Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[01] Pragnienie || {Innowacja}

[ Uwaga! Spojlery do Endgame. Zrobiłam research, co, gdzie i kiedy, lecz nie uwzględniłam na przykład tego, że Loki zwiał z Tesseractem. Ogólnie na poważnie. Ogólnie to się strasznie przyłożyłam. ]

Dla Innowacji ^^: Steve oddaje Kamienie Nieskończoności.

Prosiłabym o jakiś komentarz, czy się Zamawiającej podobało. :) Inni też mogą skomentować, absolutnie nie mam nic przeciwko. ^^


▀  ρяαgиιєиιє  ▀  


Czy Steve się bał?

Nie, po tym co się wydarzyło, nie bał się już chyba niczego i nikogo. No, może jednego. Może tego, że mając wszystkie sześć Kamieni, które potrafią wszystko, da się ponieść pragnieniom. Bardziej niż powinien...

Steve Rogers ostatni raz musiał nad sobą zapanować.

*

Kapitan spojrzał na Kamień Nieskończoności w swojej dłoni. Od razu przypomniał sobie swoją walkę z samym sobą i krzywo się uśmiechnął. Cóż, wtedy jeszcze wszyscy żyli. Choć de facto Ant-man niemal doprowadził do zawału Tony'ego Starka. Mężczyzna zagryzł wargę, ścisnął Kamień i pożałował, że nie ma obok niego przyjaciela. I już nie będzie.

Musiał znaleźć walizkę. A może nie musiał. Może powinien wykorzystać ten kawałek niebieskiej skały. Może właśnie w tym momencie, stojąc w nowoczesnym budynku, powinien przenieść się w miejsce pobytu Thanosa. Czemu nie? Mógł. Nie miało to przecież wpływu na cząsteczkę Pyma. Co miał piernik do wiatraka? Jak to często powtarzał Tony.

Mocniej ścisnął kamień, gdy uświadomił sobie, że gdzieś pewnie plącze się tu Stark. Ta młodsza, bezczelniejsza wersja, za którą nie przepadał. Uśmiechnął się na myśl o tym, co by było, gdyby ten Stark pogadał z Anthonym, który odbijał Kamień. Musiałoby to być przezabawne. A może Steve powinien pozwolić sobie na obserwację walki Steve'a ze Steve'em. Czy to możliwe? Czu udałoby mu się zobaczyć obu Starków, dwóch siebie i przy okazji odnieść Kamień, by znalazł się na swoim miejscu?

Życie wybitnie udowodniło mu, że niemożliwe nie istnieje. I brutalnie uświadomiło, że przyjaciele nie są niezniszczalni. A może faktycznie powinien skorzystać z Kamieni. Wszystkich? Nikt go tu nie kontrolował...

Nie. Kapitan Ameryka nie mógł tego zrobić, chociaż bardzo chciał. Musiał wypełnić swoją misję, jak zawsze. Jak zawsze musiał czuć się bardziej Kapitanem niż Rogersem. Jak zwykle. Czasem egoistycznie sobie myślał, że za każdym razem poświęcał cząstkę siebie. Oddając Kamienie, tracił tyle możliwości...

Lecz nie po to Natasha oddała życie i Tony poświęcił swoje, by teraz kaprys Steve'a coś poprzestawiał we Wszechświecie. Dźwigał na barkach ciężar, wielki – owszem, lecz w sercu dźwigał cięższy ból po ich utracie. Najpierw Peggy, potem na tyle lat Bucky, a teraz oni.

Z wielkością przychodziły największe straty. Gdyby nie zgodził się na eksperyment, nie byłoby go tu, bo ten czas spędziłby z ukochaną. Nie tęskniłby za nikim. To byłoby wspaniałe.

Darował sobie scysję między Kapitanem a Ameryką, nie poczekał też na akcję Ironmana i Ant-mana. Wiedział, co i gdzie, więc zwrócił Kamień. Znalazł się w swoim miejscu i w swoim czasie.

Nie to, co Steve. On się nie znajdował tam, gdzie powinien.

Zresztą jak nigdy.

Jest to nieskończona kula,
której środek jest wszędzie, powierzchnia nigdzie
.
- HermesTrismegistos

*

Czy Cap zobaczy jeszcze kiedyś Visiona? Być może.

Jego też stracili, ale może w tym przypadku istniała szansa na to, że ten wróci do... istnienia? Życia? Steve nigdy nic na ten temat nie powiedział, ale czasami zastanawiał się, jak to jest być stworzonym przez kogoś, a mimo to posiadać uczucia.

Berło znajdowało się w tym samym miejscu co Tesseract, a raczej powinno. Patrzył na nie i podziwiał. Znów go kusiło. Po raz kolejny. Lecz nie po raz drugi. Ile razy już Kapitan o tym rozmyślał? No ile? Czy w ogóle aktualnie potrafiłby unieść Mjölnir? Nie wydawało mu się, choć nie miało to już żadnego znaczenia. Wygrali. Oddawał Kamienie. Stracili przyjaciół.

A Steve czuł, że przy okazji traci swoją moralność, która prowadziła go latami przez obcą rzeczywistość dwudziestego pierwszego wieku. Choć to akurat odbierał sobie sam, posiadając w dłoniach tak nieograniczoną władzę. Żałował przy okazji, że Kamień Umysłu nie zadziała na niego, to chyba nie funkcjonowało w ten sposób. A gdyby dorwać tu Fury'ego... uwierzyłby mu, bo Nick zawsze idealnie oceniał ludzi... i by mu pomógł.... Kapitan wymazałby paskudne wspomnienia, zostawiając w głowie tylko misję.

Nie, nie, nie. Rogers po raz enty dał sobie mentalny policzek. Nadal musiał być silny. Jeszcze trochę. Musiał zepchnął demony wojny w otchłań zapomnienia. Na razie. Jeszcze trochę.

Mężczyzna odłożył berło i ruszył dalej.

Z przeświadczeniem, że bezpowrotnie stracił szansę. Na co? Tego już nie wiedział.

Nie ma nic w umyśle,
czego nie byłoby przedtem w zmysłach.
- Tomasz z Akwinu

*

Steve znalazł się w ciemnym, lecz przestrzennym pomieszczeniu. Odnosił wrażenie, że już tu kiedyś był, ale w ferworze wszelkich wydarzeń nie potrafił stwierdzić na pewno. Czuł zapach starych ksiąg, czegoś niezwykłego, i podobała mu się ta mieszanka. Uspokajała go, jak nigdzie indziej. Lecz jego misją nie był relaks, tylko oddanie Oka Agamotto.

Nigdy nie sądził, że ma słabe serce, ale niemal dostał zawału, gdy przed nim wyrosła łagodnie uśmiechająca się, chuda kobieta. Nie skomentował braku jej włosów. Choć chciał zapytać zarówno i o nie, i o Doktora Strange'a. Gdzie on się podziewał?

- Przyjaciel Stevena Strange'a – zaczęła z mocą, choć jednocześnie delikatnie kobieta.

- Cóż, można tak powiedzieć – odparł z dozą ostrożności Kapitan, napinając się, by w razie czego reagować.

- Spokojnie. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Przybyłeś oddać Kamień. Gratuluję. Udało wam się. Jednak Strange miał rację.

W tamtym momencie Steve pragnął zadać milion pytań na raz. Przecież cofnął się w czasie, a nie przesunął do przyszłości. Czy ta kobieta zastępowała Doktora? Skąd to wszystko wiedziała? W końcu oddała Kamień i nie miała go podczas bitwy. Mimo tylu niejasności Rogers uświadomił sobie, że z każdą chwilą odczuwa coraz większy spokój.

- Skąd tyle wiesz? – zapytał w końcu.

- Żyję dłużej niż ty, mój drogi – zaczęła, a z jej twarzy nie schodził tajemniczy uśmiech. – Wiem bardzo wiele. Oko Agamotto to nie jedyna magia, którą tu trzymamy.

- No tak. Nie powinno mnie to dziwić. Czy...

- Doktor Steven Strange dopiero się tu pojawi. Aktualnie jestem ja. Starożytna.

- Hmm... Miło mi? – powiedział trochę niepewnie Kapitan, a ta tylko cicho się zaśmiała.

- Mnie również. Jesteś niebywale odważny. I niebywale smutny.

- Ciężko nie być, gdy traci się tak wiele.

Zaległa niezręczna cisza. Starożytna, jak sama się nazwała, wskazała mu fotel, a Steve mógłby przysiąc, że wcześniej tutaj nie stał. Mężczyzna jednak usiadł i uznał, że również mebel wydaje mu się niezwykle wygodny. Po chwili kobieta usiadła obok na kolejnym fotelu, który już na pewno zmaterializował się sekundy temu, lecz Rogers to przegapił. Po kolejnej chwili stały przed nimi dwie filiżanki oraz herbata.

- Znasz przyszłość? – zapytała jego rozmówczyni, przerywając ciszę, po czym upiła łyk naparu.

- Nie. Choć to zależy jak na to patrzeć. Aktualnie wiem, co się stanie za kilka lat – westchnął ponuro, i choć nie miał ochoty na herbatę, napił się. Okazała się pyszna.

- A wiesz, kiedy i jak umrzesz?

- Nie, oczywiście, że nie.

- A chciałbyś się dowiedzieć?

- Raczej się nad tym nie zastanawiałem, choć nie sądzę. Wystarczy mi wiedza na temat śmierci bliskich. Na temat tego, co się już stało.

- Otóż to, mój drogi – zaczęła melodyjnie Starożytna, patrząc na niego bystrym wzrokiem. Ponownie napiła się herbaty i kontynuowała: - Każdemu człowiekowi na naszej planecie wystarczą informacje i doświadczenia, które są za nimi. Czyli to, co już znajduje się w przeszłości. Widzisz, to, że przed chwilą napiłeś się herbaty, jest już czasem przeszłym. To jest fakt. Który się stał. Ale nie wiesz, czy dopijesz ją czy też nie. Większość z nas zaprogramowana jest tak, by przyswajać wiedzę z dnia wczorajszego, a nie z pojutrza. Większość. Ale nie tu, w Kamar-Taj. My wiemy więcej. Niezależnie czy tego chcemy, czy nie. Tak samo ty, Stevie Rogersie. Jesteś wyjątkowy. Jesteś bohaterem.

Kapitan pił gorący napój, słuchając uspokajającego głosu. Póki co nie do końca wiedział, do czego kobieta zmierza, lecz ewidentnie próbowała mu coś przekazać. A on skrzętnie słuchał, jakby jej słowa mogły okazać się lekarstwem na cierpienie.

- Ty jesteś bohaterem. Tak samo Ironman czy Natasha Romanoff. Czy również Vision, czy nawet Loki, który ostatecznie poświęcił swe życie. Każdy z nich coś wniósł do zwycięstwa ze złem Wszechświata. Tak samo jak ty i reszta twoich kompanów, którym się udało. Każdy ma rolę do spełnienia. Jednych rolą jest walka, innych – praca w biurze. Jeszcze innych latanie w kosmos i poznawanie innych planet. Moją rolą jest panowanie nad równowagą, a do tego niezbędna jest wiedza o tym, co stanie się, a co się nie stanie. A także umiejętność wykorzystania tej wiedzy. Strange wykorzystał to, udało mu się. Tak samo jak wam. Tylko po drodze nie da się pewnych rzeczy uniknąć.

- Nadal nie wiem...

- Zyski i straty. Niezależnie od tego, kim jesteś, zawsze coś ugrasz i zawsze coś przegrasz. Wygraliście pokój, tracąc bliskich. Ja posiadam wielką wiedzę i próbuję ją wykorzystać jak najlepiej, ale świadomość tego jak i kiedy umrę nie jest pomocna.

- Wiesz, kiedy umrzesz?... – zapytał zaskoczony tym wyznaniem Steve.

- Owszem. Wiem nawet jak. Wiem też, co stanie się po mojej śmierci, choć na pewno pojawią się nieprzewidziane odstępstwa. Nie istnieje na tym świecie nic idealnego, nawet świadomość przyszłości. Tak samo nie istnieje idealne życie. Każdy niesie swe brzemię. Ja nie straciłam przyjaciół, tak jak ty, Stevie Rogersie, ale ty nie wiesz, co cię jeszcze dobrego czeka i nie czujesz śmierci na karku. Zrozumiałeś mnie?

Chyba tak. Nawet nie spostrzegł, kiedy dopił ciepły napój. Ale tak, czuł, co Starożytna chciała mu przekazać. W wielkim skrócie – nie dać się ponieść stratom oraz cierpieniu. Pozwolić, by to lepiej kształtowało przyszłość. Każdy unosił tyle, ile mógł. Na każdego kładł się jakiś cień, ale to od posiadacza tego cienia zależało, czy ten go pożre, czy stanie się zwykłym towarzyszem w słoneczny dzień.

- Powinieneś już iść – przerwała jego rozmyślania kobieta, wystawiając jasną dłoń. Bez zastanowienia złożył na niej Oko Agamotto. – Dziękuję, Stevie Rogersie. Za to, co dla nas zrobiłeś i za zwrot Kamienia Czasu, oczywiście.

- To ja dziękuję – odparł krótko, lekko przytłoczony tym wykładem, choć na pewno wdzięczny.

Starożytna tylko uśmiechnęła się, a on przeniósł się w kolejne miejsce.

Musiał przetrawić te rady. Na pewno dobre rady, ale nie tak łatwo było je zastosować z sekundy na sekundę.

Ty myślisz, że to pada śnieg,
a to się tylko sypie czas.
- Paweł Hertz

*

Och, Kamień Rzeczywistości doprawdy wydawał się Rogersowi najdziwniejszy. Patrzył na pudełko, w którym zamknięta była moc, zastanawiając się, jak to jest żyć w Idealnym świecie. Choć jak mu uświadomiła Starożytna, nie istnieje nic idealnego. Nawet świat. Ale rzeczywistość? Wytworzona tak, jak on chce?

Widział to oczami wyobraźni. On, Peggy, ich dzieci, Bucky, jedzący niedzielny obiad w niewielkim, nowojorskim mieszkanku, za to urządzonym bardzo przytulnie. W którym wyczuwało się miłość oraz radość. Wojnę w końcu wygrali, wszyscy pozbierali się po jej mrokach i większość Amerykanów żyła długo i szczęśliwe. W tym przystojny, silny, pewny siebie Steve, który przestał być popychadłem – jak mniemał – a stał się mężczyzną. Niedzielnymi popołudniami grałby z rodziną i Jamesem w planszówki lub spacerowaliby. Z ich spanielem i dużym psem Barnesa, którego ten zawsze chciał mieć. Byłoby przecudownie.

Chyba tu Starożytna się pomyliła. Mógł przecież wykreować perfekcyjną w każdym calu rzeczywistość, w której by pozostał, bez względu na konsekwencje.

A może właśnie tą długą rysą na szkle okazałyby się wyrzuty sumienia Steve'a, że nie zrobił tego, co do niego należało.

Przekradał się między kolumnami wielkich pałaców, naprawdę fantastycznych. Rogers musiał przyznać, że Asgard posiadał swój urok i niebywałe piękno. Pełno kwiatów, złota, wystrojonych, uśmiechniętych ludzi. Aż pożałował, że nigdy na Ziemi nie panowała taka beztroska radość.

Kątem oka spostrzegł Thora pogrążonego w depresji, który wylewał łzy w ramię swojej matki. Cap sam nie wiedział dlaczego, ale poczuł się dziwnie. Jakby zazdrosny, że gdy Thor się cofał w czasie, spotkał kogoś bliskiego. Zazdrosny, że Thor mógł spędzić ten ostatni moment z mamą. A on, Steve? Zobaczył tylko, jak Rocket szybko przemyka między korytarzami, z determinacją wypisaną na – mimo wszystko – uroczej mordce. Tak, Steve też musiał ruszyć.

Gdy tamci byli zajęci, Kapitan przekradł się do pokoju, gdzie spała piękna kobieta. Otworzył pudełko.

Stało się to, co miało się stać i co wprowadzało równowagę. Nieidealną, jak wszystko, niemniej potrzebną równowagę.

Kapitan z każdym oddanym Kamieniem czuł coraz większy spokój.

Mamy za dużo zaufania do rzeczywistości.
A nuż nas pewnego dnia zbudzą?
- Stanisław Jerzy Lec

*

Rogers nie wiedział dlaczego, ale Kamień Mocy wydawał mu się najmniej atrakcyjny i wywoływał najmniej pokus. Może dlatego, iż nadal czuł w sobie siłę Avengers. Wszystkich. Tych, którzy żyli w jego aktualnych czasach i tych, którzy się poświęcili.

Planeta Morag wydała mu się mało przyjazna, nie to co kolorowy Asgard. Tutaj było raczej szaro, buro i ponuro, ponadto musiał być niezwykle ostrożny. Nikt nie mógł go zobaczyć. Musiał wszystko przeczekać, po prostu. Lecz gdy zobaczył idiotycznie tańczącego Quilla, ledwo powstrzymał śmiech.

A potem sprawy się skomplikowały. Ujrzał War Machine oraz Nebulę. Wiedział też, że tutaj ta dobra Nebula została zastąpiona przez tą pragnącą uwagi ojca. Ojca, cóż za szumne słowo... Potwora, nie ojca. Steve, jako Kapitan Ameryka, nigdy nie życzył nikomu źle, lecz Thanosowi...

Przeczekał, patrząc na Orb w swojej dłoni. Przez myśl przeszło mu, że bez rękawicy Szalony Tytan wcale nie jest taki niezniszczalny i może wystarczy, że da mu w kość. Tak porządnie, aż ten wyzionie ducha. A potem, jak mocny cios, uderzyły w niego słowa Starożytnej. I przypomniał sobie, że prawdziwą mocą byli i są jego przyjaciele.

Gdy zapanowała cisza, Kapitan wycofał się z kryjówki, powoli oraz spokojnie odkładając artefakt na miejsce. Westchnął i uśmiechnął się. Coś tak niepozornego, a potężnego.

Niemal jak jego tęsknota za ludźmi, którzy już nie wrócą.

Moc zbudziła w nim butę i dumny gniew wraży,
Iż nie ścierpiał nad sobą dłoni bóstw ciemięskiej.
Wchodzi w świątynię, w sile swej potęgi męskiej,
By tych, co nad nim władną, postrącać z ołtarzy.

- Leopold Staff

*

Może i Morag wydał mu się ponury, lecz Vormir... Vormir chyba samą swoją formą wysysał duszę. To tutaj poczuł się dopiero wyczerpany. Dopiero tutaj poczuł, czego tak naprawdę pragnie, bo właśnie tutaj mógł jakimś cudem do tego doprowadzić. Nie wiedział jakim, ale musiał istnieć jakiś sposób. Po prostu musiał.

Nogi same go kierowały. A może kierował nim Kamień Duszy? Spokój, który wlała w niego Starożytna, mijał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tak nagle, tak mocno zapragnął, by była z nim Natasha oraz Stark. By mu pomogli. Przeprowadzili przez tę drogę. By nie musiał być sam.

Usiadł na jakiejś skale, próbując uspokoić myśli. I serce. I duszę. Całego siebie. Jakby przechodził jakiś test, którego nie planował w tej krótkiej podróży. Jakby właśnie z tej planety Kamień Nieskończoności czerpał swoją prawdziwą potęgę, która do niego przemawiała. Ściskał go w dłoni, jakby to mogło w czymś pomóc. Nie pomogło. A tym bardziej widok... Red Skulla. Kapitan niemal natychmiast rzucił się do walki.

- Jestem Strażnikiem – odparł spokojnie byt, duch, Johann Schmidt, czy jakkolwiek można go nazwać. – Nie zaatakuję cię.

- Ale ty... - zaczął rozgorączkowany Steve.

- Ja kieruję zbłądzonymi. Czy pragniesz Kamienia? Wiedz, że Kamień wymaga ogromnej...

- Wiem! Wiem, czego pragnie. Zabrał mi już przyjaciółkę!

Za dużo emocji kotłowało się w Kapitanie. Gdyby nie wcześniejsze spotkanie z właścicielką Oka Agamotto, teraz by chyba eksplodował. Poczynił krok naprzód i nagle zatrzymał się jak porażony. Nie, tajemniczy Strażnik nic mu nie zrobił. Po prostu Steve boleśnie zdał sobie sprawę, że wojna na Vormirze nic mu nie da. Nic. Ani nikogo.

Wziął głęboki oddech i wystawił rękę przed siebie. Żółty blask nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Patrzył na Czerwoną Czaszkę, nie dowierzając, że kiedykolwiek przyjdzie mu załatwiać jakiekolwiek sprawy z wrogiem. Chyba, że to nie on... jednak Cap miał przeczucie. Zakapturzona postać mocno się zdziwiła, widząc Kamień i spojrzała na zdeterminowanego Rogersa.

- Pierwszy raz to się zdarza – wymruczał Strażnik.

- Co? Że ktoś przynosi Kamień? – rzucił Steve. – Musi wrócić na miejsce. Jak mi nie pomożesz, zrobię to sam.

- Och tak, naturalnie, ty to zrobisz. Ja cię tylko zaprowadzę...

Red Skull zaczął sunąć naprzód, a za nim mężczyzna. Mocno trzymał Kamień Duszy w dłoni, jakby bojąc się, że ten zaraz mu go wyrwie. Szedł za nim, wiedząc, że jeśli ten miałby mu wyrządzić jakąś krzywdę, to już by to zrobił. Szli dość długo mrocznymi dolinami, jednak Steve nie czuł się już zagubiony. Wiedział, po co tu jest i co musi zrobić. Musiał wykonać misję do końca.

- Proszę.

Zamyślony Kapitan spojrzał przed siebie i ujrzał przepaść. Spojrzał podejrzliwie na Strażnika, lecz ten niemal uprzejmie wskazał mu czeluść. No tak, Hawkeye powiedział im, jak to wyglądało. Cap, nie odrywając wzroku od Czerwonej Czaszki, po prostu rzucił artefakt przed siebie. Nic się nie wydarzyło. Prawie. Uskok rozbłysnął na chwilę bladym blaskiem, a Strażnik zrobił wielce zaskoczoną minę. Kapitan przez chwilę, ostatni raz łudził się, że ujrzy Natashę.

- To niecodzienne – powiedział cicho postać.

- Co takiego? – dopytał mężczyzna, nie tracąc czujności.

- Możesz mieć życzenie... lecz nie możesz prosić o powrót duszy. Niczyjej.

Rogers mu niedowierzał. To musiało być kłamstwo, akurat Schmidt był w tym dobry i nie wydawało mu się, by coś się zmieniło na jakiejś opustoszałej planecie. Niemniej serce mu przyspieszyło, a na czole wystąpił lekki pot.

A jeśli... a jeśli?

Co z tego, nie mógł przywrócić Romanoff do życia.

A potem wytrzeszczył oczy.

- Nie mogę prosić o duszę straconą tutaj, a jeśli chcę, by odżył mój inny przyjaciel?

- Nie – powiedział tyłem do niego Strażnik, jednak nie od razu. – Nie możesz nikogo wskrzesić. To tak nie działa. Tak naprawdę... - postać odwróciła się do niego. – Jesteś pierwszym, który oddaje własność tego miejsca. Dlatego zdecydowało, że coś ci się należy. Ale Kamień Duszy nie jest kamieniem, który kogoś obudzi.

- Wiedziałem, że kłamiesz – warknął Steve. – Kłamiesz. Wymyśliłeś to sobie.

- Jestem tylko kimś, kto pragnie czegoś, czego nie może mieć – oznajmił mu Red Skull, zbliżając się. – Poznałem ból niemocy posiadania. Nie kpiłbym. Twoje działanie zostało docenione. Wykorzystaj to, bo być może jesteś jedynym, który kiedykolwiek dostąpi tego zaszczytu.

- Tak? Więc... więc pragnę wrócić do Peggy.

I nagle wszystko się rozmazało.

*

Jednak Red Skull, czy kimkolwiek była tajemnicza istota, nie kłamał. Kamień Duszy spełnił to niesamowite życzenie. Steve zatańczył z ukochaną, a potem wziął z nią ślub. Mieli dzieci. I żyli szczęśliwie.

Tylko że to nadal była nieidealna rzeczywistość.

Bez Bucky'ego. Ze świadomością, że gdy się zestarzeje, nie spotka już ani Starka, ani Natashy.

Chyba naprawdę nie istniało nic idealnego.

Nawet życzenie.

Je­dynie ofiaro­wując to, co naj­cenniej­sze,
człowiek może zdo­być naj­większą moc.
- Dan Brown


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro