1.0 Trzeba coś kochać, żeby to znienawidzić.
Harry pustym wzrokiem wpatrywał się w swoje przedramię, gdzie na zaczerwienionej skórze odcinała się czerń Mrocznego Znaku. Chłopiec czuł się niczym oznakowane zwierzę. Voldemort sprawił, że nie miał drogi powrotu, jeśli by wrócił do Hogwartu, najpewniej zostałby okrzyknięty zdrajcą. Nawet Dumbledore, by mu nie pomógł.
Zielonooki zadrżał, kuląc się bardziej w kącie zimnego pomieszczenia. Nie wiedział ile tu już przebywał, może minęły minuty, a może godziny, dni, a nawet tygodnie... Nie czuł upływu czasu, a jako, że nie było tu nawet okna, to nie widział upływających dni. Czuł się odcięty od rzeczywistości, zamknięty w zimnym lochu z brudnymi szczurami, które jako jedyne dotrzymywały mu towarzystwa.
W swoim pokoiku, jeśli tak mógł go nazwać, nie miał nic oprócz jednego koca, w którym się obudził. Był on jednak słabą ochroną przed chłodem bijącym od kamiennej posadzki i nierównych, zgrzybiałych ścian.
Chłopak przeniósł wzrok ze swojego przedramienia na powoli uchylające się drzwi. Dreszcz strachu przeszedł wzdłuż jego kręgosłupa na widok ubranego w czerń śmierciożercy. Wcisnął się jeszcze bardziej w kąt, jakby miał nadzieje, że uda mu się zniknąć.
Wciąż był jednak widoczny, przybyły mężczyzna przyglądał mu się przez chwilę, a jego twarz prawie nic nie ukazywała, choć jego spojrzenie zdradzało więcej niż by chciał. On współczuł chłopcu, który wyglądał w tej chwili jak każde inne dziecko, które w obliczu zagrożenia pragnie tylko kogoś kto mu pomoże. Wsparcia, ciepłego słowa czy choćby zwykłego zapewnienia, że będzie dobrze.
Śmierciożerca zrobił krok w przód, a z jego twarzy zniknęły emocje. Zimna twarz bez uczuć i puste spojrzenie. Gdyby ktoś spojrzał na niego w tej chwili nie zobaczyłby nic. Skorupa człowieka na usługach Czarnego Pana.
Bez słowa położył na ziemi perfekcyjnie poskładany w kostkę, ciemno niebieski koc, a na nim znajdowała się taca, na której leżał mały talerzyk z kanapkami i parujący kubek, z którego unosiła się słodka woń, która w pewnym stopniu rozproszyła zgniłą woń lochu.
- To tylko chwilowe. - powiedział mężczyzna, kierując się do wyjścia. Zielonooki posłał mu zaskoczone spojrzenie, nie rozumiejąc co ten ma konkretnie na myśli. O to, że żyje, a może o posiłki i względny spokój? Czyżby jednak czekała go śmierć, a to, to jakaś zabawa Voldemorta?
W głowie Harry'ego było mnóstwo pytań, a odpowiedzi ani widu, ani słychu. Wątpliwe było, by Czarny Pan puścił go wolno.
Drzwi zamknęły się z metalowym zgrzytem, który rozniósł się echem po pustych pomieszczeniach.
Ciemnowłosy owinął palce wokół ciepłego kubka. Przyjemne uczucie sprawiło, że chłopak odczuł pewnego rodzaju spokój, a dreszcz przebiegł przez jego ciało. Szczypiące gorąco, parzyło mu palce, nie mniej jego dłonie wciąż ciasno obejmowały jedyne źródło ciepła.
Harry uniósł kubek, wdychając jego słodki zapach i wręcz automatycznie się rozluźniając. Dmuchnął w ciecz, przyglądając się jej pofalowanej powierzchni. Zamoczył niepewnie wargi, prawie odsunął się, czując piekące uczucie, po chwili jednak wziął mały łyczek, czując jak ciepło powoli rozprzestrzenia się w jego ciele.
Z zachłannością wziął kolejny łyk, a potem następny. Nim się obejrzał trzymał pusty kubek, z którego powoli ulatywało ciepło, zostawiając tylko wspomnienie parzącego palce gorąca. Chłopiec czuł się prawie szczęśliwy, w tej chwili miał więcej niż wcześniej by myślał, że dostanie w niewoli u Voldemorta.
Rozgrzany herbatą organizm od razu rozbudził w zielonookim wilczy głód. Nim się obejrzał na tacy, którą przyniósł mu śmierciożerca były tylko puste naczynia.
Młody czarodziej owinął się kocami, które dostał i zaczął się wiercić pod ścianą szukając wygodnej pozycji. Czuł ogarniającą go senność, która wręcz napierała na jego umysł, nie dając mu wyboru, zmuszając do zamknięcia oczu. Wtulony w kąt zasnął.
Śmierciożerca o przydługich ciemno brązowych włosach, zaczesanych do tyłu i szarych oczach z przebłyskami mroźnego błękitu, ubrany w czerń wręcz wtapiał się w mijane korytarze. Zszedł on po kamiennych schodkach do pustej piwniczki, w której kiedyś zapewne trzymano alkohole i mniej potrzebne domownikom rzeczy.
Wokoło nie było nic oprócz pokrytych kurzem i pajęczynami szczątek drewnianych regałów i kilku butelek, gdzieniegdzie można było zobaczyć ciemne plamy na kamiennych ścianach czy też podłodze. Wszystko było tylko szczątkami przeszłości tego domu. Kawałkami wspomnień, które osiadły na pierwszym lepszym przedmiocie, chcąc zapewnić sobie pamięć.
Kroki mężczyzny były idealnie słyszalne w tym pomieszczeniu. Odbijały się złowróżebnym echem, napawając postronnego obserwatora dreszczem strachu. Skręcił on w jedną z odnóg głównego pomieszczenia, w ciaśniejszym przejściu było o wiele więcej pajęczyn, które uczepiały się stroju czarodzieja.
Pająki i inne małe owady wybudzone ze swojego snu, poruszyły się niespokojnie, uciekając przed światłem unoszącym się przed mężczyzną. Ten nie zwracając uwagi na otoczenie, skierował się wprost do pokrytych rdzą drzwi, kiedyś w pomieszczeniu za nimi było coś na kształt spiżarni, teraz jednak było tylko zimnym pomieszczeniem, w którym zamknięto młodego czarodzieja.
Drzwi skrzypnęły, gdy śmierciożerca machnął niedbale różdżką, otwierając zamek. Kąciki jego ust uniosły się ledwo zauważalnie, gdy jego wzrok uchwycił bladą postać, skuloną pod ścianą. Dzieciak spał po podanym mu podstępem eliksirze.
Brunet ze stęknięciem uniósł kruche ciało i uważając, by nie rozbić chłopakowi głowy, ruszył wraz z nim w ramionach w drogę na górę. Nim opuścił piwniczkę czuł się oblepiony wszystkimi świństwami, a na czole Potter'a widniał piękny czerwony ślad po zderzeniu z wystającą belką. Mężczyzna miał ochotę wysadzić tamte pomieszczenia w powietrze z tłumionej złości.
Humoru nie poprawił mu kpiący wyraz twarzy Malfoy'a, który patrzył na niego z wyższością. Blondwłosego arystokratę nieświadomie chronił chłopiec wtulony w jego ciało. Burzowe spojrzenie z morderczymi błyskami skoncentrowało się na Lucjuszu, który wpatrywał się w mężczyznę ze swoim złośliwym uśmieszkiem.
- Rosier, czyżbyś został zdegradowany do niańczenia tego chłopca? Pan aż tak ci nie ufa, po twoim magicznym powrocie?
Ciemnowłosy śmierciożerca posłał mu beznamiętne spojrzenie, mijając go bez słowa. Miał świadomość, że słowne utarczki z Maloy'em nie mają żadnego sensu. Tamten wciąż będzie się wywyższał dopóki nie dostanie po tej swojej idealnej twarzyczce. Szyderczy śmiech blondyna, tylko zirytował mężczyznę, który wspinał się po schodach na piętro. Na miejscu Lucjusza starałby się przekonać Voldemorta o swojej wartości, a nie robił sobie wroga w zaufanym człowieku ich Pana.
Chłopiec w jego ramionach poruszył się niespokojnie przez co prawie wylądowałby na podłodze, gdyby nie czujność ciemnowłosego mężczyzny. Poprawił on swój chwyt na wątłym ciele i silnym kopnięciem otworzył odpowiednie drzwi. Tylko w taki sposób mógł wyładować swoją złość.
Mały pokój był skromnie umeblowany, oprócz jednoosobowego łóżka z prostą białą narzutą, znajdował się tu prosty, kwadratowy stolik z ciemnego drewna i parą krzeseł oraz komoda, stojąca pod brudnym oknem. Wnętrze pomieszczenia rozświetlały wpadające przez nie promienie popołudniowego słońca.
Ciało chłopca ubrane w czarno-czerwony strój, w którym brał udział w Turnieju Trójmagicznym, odcinało się ciemną barwą na białej pościeli, brudząc ją. Śmierciożerca uznając, że wykonał polecenie Czarnego Pana, skierował się do drzwi. Obrócił się gwałtownie, słysząc charakterystyczne pyknięcie.
Na środku pokoju stał długouchy skrzat o ziemistej skórze i wielkich oczach, które zerknęły z przestrachem na śmierciożerce. W dłoniach stworzenia leżały poskładane, czyste szaty i małe pudełeczko, którym była podręczna apteczka.
- Pan prosił, by przebrać chłopca, sir i sprawdzić jego obrażenia, sir. - skrzat domowy wydawał się przerażony obecnością niebezpiecznego mężczyzny. Znał jego reputacje i lękał się jego osoby. Jego chude ciało drżało ledwo zauważalnie. Śmierciożerca przyglądał mu się z obojętnością na twarzy, co wprawiało skrzata w jeszcze większe zdenerwowanie. - Filo to zrobi, pan nie musi się martwić...
- Dość. - przerwał zirytowany śmierciożerca.
Z jakiegoś powodu zamiast wyjść z pokoju, usiadł przy stoliku przyglądając się śpiącemu chłopcu i stworzeniu, które stało sparaliżowane w miejscu. Rosier uniósł brew i machnął dłonią chcąc go pospieszyć, na co długouchy skrzat pisnął cicho i popędził w stronę łóżka.
Sprawnymi ruchami rozebrał nieprzytomnego chłopca do bielizny. Oczom śmierciożecy ukazało się chude ciało z widocznym zarysem żeber. Rosier zacisnął wargi, wstając ze swojego miejsca i podchodząc do Harry'ego. Był zaskoczony cienkimi bliznami na jego młodym ciele. Wyglądały one na stare i był niewidoczne dla niewprawnego oka, dopiero po bliższym przyjrzeniu się ciału chłopca były one widoczne. W umyśle śmierciożercy pojawiło się pytanie skąd się one wzięły na ciele tego dzieciaka.
Przejechał po jednej z nich czubkiem palca i z zaskoczeniem odkrył, że chłopak nagle się spiął. Śmierciożerca przyjrzał się dokładnie z pozoru śpiącemu czarnowłosemu. Ktoś tu najwyraźniej chciał udawać, że nie odzyskał za szybko przytomności. Na usta mężczyzny wpłynął złośliwy uśmiech, który kiedyś wróżył jego ofiarom długie godziny tortur.
Jedną z rak ułożył płasko na brzuchu młodego czarodzieja, wręcz czule gładząc skórę i napinające się pod jego dotykiem ciało. Oczywiście udawał, że niczego nie zauważył, pragnąc sprawdzić jak długo chłopak utrzyma swoją grę. Pochylił się w stronę spokojnej twarzy, która nie zdradzała, że Harry już się obudził. Uśmiechnął się szerzej i musnął wargami jego obojczyk. Chłopak zadrżał w zauważalny sposób, a gdy Rosier uniósł głowę, spojrzał z bardzo bliskiej odległości w jego szmaragdowe tęczówki, wypełnione przerażeniem. Leżał on jednak posłusznie pod nim, nie ruszając się choćby o milimetr.
- P-proszę, nie... - wyszeptał, ledwo poruszając wargami. Swoimi słowami zaskoczył mężczyznę, który ze zmarszczonymi brwiami usiadł wyprostowany, przyglądając się blademu chłopakowi. Wcześniejszy uśmiech zniknął mu z twarzy, zostawiając nieprzeniknioną maskę chłodu.
- Nie gustuje w małych chłopcach. - skomentował szarooki, wstając z łóżka, by nie patrzeć z tak bliska na to przerażone dziecko. Po tylu latach spokoju, ukrywania się w świecie mugoli nie napawała go satysfakcją reakcja chłopca.
Czarnowłosy śledził wzrokiem każdy jego ruch, jakby tylko czekał na atak. Nie dziwił mu się, sam na jego miejscu też by nie wierzył w dobre intencje ludzi, którzy służyli człowiekowi, który zabił jego rodziców. W pokoju zapanowała napięta cisza. Długouchy skrzat korzystając z chwili, na nowo wziął się do pracy. Dokładnie oczyścił ciało chłopca, zasklepiając małe ranki i wcierając maść w kolorowe siniaki. Na koniec pomógł mu się ubrać i zniknął z pyknięciem, zabierając ze sobą brudne ubrania czarodzieja i apteczkę.
Harry rozejrzał się po pomieszczeniu, nie wierząc, że znajduje się w czystym, ciepłym pomieszczeniu. Oparł się plecami o ścianę, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Nie chciał okazywać swojego strachu im wszystkim, a wiedział, że przegrał już w przedbiegach. Śmierciożerca widział jego przerażenie i najpewniej cieszył się z niego. Dla chłopaka było niemal bolesne przyznać się, że jest zdany na ich łaskę, nie mógł nic zrobić.
Jasnooki przyglądał mu się przez chwilę, przez całą długość pomieszczenia. Nie wiedział czego szuka, ale gdy ten spojrzał na niego z rezygnacją, poczuł jak zaciska wargi w wąską linie. Obrócił się napięcie i wyszedł bez słowa. Pieczenie w przedramieniu i jęk bólu z pokoju poinformowało go, że nie tylko on poczuł wezwanie. Zapominając o zapieczętowaniu drzwi, by chłopak nie uciekł, ruszył szybkim krokiem na dół.
W jadalni przy długim stole z ciemnego drewna siedzieli już śmierciożercy z głównego kręgu. Voldemort stał przy marmurowym kominku, patrząc z niesmakiem na brudny od sadzy kamień. Wydawał się ignorować swoich ludzi, którzy wpatrywali się w niego, czekając aż poda powód tak nagłego spotkania.
Nim pojawili się wszyscy wezwani, minęło parę minut. Rosier ujrzał parę nowych twarzy, a parę razy uchwycił pełne podejrzliwości i niedowierzania spojrzenia osób, które miały go za martwego. Pozwolił sobie na mały, szaleńczy uśmieszek.
- Jak możecie zauważyć, jest nas mniej niż pamiętnych trzynaście lat temu. Nasza potęga upadła... zrujnowana przez Dumbledore'a i jego miłośników szlam. - nienawiść w głosie Voldemorta była doskonale słyszalna. Mordercze błyski w szkarłatnych oczach, przyprawiały o dreszcze, wężowa twarz miała w sobie coś co zapowiadało bolesną śmierć dla jego wrogów. Śmierciożercy mogli tylko westchnąć z ulgą, że to nie oni są obiektem nienawiści Czarnego Pana.
- Potrzebuję teraz was, moich wiernych przyjaciół byście pomogli mi w odbudowaniu naszej potęgi w magicznym świecie. Nie możemy pozwolić by ci sympatycy szlam i mugolaków wciąż rządzili Magiczną Anglią. Położymy kres ich fanaberiom o równości prawdziwych czarodziejów i tych śmieci...
Pasja w jego głosie oczarowywała jak za dawnych czasów. Śmierciożercy z fascynacją spijali każde jego słowo. Każdy z nich pałał taką samą niechęcią do mugolaków, które jak bezpańskie psy coraz bardziej odkrywały czarodziejski świat, zanieczyszczali czyste rody magiczne swoją brudną krwią. Napawało ich odrazą i wściekłością, że teraźniejszy rząd na to pozwala.
Zapał Voldemorta do usunięcia ich z magicznego świata był zaraźliwy. Każdy z nich podzielał jego wściekłość, rozumiał jego idee i z całego serca je wspierał. Byli zdeterminowani, by sprzątnąć te ludzkie śmieci z ich świata.
Nie liczyły się konsekwencje, poniesione ofiary. Oni widzieli tylko swój cel, władze, którą będą mieli.
Voldemort wiedział jak zapalić w nich to pragnienie, wiedział co powiedzieć, by zrobili wszystko co on zechce. Z wieloletnią wprawą wykorzystał słowa by utwierdzić ich we właściwości swoich poglądów. Dumą napawały go zawzięte twarze zwolenników. Wykrzywił swoje wąskie wargi w parodii makabrycznego uśmiechu.
Nagle poczuł dziwne pociągnięcie w umyśle. Zmrużył oczy, koncentrując się na tym uczuciu i już po chwili patrzył nie swoimi oczami na zarośnięte ogrody przed domostwem. Był wściekły, widząc jak jego nowa zabawka bez pozwolenia ucieka mu przed nosem.
- Rosier. - jego głos wydawał się ciąć stal. Był cichy i morderczy, mimo pozornego spokoju. Jego wierny śmierciożerca drgnął i uniósł wzrok na swojego mistrza. Złość widoczna w szkarłatnych ślepiach przyprawiła go o zimny dreszcz.
- Tak, Panie? - zapytał spokojnym głosem. Nie dał po sobie poznać, jak obawia się wściekłości, którą Voldemort skierował na niego.
W pomieszczeniu panowała śmiertelna cisza, której żaden ze śmierciożerców nie zamierzał przerwać. Można by powiedzieć, że w bezruchu czekali na rozwój tej sytuacji. Wszystko wydawało się zatrzymać w miejscu, sparaliżowane przez potężną magię bijącą od Voldemorta.
- Możesz mi powiedzieć czemu moja własność właśnie mi ucieka choć kazałem ci się nim zająć? - głos mężczyzny był wręcz przymilny, jakby prowadził zwyczajną rozmowę, w której nie ważyło się życie jednego z jego ludzi za popełniony błąd. - Crucio... - wysyczał, z satysfakcją przypatrując się cierpieniu, które pojawiło się na twarzy spokojnego dotąd śmierciożercy. Ciemnowłosy wił się, wydając z siebie coś pomiędzy krzykiem, a charczeniem.
Nie błagał o litość, wiedział, że tylko bardziej rozwścieczyłby tym swojego mistrza. Starał się przyjąć karę z godnością, której niektórym w tym gronie brakowało. Nie bez powodu był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Czarnego Pana. Ten zadowolony najwyraźniej z efektu klątwy, cofnął ją, w milczeniu przyglądając się ciężko oddychającemu mężczyźnie.
- Złap go. I przyprowadź do mnie. Czas aby Złoty Chłopiec zapłacił za nieposłuszeństwo wobec Lorda Voldemorta.
- Tak, Panie.
Ciemnowłosy śmierciożerca podniósł się lekko chwiejnie na nogi i opuścił pomieszczenie w trybie natychmiastowym. W duchu przeklinał swoją głupotę oraz naiwność dzieciaka. Gdy Czarny Pan uzna kogoś za swoją własność, nie ma dla tej osoby ratunku. Chłopak wkrótce się o tym przekona na własnej skórze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro