky obrócił go, co Steve przyjął z nieopisaną ulga, by następnie przechylić jego cherlawą sylwetkę. Gdy wracali do tanecznej pozycji, James ot tak, po prostu, bez najmniejszego uprzedzenia, pocałował wąskie usta swojego ucznia.

Przestali się poruszać, Rogers odniósł osobliwe wrażenie – jednocześnie cudowne oraz straszliwe – że serce wyskoczy mu z piersi i już nigdy nie spojrzy w szare oczy Bucky'ego.

Powoli szok ustępował miejsca euforii, im dłużej James dociskał ich wargi do siebie. Steve przymknął oczy, rozkoszując się pocałunkiem, o którym wiele razy fantazjował, choć nawet jego wyobraźnia nie stworzyła tak cudownego obrazu jak ten rzeczywisty.

Nawet jeśli to tylko realistyczny sen, szatyn pragnął, by trwał.

Niezręczny, ale jakże ciepły pocałunek przerwał sam inicjator.

- Smakujesz lemoniadą – oznajmił ze śmiertelną powagą Rogers, tym razem patrząc prosto w jasne tęczówki bruneta.

Obaj zaśmiali się cicho, a James, czerwony jak cegła, rozluźnił namiętny uścisk, puszczając Steve'a. Stali naprzeciwko siebie jak dwaj chłopcy, którym kazano się przeprosić.

- Chyba masz mnie naprawdę za idiotę – powiedział po długiej ciszy Bucky, siadając na podłodze.

Steve podrapał się po głowie. Nie przygotował sobie żadnej przemowy na taką okoliczność.

- Nie mam – mruknął szatyn, patrząc na swoją małą stopę.

- Masz. Naprawdę sądziłeś, że niczego nie zauważę? – zapytał z lekkim smutkiem Barnes, a Steve głośno przełknął ślinę.

- Raczej sądziłem, że jestem dobrym aktorem – przyznał Rogers, usiadłszy naprzeciwko niego. – Jak mogłem ci powiedzieć, że się w tobie zakochałem? Nie chciałem tracić przyjaciela.

- No tak. Tak unikałeś spojrzeń w moją stronę, że niczego nie zauważyłeś, co nie? Rogers, jesteś strasznym tchórzem.

- Ciężko się nie zgodzić. Przepraszam, James, ja... - tutaj Steve ponownie spojrzał w oczy bruneta. – Ja się w tobie zakochałem. I ja nie chcę cię tracić. Po prostu... nie. Nie wiem, co ty czujesz, ale jak coś...

- Chryste, pocałowałem cię! Jeszcze się pytasz?! I kto tu jest głupi.

Rogers spuścił głowę niczym zrugany sześciolatek, ale zaśmiał się. Po nim Bucky. Szatyn nadal czuł się głupio, choć jednocześnie lekko jak piórko. Spadł z niego ciężar tajemnicy, a przede wszystkim uczucia. Serce nadal łopotało mu w klatce piersiowej jak szalone, jakby chciało wyfrunąć prosto w duże, delikatne dłonie Bucky'ego.

Tego dnia nie kontynuowali już tańca. Rogers jak szalony szkicował twarz uśmiechniętego Jamesa.

*

Lekcja miłości

Tego wieczoru odbywał się bal, do którego tak wytrwale trenował Steve.

Nie poszedł ani on, ani James.

Barnes leżał w niebieskiej pościeli Rogersa, czytając jakiś kryminał i podkradając ciasteczka upieczone przez Sarah'ę. Steve ostatnimi czasy szkicował Jamesa jak szalony, jakby obawiając się, że coś się wydarzy i pozostanie mu po nim tylko to, co narysuje. Zerkał to na kartkę, to na skupioną twarz Bucky'ego, nie chcąc ominąć żadnego szczegółu.

- Będę próbował podczas wystawy przyszłych technologii – odezwał się szatyn, nawet nie patrząc na Barnesa.

Ten odłożył książkę na bok, spojrzawszy na skupionego chłopaka. Pragnął go zatrzymać w tym małym mieszkaniu za wszelką cenę. Bał się o niego. Jednocześnie nie miał prawa unieszczęśliwiać Steve'a swoją nadopiekuńczością.

- Powodzenia.

- I tyle masz mi do powiedzenia?

- A jest jakaś szansa, że cię powstrzymam?

- Jak sam nie pójdziesz na front.

Obaj westchnęli. Barnes wrócił do książki, a Rogers do szkicowania. Wszystko wskazywało na to, że po Nowym Roku rozstaną się na dłużej. Steve upatrywał w swoim działaniu sukcesu. Odkąd związał się z Jamesem, podchodził do wszystkiego optymistyczniej. Natomiast brunet w duchu życzył mu porażki, jednocześnie czując się z tym fatalnie. Przemawiał przez niego ogromny, wręcz abstrakcyjny strach.

Sarah weszła do pokoju, oznajmiając im, że idzie na herbatkę do sąsiadki i że jeśliby sobie życzyli, mogli poczęstować się szarlotką. Odpowiedzieli szerokimi uśmiechami, powracając do swoich uprzednich czynności.

Jednocześnie myśląc o tym, jak to będzie, gdy James ruszy na front, a Steve zostanie tutaj. Przerażała ich ta wizja, ale akurat do tego żaden z nich nie zamierzał się przyznawać.

Rogers odłożył szkicownik, straciwszy wenę. Powalił się na łóżko obok Bucky'ego, wlepiając nieobecny wzrok w małe okno. Podziwiał gwiazdy. Bał się o przyszłość tego narodu, a przede wszystkim o Barnesa, do końca sam nie wiedział dlaczego. Im dłużej nad tym dumał, tym bardziej uznawał wojnę za bezsensowną. Chociaż ta była bezsensowna zawsze i wszędzie. Niemniej w obliczu możliwości ogromnej straty konflikty zbrojne wydawały mu się jeszcze bardziej podłe oraz bezduszne.

Jego ponure myśli rozbiły się na milion kawałków, zastąpione radosnymi iskierkami, gdy poczuł ciepłe usta na swojej chudej szyi. To takie przyjemne. Steve westchnął głośno, nie ukrywając, że czuły gest sprawiał mu rozkosz. Do tej pory ich najodważniejszym krokiem były pocałunki oraz przytulanki.

Nie tej nocy.

Silna dłoń Bucky'ego wsunęła się pod koszulkę Steve'a, którego oddech niebezpiecznie przyspieszał z każdą sekundą łagodnych pieszczot. Tak bardzo pragnął tej chwili, jednocześnie tak bardzo się jej obawiając, że mieszanka tych emocji spowodowała chaos jego ruchów. Wepchnął długie palce pod sweter bruneta, czując strukturę umięśnionego brzucha. Cichy, ledwie słyszalny jęk Jamesa sprawił mu niebywałą przyjemność, podniecając jeszcze bardziej niż wszelkie pocałunki.

Barnes dość niezdarnie objął go, kładąc na sobie. Jego dłonie błądziły po plecach szatyna, powodując gęsią skórkę na całym jego ciele. Obaj uznali, że w pokoju zrobiło się niesamowicie gorąco, lecz żaden z nich nie planował otwierać okna. O nie.

- Kocham cię, Bucky – jęknął w usta bruneta Rogers, czując, że eksploduje przez miłosną euforię i okropne pragnienie poczucia ukochanego bardziej.

- Ja ciebie też, Steve – wydyszał ciężko Barnes, którego oczy zaszły mgłą uwielbienia oraz pożądania. – Aż do końca...

Gdyby potrafili zatrzymać tamto szczęście w tamtym ciasnym pokoiku na zawsze, zrobiliby to bez wyrzutów sumienia.


"I'm never gonna dance again
The way I danced with you" 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro