Rozdział 7
Anna siedziała na starej, zakurzonej kanapie porzuconej w Pokoju Życzeń chyba kilka wieków temu, bo chociaż była skórzana to była mocno popękana, zniszczona - czas odcisnął na niej swoje piętno.
Z ociąganiem jadła zielone jabłko, z lekką irytacją przyglądając się poczynaniom Malfoy'a. Siedzieli w tym samym pomieszczeniu od godziny i tylko dzięki panującej tu ciszy, jeszcze się nie pokłócili. Im dłużej wpatrywała się w ślizgona, tym bardziej nie rozumiała, czemu tak odpowiedzialne zadanie spoczęło na jego barkach. Oczywistym było, że to zawali. Ale Anna by dała radę. Nie cierpiała Dumbledore'a od chwili, gdy jasno podkreślił, że faworyzuje Harry'ego Pottera i cały Gryffindor. A ile razy Hogwart był pod jego rządami zagrożony? Pozwolił, aby Crouch Jr. oszukał jego i wszystkich wokół, że jest Alastorem Moodym i doprowadził do śmierci Cedrika...
- Tak się zastanawiałem... - mruknął cicho Malfoy.
- A to dopiero ciekawe - zakpiła sobie Anna, wgryzając się kolejny raz w soczysty owoc.
Chłopak posłał jej krótkie, ale pełne pogardy spojrzenie, na co odpowiedziała mu krótkim całusem, który mu posłała. Rozsiadła się wygodniej na kanapie, ręką pozwalając mu kontynuować. Przez moment Draco chciał przemilczeć kłębiące się w jego głowie pytania, ale ciekawość zżerała go od środka. Oboje znajdowali się w dość dziwacznej sytuacji. Ona nie sądziła, że powierzą mu tak wielką misję, a on nie zdawał sobie sprawy, że lojalnym sługą w zamku była Montilyet. Dziewczynka półkrwi, chłonąca wiedzę magicznego świata jak gąbka, tak szybko jak Granger. Szkoda, że ten jej entuzjazm szybko ugaszono, bo możliwe, że Slytherin miałby własną Pannę-Wiem-To-Wszystko, a dzięki temu ich dom zyskałby mnóstwo punktów. Zamiast tego, łamała regulamin, wagarowała, co weekend niemal siedziała u kogoś na szlabanie. Żadna z tych kar, rozmów z nauczycielami nie utemperowały jej krnąbrnego charakteru.
- Jak to się w ogóle stało, że... ty... No wiesz - mówił cicho, jakby nie wierzył, że w tym pokoju nikt nie może ich podsłuchać. - Zostałaś jedną z nas.
- Nas? Jak to ładnie brzmi - zachichotała. - Uroczo, że myślisz, że stoimy obok siebie w hierarchii. Powiem ci coś, Malfoy. Mnie pozycji nie załatwiła rodzina, sama ją sobie wywalczyłam. Dziwi cię to? Dziwi, że smarkula tak jak ja, półkrwi, a nie szlachetnej czystej krwi coś znaczy w szeregach Czarnego Pana?!
Jej wybuch nie zrobił na Draconie wrażenia. Do dziś pamiętał jak Anna skopała Goyle'a, łapiąc mu nos. To, że ostatnimi czasy wydawała się spokojna, ale psotliwa, nie sprawiało, że uśpiony w niej wulkan wściekłości pozostał na zawsze ugaszony. On tylko czekał, aż wpadnie tam malutka iskierka, by wywołać erupcję czystej furii.
- Bardziej mi chodziło o to, czemu dołączyłaś do kogoś, kto... - Teraz zdał sobie sprawę, jak bezczelne to było pytanie. I z jakiegoś powodu nie chciał już go zadawać. Aczkolwiek nie mógł sobie odmówić wbicia szpilki tam, gdzie zaboli najbardziej. - Do kogoś, kto zabił Diggory'ego.
Jabłko wypadło z ręki Anny, gdy ta podskoczyła na kanapie. Owoc przeturlał się pod nogi Malfoy'a, ale nie poruszył się. Wpatrywał się w dziewczynę z oczekiwaniem, aż albo się rozpłacze albo wścieknie. W każdym razie Draco zapewnił sobie dzień spokoju, bo po tym pytaniu Anna z pewnością by go unikała.
- Mylisz się - skwitowała, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. - Nie dołączyłam do mordercy Cedrika. Cedrik pojawił się tam, ponieważ Potter go tam ściągnął. Bo Dumbledore pozwolił śmierciożercy wedrzeć się do szkoły. Czarny Pan... jest tu najmniej winny. On zaoferował mi przyszłość, perspektywę. Pani Bellatriks nauczyła mnie tylu zaklęć czarnomagicznych, które w przeciwieństwie do jakiegoś durnego Depulso czy Expelliarmus mi się przyda. Wiesz, ile można rzucić na wroga klątw? Mnóstwo. A każda następna gorsza od poprzedniej.
- Och, więc jestem uczennicą ciotki Belli - skrzywił się ślizgon na wspomnienie tej szalonej czarownicy. - To wiele wyjaśnia. Zawsze wiedziałem, że jesteś zepsuta, ale...
- Wypraszam sobie, Malfoy. Zepsuta może być zabawka albo ulubiona spinka do włosów. Ja jestem zła do szpiku kości.
Wyszła, zostawiając chłopaka samego sobie. Malfoy zdusił ochotę ugaszenia jej uporu i butności, ale powinien się skupić na tej przeklętej szafie. Żadne wyjaśnienia Anny do niego nie docierały. Dołączyła do śmierciożerców, bo tak było jej wygodnie? Nie popierała ich ideałów o czystości krwi, braku możliwości, by szlamy pokroju Granger czy innych szlajały się między dumnymi czarodziejami, którzy magię mieli w sobie od stuleci, od przodków. Anna Montilyet była zagadką. I to taką, której Draco Malfoy raczej nie chciał rozwiązywać. Co odkryłby w środku tego wszystkiego? Była próżna, arogancka, i trzymała w sobie tyle nienawiści, która Voldemort odnalazł i zamierzał wykorzystać jako swoją broń.
Malfoy porzucił na dziś plany pracy przy tej szafie. Z pewnością w dziale ksiąg zakazanych znalazłby jakieś przydatne zaklęcie, tylko musiałby poprosić Snape'a o zezwolenie, by nie wzbudzać podejrzeń. Wyszedł z Pokoju Życzeń, chcąc udać się o tej porze na obiad. Za godzinę zaczyna lekcję Alchemii. Z jakiegoś powodu ten przedmiot go fascynował, co jego ojciec z kolei potępiał. Zbliżając się do Wielkiej Sali wyczuł za sobą czyjąś obecność. Warknął zirytowany, kiedy ktoś klepnął go mocno w plecy.
- Draco! Druhu! - zawołał radośnie Zabini, doganiając go i zrównując z nim krok. - Dawno cię nie widziałem. Aż tak zajęty jesteś swoją nową dziewczyną.
Położył specjalny nacisk na dwa ostatnie słowa, chcąc podkreślić jak cała ta sytuacja mu się nie podobała. To zrozumiałe. Blaise wzdychał do Montilyet od dłuższego czasu, a ona go zbywała w mniej lub bardziej podły sposób. Jakim ciosem była prawda, że oddała swoje serce takiemu bucowi jak Draco. Chłopak rzadko wykazywał nią zainteresowanie - gdyby nigdy nie zamieniliby ze sobą słowa, żadne z nich nie rozpaczałoby z tego powodu. A tak niby dobry przyjaciel, a sprzątnął Zabiniemy sprzed nosa jego ,,bratnią duszę" jak lubił mawiać. Jak bardzo wyklinał Cedrika z Huflepuffu, kiedy to on zaprosił Annę jako pierwszy na Bal Bożonarodzeniowy.
- Myślałem, że już ci to tłumaczyłem.
- Miłość od pierwszego wejrzenia, jasne... Nie kupuje tego. Znacie się sześć lat, Malfoy - wytknął mu Blaise. - Do niedawna używałeś rodzajnika ,,to", aby określić Montilyet, a teraz dajesz jej bukiet róż i jesteście kochającą się parą.
Kochającą się wkurzać wzajemnie, dopowiedział sobie Malfoy. Cała ta sprawa z fałszywym związkiem była okropna. Ludzie, który trzymali się z dala od Anny, ale przebywali blisko Dracona zadawali masę pytań. Parkinson, chcąca od trzech lat zostać przyjaciółką Montilyet, wypytywała jego o jej ulubiony kolor, słodycze - jakby Pansy zmieniła obiekt westchnień - Malfoy nic nie wiedział o Annie, więc kłamał. O kolorze, że to zielony, ale bardziej szmaragdowy. I pewnie lubiła czekoladowe żaby.
Ale Pansy z innego powodu interesowała się Anną. Jak zresztą każdy. Okazała się mistrzynią pojedynkowania i miała taką reputację, że jedni chcieli być blisko, ale się bali, podczas gdy inni uciekali jak najdalej, kiedy wchodziła do pomieszczenia.
- To jest świństwo, wiesz o tym? Wiedziałeś, jakie mam wobec niej plany! Miałem poprosić ją nawet o rękę! - oburzył się Zabini.
Malfoy przystanął w miejscu, licząc do dziesięciu. Zabini był mu potrzebny. Crabbe i Goyle stanowili siłę roboczą, zawsze osiłek się w pobliżu przyda, ale Blaise... chłopak był bystry, dlatego Malfoy trzymał go obok. Rozejrzał się dookoła, czy nigdzie nikogo nie ma, więc pociągnął czarnoskórego ślizgona za ramię nieco na bok.
- Słuchaj, powtórzę to tylko raz: nie jestem zakochany w Montilyet, a nasz związek to tylko część planu! - syknął cicho.
Odczekali parę minut. Minęła ich dwójka pierwszoroczniaków z Ravenclawu, a potem znów skupili się na sobie.
- Chcesz mi powiedzieć, że ty i Montilyet... - Draco pokiwał głową. - Merlinie! Co za szczęście! Już myślałem, że będę musiał cię zabić!
- Co kurwa? - warknął Draco, ale Blaise go zignorował, wychwalając wszelkie moce, że jego miłość dalej jest na wyciągnięcie ręki. - Aczkolwiek odradzam ślub z tą żmiją. Jest naprawdę okropna.
Blaise uśmiechnął się lekko.
- Drogi Draconie... Nie wiesz, że zwykle najbardziej kłujący krzew zawiera najpiękniejszy kwiat? Skoro jesteście na jakiś czas teraz blisko... Może mógłbyś...?
- Zapomnij o tym.
- No weź!
Nie wiedzieli, że tej rozmowie ktoś się jednak przysłuchiwał i to ktoś, kto wcale nie powinien tego słyszeć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro