III
Tylko gwiazdy widziały, jak wymykam się z osady.
Och, to było głupie. Tak głupie, tak boleśnie nierozsądne, bo przecież wystarczyłoby, żeby ktoś mnie nakrył, żeby ktokolwiek z osady nie spał, podobnie do mnie, żeby zwrócił mi uwagę i zainteresował się tym, dlaczego jeden młokos boso przechodzi między namiotami, czemu skrada się jak dziki kot, po ciemku, bez ognia. Ale nikogo nie było. Wszyscy spali. Każdy mój krok śledziły tylko niepoliczalne oczy gwiazd i tysiączne, czarne jak czeluść cienie kłębiące się w zakamarkach między namiotami, w wypalonych ogniskach, w gęstwach zwierzęcych skór.
Myślałem, że będę bał się trochę bardziej. Serce łomotało mi w piersi, owszem, byłem czujny, ale nie do tego stopnia, żeby czuć się sparaliżowany albo chociaż pomyśleć o odwrocie. Nie było sensu zawracać, bo wiedziałem, jak niewiele ryzykuję. Na każdy lęk potrafiłem sobie odpowiedzieć. Jeśli ktoś mnie złapie, to powiem, że po prostu nie mogłem spać i zachciałem odetchnąć świeżym powietrzem. Po co mi nóż? Dla ostrożności zawsze śpię z nim u boku. Wojownik nigdy nie pozwala sobie na chwilę bezbronności, tak mawiał ojciec. Tak, trafię do swojego namiotu. Tak, trochę mi już lepiej, już odetchnąłem, teraz na pewno usnę. Dziękuję.
Bezszelestnie mijałem namioty, w których niektórzy głośniej spali, niż ja stąpałem. Zwinnie przemykałem pod futrami rozwieszonymi do wyschnięcia, które moi starsi bracia, więksi i bardziej niezgrabni, musieliby obchodzić naokoło. Jeszcze jedno palenisko, jedna ława, i nagle osada się kończyła, tam nadal trwała, a tu już jej nie było, granice są przecież umowne, a ja umówiłem się sam ze sobą, że tutaj, gdzie na wilgotnej od rosy trawie stawiałem pierwszy krok, tu już nie było osady. Wyszedłem z niej i nie musiałem się wcale oglądać, bo zaraz zniknę w gęstwinie krzewów i wysokich zarośli, i dotrę nad rzekę, dokładnie tak jak postanowiłem. Nawet serce nie biło mi już tak szybko. Wcale nie byłem nerwowy. Położyłem się przedtem spać, ale nie mogłem zmrużyć oka, słyszałem jak wszyscy bracia wokoło zasypiają, a ja nie mogłem. Podświadomie chyba wiedziałem, że na coś czekam, że coś musi się tej nocy wydarzyć. A teraz szedłem nad rzekę, oddychałem świeżym, chłodnym powietrzem, spoglądałem w rozgwieżdżone niebo i ze spokojem te wydarzenia przyjmowałem.
Liście paproci ocierały się o moje łydki, bo spodnie miałem podwinięte, dokładnie tak, jakbym kolejny raz szedł na połów ryb. Kwiaty, które w ciągu dnia miały otwarte i czerwone kielichy, teraz były pozamykane, spały, i wydawały się jednak niebieskie. Zielone liście miały ten sam kolor, co woda rzeki w jej najgłębszym miejscu: granatowy, ciemny, ale przecież nie czarny. Trawy migotały zimnym srebrem. Nawet owady, wydawało mi się, wolały teraz spać i dlatego musiałem poruszać się na tyle cicho, aby ich nie obudzić. Tylko tykot cykad wyznaczał spokojny rytm nocy.
To było głupie — powtórzyłem sobie, wstępując na mieliznę wielkiej rzeki, wstępując w chłodną wodę obmywającą mi kostki — głupie, ale z jakiegoś powodu potrzebne. Póki co nie pytałem samego siebie o moje motywy. Zapytam o nie później, kiedy ktokolwiek dowie się o mojej wycieczce, jeśli się dowie, zapytam się wtedy, kiedy ktokolwiek inny mnie o nie zapyta. Atholi, dlaczego wyszedłeś w środku nocy, udając się w stronę, o której opowiadał wcześniej Tatt? Czyż nie zaznaczył on, że w stronach tych może czyhać niebezpieczeństwo? Czy wydaje ci się, że zobaczysz w nocy więcej, niż twoi doświadczeni bracia będą w stanie zobaczyć za dnia?
W nocy spały nawet duchy, dlatego ojca tu nie było. Gwiazdy widziały, jak sprawnie przeszedłem przez rzekę, nie mocząc sobie nawet podwiniętych nogawek. Ojciec nie widział. Pieprzony ojciec.
Gwiazdy widziały, jak wychodzę na drugi brzeg i jak zatrzymuję się na moment, by zastanowić się, co dalej. Słyszałem stąd odległy poszum wodospadu, widziałem wyrastające nagle wzgórza, czarne i straszne, znałem drogę do zajętych przez nas jaskiń, ale żeby do tego wszystkiego dotrzeć, należało przedrzeć się przez las. Niebezpieczny las — mówił Tatt. Co takiego widziałeś, Tatt? Co to tak naprawdę było, jakie ślady? Co cię przelękło?
Moment zawahania zniknął. Dotknąłem pierwszego drzewa po prawej stronie, odepchnąłem się od niego i od tej pory było to dla mnie jak swego rodzaju gra. Jedno drzewo, potem drugie. Odepchnąć się, dotknąć kory, odruchowo poszukać palcami nacięć. Nawet nie wiem do końca, czego szukam. Trzecie, czwarte, jeszcze kilka kroków, to przecież znajomy trakt, piąte, szóste, może na siódmym będą wreszcie te ślady? Ósme, dziewiąte. Trawa rzeczywiście jest tutaj wygnieciona, czy to tylko gra cieni? Dziesiąte. Ptaki poderwały się z jego gałęzi, poleciały gdzieś daleko. Gdybym i ja mógł latać, spojrzałbym na to wszystko z góry i może zobaczyłbym coś ważnego, ale zamiast tego dotykam jedenastego drzewa i dwunastego, i tracę rachubę, bo za bardzo skupiam się na tym, żeby po prostu iść w stronę wodospadu. Coraz wyraźniej słyszę jego szum, przed oczyma wyobraźni mam już pionową ścianę skał, kaskadę białej, spienionej wody i jeden z dopływów naszej wielkiej rzeki. Nie wiem, czemu nazywamy ją naszą. Wcale do nas nie należy. Karmi nas i poi, to raczej my należymy do niej. Dwudzieste, dwudzieste pierwsze drzewo, tak mi się wydaje, że to tyle. Czterdzieste dziewiąte i pięćdziesiąte. Setne. Palce przyzwyczaiły mi się do chropowatości kory, ale nie wyczuły niczego niezwykłego. W świetle księżyca i gwiazd widać tylko jedną stronę każdego pnia, a przez wiszące nad głową gałęzie robi się miejscami zupełnie ciemno. Gdzieś daleko piszczy nietoperz.
Myślisz, że uda ci się wrócić do domu na czas, Atholi?
Co właściwie spodziewałeś się tu znaleźć?
Tuż przede mną otwiera się rozlewisko wodospadu. Nie zadaję sobie więcej głupich pytań, bo nie mogę usłyszeć własnych myśli przez huk, z jakim spadająca z wysokości woda rozbija się o skały, by z niepojętą gracją przeistoczyć się w płynący spokojnie strumień. W nocy wygląda to tak, jakby spadała z samego nieba. Świetliste oczy gwiazd znajdują swoje odbicie w tafli strumienia. Spokój. Cisza. Natura tak wszechobecna i wszechogarniająca, że na chwilę zapominam o swojej wielkiej tajnej eskapadzie, przyklękam nad brzegiem, zanurzam dłonie w rzece i obmywam twarz. Zaskakuje mnie chłód wody. Beznamiętny.
Pojedyncze krople spłynęły za kołnierz kaftana i poczułem, jak załaskotały mnie w pierś, jakby sama rzeka chciała mnie upomnieć, skoro wszelkie inne upomnienia nie podziałały.
— To przez Dirszu — usłyszałem naraz swój własny głos pośród niebieskiego mroku, dziwnie słaby wobec szumu wodospadu. Wsłuchałem się w niego z przyjemnością. — To Dirszu i to jego głupie gadanie. Szkoda mojego czasu, też coś, co za ograniczony tłuk. Mogliby mnie tu zabrać choćby po to, żeby dodać sobie jeszcze jedną parę uważnych oczu albo sam nie wiem, może żeby... żebyśmy jak raz zrobili coś, co rzeczywiście robią bracia! Kiedy ostatni raz robiliśmy coś razem, naprawdę razem? Chyba na pogrzebie ojca, bo tak należało. Głupi Dirszu, po stokroć skretyniały, kąśliwy... Gdyby powiedział, że mogę z nimi iść, to po prostu bym poszedł, i bym się dzisiaj wyspał, i wcale nie musiałbym tu teraz przychodzić, siedzieć i gadać do siebie, niech ich wszystkich trafi...
Nie dokończyłem. Nie dopowiedziałem swojej przeklinającej litanii, nie cisnąłem w rzekę tego kamienia, który zdążyłem już wziąć w rękę i zbadać opuszkami palców jego ostre krawędzie, nie zrobiłem nic z tego — bo nagle umilkłem, słysząc, że po drugiej stronie rzeki coś się poruszyło.
Nie poruszyło. Poruszało.
To było głupie, głupie, skończenie nieodpowiedzialne — zaczęły z powrotem krzyczeć na mnie moje własne myśli, uruchomiły się, nasiąknięte na pewno duchem ojca i duchami moich wszystkich po kolei braci i przodków — głupie i nierozsądne, żeby przyjść tutaj w nocy, po ciemku, uzbrojony zaledwie w jeden nóż, podczas gdy tam, za rzeką, coś przedarło się przez leśną gęstwinę i właśnie szło w moją stronę, i będzie tak szło, aż oddzieli nas tylko ta rzeka właśnie. Słyszałem trzaskanie gałęzi i szelest liści, tak niepodobne do ciszy, którą ja sam zachowywałem, kiedy przechodziłem wcześniej przez las, zrozumiałem więc, że to dzikie zwierzę, zrozumiałem jeszcze szybciej niż je zobaczyłem. Jak wcześniej czułem się spokojny i zespolony z nocą, tak teraz spanikowałem, ale nie drgnąłem nawet, ogłupiałem, skuliłem się na brzegu, a jedyną rozsądną myślą, jaka pozostała mi jeszcze w głowie, była ta, by wobec drapieżnika zachować spokój. I zaatakować, gdy tylko będę miał okazję.
Niewątpliwie ściągnąłem na siebie zagładę tym gadaniem na głos. Czy ktoś w osadzie przejmie się moim zniknięciem, jeśli rozszarpie mnie bestia, czy raczej będzie im z tego powodu lżej? Może to niedźwiedź, taki sam, jak ten, który zabił ojca. To by dopiero było ironiczne. Po trochu chyba chciałem, żeby moim końcem okazały się być pazury piekielnego niedźwiedzia wypełzłego z jaskini. Tak. To by było nawet śmieszne.
U stóp wodospadu zrobiło się jakoś jaśniej, jak gdyby księżyc postanowił rozświetlić mi ostatnią chwilę życia. Widziałem już, gdzie dokładnie poruszają się zarośla, tam też utkwiłem wzrok. I tam, po upływie kilku chwil, które zdawały się wiecznością, zobaczyłem bestię.
Ale to wcale nie była bestia. I zapewne nie zwierzę, ale też nie człowiek. Poczułem jak bezwiednie otwieram usta, a przekonanie o zbliżającej się śmierci mnie opuszcza. Przycupnięty na brzegu, niezauważony, sam bardzo uważnie zacząłem obserwować.
Co to było?
Z jakiegoś powodu miałem pewność, że to samiec. Nie — mężczyzna. Wydawało mi się, że jest nagi, ale zrazu pojąłem, że to, co pierwotnie uznałem za futro, było w rzeczywistości przepasującym go strzępem skóry zwierzęcej, bo tak, zdecydowanie sam nie był zwierzęciem! Przecież stał na dwóch nogach, jak ja, i miał dwie ręce jak ja, i głowę, chociaż jakąś niekształtną i wielką, wciśniętą w szerokie ramiona. Poruszał się powoli, choć zwinnie jak na ciężką budowę jego ciała. Wydawał się mały, niższy ode mnie, ale jego włosy i broda prezentowały się bardziej okazale, niż u Tatta, niż u mojego ojca, niż u wszystkich mężczyzn, jakich znałem. I cały w ogóle był bardziej kosmaty.
Zdałem sobie sprawę, że mam ochotę krzyczeć, ale głos więźnie mi w gardle. Czym było to stworzenie? Z jednej strony tak podobne do mnie i moich braci, a z drugiej zupełnie obce, dzikie, a więc straszne, bo pochodzące jakby od samej matki ziemi. Nieprzefiltrowane przez ludzką kulturę.
Ale oto na moich oczach ta korpulentna kreatura niespiesznym, niemal nonszalanckim ruchem nachyliła się nad rzeką, wyciągnęła głębokie naczynie, którego wcześniej nie zauważyłem, i nabrała wody. Znajoma naturalność tego gestu poruszyła mnie chyba najbardziej. Następny poraził mnie fakt, że oto właśnie, w tej dziwnej, niekształtnej ręce o pięciu palcach, znajduje się naczynie niewiele różne od tych, z których sam korzystałem, rodzaj miski, w jakiej Ulla podałaby mi jedzenie. I w misce tej znalazła się woda, i została podniesiona do szerokich ust, zmoczyła szczeciniastą brodę, a potem napełniła się jeszcze raz. Obcy podniósł się, choć pozostawał schylony. Zapewne chciał tę wodę zabrać. Może napoić nią kogoś jeszcze, tak samo jak on dziwacznego i niezgrabnego. Może było ich więcej.
Byłem zdjęty strachem i tym też tłumaczyłem sobie później to, co uczyniłem w tamtym momencie. Postradałem zmysły, mówiłem sobie, i dlatego zdecydowałem się porzucić swoją bezpieczną pozycję, porzucić bycie niewidzialnym.
Nadal ściskając w dłoni ostry kamień, powoli, z rozwagą, podniosłem się na równe nogi. Wyprostowany bardziej niż kiedykolwiek przedtem, jakby dla zaznaczenia przewagi, trzymałem obcego na uwięzi swojego dumnego spojrzenia. Jego oczy — dwa czarne paciorki pod masywem wydatnych łuków brwiowych — spotkały moje. Szum wodospadu umilkł. Noc ucichła. Czas się zatrzymał.
Nagle widziałem jego twarz jeszcze wyraźniej: niskie, pochylone czoło, płaski nos, ostro ciosane rysy dopełniające tę bryłowatą głowę. I widziałem coś jeszcze — że się boi. Że gdy tylko mnie spostrzegł, przestraszył się mnie bardziej, niż ja jego.
Zrobiło mi się głupio. Nie rozumiałem tego, ale było mi wstyd, że się boi. Bo wydawał się bezbronny.
Ściskał mocno swoją miskę, w której dostrzegłem nagle bardziej skorupę wielkiego orzecha, niż naczynie z wypalonej gliny. Jego czarne oczy patrzyły prosto w moje, niebieskie, patrzyły do góry, bo był o tyle niższy. Dzieliła nas rzeka, ale wiedziałem, że widzi każdy jeden kościany koralik zdobiący moją tunikę, mój nóż, spodnie, i zaczynałem rozumieć, że wszystko to napawa go lękiem, bo sam nie był w stanie objąć tego rozumem. Kim dla niego byłem? Bogiem? Bo przez chwilę, nad tą rzeką, pod wodospadem, pod bezlitosną nieskończonością gwiazd i nad miriadami rzecznych kamieni, poczułem się jak bóg. Okrutny bóg. Ta oczywistość mojego okrucieństwa właśnie napełniała mnie takim wstydem.
Wszystko to trwało może zaledwie kilka chwil, ale mnie wydawało się, jakby minęły godziny. Skorupa orzecha wypadła z wielkich łap i stłukła się o kamienie, wartki nurt porwał lekkie kawałki, półludzki stwór obrócił się szerokimi plecami i zniknął, tak po prostu zniknął, wpadając między zarośla, torując sobie drogę przez roślinność tak długo, aż przestałem go słyszeć. Nie goniłem go, bo było mi wstyd. Bo mnie nie zaatakował. Bo nie miał naturalnej potrzeby walki ze mną, chociaż wydawałem mu się niewątpliwie groźny, bo ukorzył się, gdy ja czułem nad nim wyższość. Zostałem sam, zupełnie sam, bardziej niż kiedykolwiek przedtem. A potem i ja uciekłem.
Biegnąc na oślep przez gęstwę, przedzierając się przez rzekę, dopadając do granicy osady — cały czas miałem ochotę krzyczeć. Krzyczeć o tym, co właśnie widziałem, o jakimś człowieku, który z jednej strony tylko trochę przypominał człowieka, a z drugiej był bardziej ludzki ode mnie. Krzyczeć z bezradności wobec nieznanego, niepoznawalnego właściwie, wobec czegoś, co mogłem odkryć, a czemu pozwoliłem uciec. Krzyczeć z przerażenia wobec swojej własnej, uświadomionej wreszcie potęgi. Krzyczeć, tak jak krzyczał triumfalnie mój ojciec, kiedy z niepotrzebną brutalnością dobijał trafione raz zwierzę. Może i jego krzyk był tak naprawdę wyrazem lęku przed samym sobą — przed żyjącym w nim bóstwem, które ma moc odbierania życia.
Wślizgnąłem się do namiotu, pod ciepłe futra. Jasna główka śpiącego tuż obok mnie Uge, tak znajoma i dobra, przynosiła mi nie ukojenie, ale męczącą pewność, że to wszystko, czego doświadczyłem, wydarzyło się naprawdę. Nie krzyczałem. Wręcz przeciwnie — obiecałem sobie gorąco, że nigdy nie pisnę o tym ani słowa.
I chociaż zamykałem oczy, do świtu już tylko udawałem sen.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro