Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

Ulla była nam niemal jak siostra od czasu, kiedy została kobietą naszego brata Tiwiego i urodziła mu dzieci. Uge ją lubił, bo zapewniała mu to, czego nie mógł dostać od naszej wcześnie zmarłej matki, a przy tym nie panoszyła się tak bardzo, jak ta dziewczyną, którą przed śmiercią ojciec przygarnął, ażeby ogrzewała go i karmiła, gdy brakło mu sił. Zawsze gdy wracaliśmy do osady, bardzo łatwo było Ullę znaleźć. Zwykle siedziała w chacie i tkała, jeśli była akurat taka potrzeba, a w tkactwie nie miała sobie równych spośród kobiet, potrafiła bowiem przeplatać ze sobą nici jasne i ciemne albo farbowane na czerwono, doszywała do kaftanów dziesiątki i setki kościanych paciorków w poziomych pasach, wymyślała barwne pasy na ramionach, u dołu rękawów, w różnych miejscach. Co wyszło spod jej rąk, to okazywało się niezwykle piękne, dlatego cieszyła się czcią. Także wszystkie dzieci, które urodziła Tiwiemu, rosły silne i energiczne, i wszystkie przeżyły zdrowo najwcześniejsze lata.

Ulla również wyglądała imponująco. Gdy z wprawą poruszała nićmi i poprzeczkami ramy tkackiej, jej obfite ramiona drżały, oczy błyszczały, cała zdawała się tańczyć w sobie tylko znanym tańcu. Nigdy nie odważyłem się powiedzieć tego na głos, ale wierzyłem, że w Ulli objawia się obecność wielkiej matki ziemi, a przynajmniej jakaś jej część. Kiedy szaman rzeźbił nową ze swoich figurek, byłem niemal pewien, że spoglądał właśnie na Ullę.

Tego dnia nie przędła jednak kolejnej z wzorzystych tunik, ale siedziała przed chatą, obok kilku innych kobiet, i oczyszczała wyschniętą skórę zwierzęcia. Mogłem tylko zgadywać, czy posłuży jej do ona do szycia, jako ocieplenie jakiegoś ubioru, czy też może wyłoży nim klepisko w swojej chacie, aby wygodniej jej się spało. Kilkoro dzieci biegało wkoło, a jak tylko znaleźliśmy się bliżej, wracający ze mną Uge również wybiegł do przodu, by przywitać się z Ullą. Uśmiech, jakim go obdarzyła, kojarzył mi się z błogosławieństwem; ona też była jedną z niewielu, która pocieszała mnie nieraz ukradkiem wobec surowych słów mojego ojca.

— Witaj, Atholi! — przywitała mnie z daleka, zarzucając oprawianym futrem, żeby je wyprostować. Podniósł się kurz, aż Uge zaczął przesadnie kasłać. — Połów się udał, co? Kto jak kto, ale ty zawsze potrafisz przynieść pełen kosz, do wieczora rybki będą ociekać tłuszczem nad ogniskiem, mmm!

— Rybny chłopiec. — To odezwała się Rut, najstarsza z kobiet w osadzie. Z początku jej nie zauważyłem, bo cała odziana w kosmate skóry zlała się z oprawionym również w skórę namiotem, ale przechodząc bliżej zobaczyłem wynurzającą się z tego odzienia pomarszczoną twarzyczkę. Ona mnie nie widziała, bo oczy od dawna miała pokryte bielmem i puste, jak u tych ryb, które niosłem w koszu, ale potrafiła poznać obecność każdego w wiosce po samym zapachu. Przechodząc bliżej położyłem rękę na jej chudziutkim ramieniu, ukrytym gdzieś głęboko pod futrami.

— Bądź zdrowa, Rut — mruknąłem uprzejmie — i ty, Ullo. Tiwi już wrócił?

Ulla zarechotała pod nosem.

— Wrócił. Przyniósł dzban miodu, ale przyszedł strasznie zły, bo mu ręce pszczoły pożądliwy, aż spuchł! Nie musiałby się tak złościć, gdyby umiał chociaż trochę uważać, gdzie pakuje paluchy. Poszedł spać i oczywiście ostrzegł, żeby obudzić go dopiero, jak jadło będzie gotowe.

— Kwaśne owoce na opuchliznę — zanuciła Rut. — Kwaśne, aż się gęba krzywi, żółte i śliskie, pociąć i przykładać! Grubo pociąć i przykładać...

Zajrzałem ostrożnie do namiotu, gdzie w kącie, nieopodal wygasłego paleniska, rzeczywiście spał zawinięty w futro mój starzy brat. Mimowolnie uśmiechnąłem się na ten widok. Pamiętałem jeszcze czasy, kiedy nie założył własnego domostwa z Ullą i ucinał sobie podobne drzemki w naszym namiocie, tam gdzie nasze posłania leżały ciasno jedno przy drugim, bo było nas tak wielu. Może odziedziczył po ojcu skłonność do gniewu, ale wiedział przynajmniej, żeby nie rozładowywać go na innych członkach rodu.

Ulla nie dała mi za bardzo poddać się wspomnieniom.

— Bierz się lepiej za oskrobanie tych ryb, zanim zrobi się ciemno — rzuciła rześko. — Tylko nie tutaj! Zapaskudzisz mi łuskami całe klepisko. Tam idź, za chatą to zrób... A jak szybko się z tym uporasz...

Skinęła palcem na mnie i na Uge, a ja nie mogłem powstrzymać się chichotu wobec powagi, jaka wstąpiła na buźkę małego. Ulla też się uśmiechnęła, ale bardziej chytrze.

— Jak szybko te rybki obrobisz, to dam wam skosztować miodu jeszcze przed posiłkiem. Ale cicho! Bo zaraz wszyscy będą mieli ochotę!

Dwa razy nie musiała mi tego mówić; zgarnąłem z chaty ostry nóż i w znacznie lepszym nastroju przysiadłem za chatą, ściągnąłem kaftan, żeby go sobie całego nie ubrudzić, i przy dźwiękach pracy w osadzie: śmiechu dzieci, śpiewie kobiet, chrobocie narzędzi, wziąłem się za swoją zwyczajową brudną robotę.

———

— Dobre.

Tatt nie używał nadmiaru słów, jeśli nie musiał. Gołymi rękami zdejmował upieczone, ociekające tłuszczem kawałki ryby znad ognia, sięgał ponad trzaskającymi płomieniami i pożerał co tylko wpadło mu w palce. Pod tym względem bardzo przypominał ojca, ale w przeciwieństwie do niego nie śmiał się ze mnie, gdy sam przed jedzeniem musiałem chwilę odczekać, żeby się nie oparzyć. Za to lubiłem naszego najstarszego brata: nadawał się do roli przywódcy, ale nie wykorzystywał wynikającej z tego przewagi w nadmiarze.

Tuż obok niego siedział Tiwi, ciągle jeszcze trochę naburmuszony, bo tłuszcz spływał mu po napuchniętych palcach i go drażnił, dalej Ulla z dziećmi przy bokach, Uge, ja oraz Dirszu, nasz kolejny brat, tylko trochę starszy ode mnie. Tatt i Dirszu mieli swoje własne kobiety, ale czasem woleli jadać z dala od nich, w naszym braterskim gronie. Ullę dopuszczali do niego, zdaje się, tylko ze względu na pewną wyrażaną wobec niej cześć.

Bijące od ogniska światło barwiło nam twarze i dłonie na kolor, jaki przybiera zapadające za horyzont słońce, nasze sylwetki rzucały długie cienie, każdy w inną stronę namiotu. Iskry unosiły się razem z dymem ku otworowi w skórzanym sklepieniu. Wiedziałem, że w pozostałych namiotach tworzących naszą osadę inni członkowie, inne rody, ale przecież wszystko nasi bracia, w podobny sposób napełniają teraz brzuchy, chwalą dokonania dzisiejszego dnia albo zastanawiają się, kiedy znowu trzeba będzie ruszyć na wielkie polowanie, żeby zdobyć kolejne zapasy mięsa, bo ostatnie się kurczyły. Gdy przyglądałem się, jak Tatt je, zauważyłem w końcu, że tuż za jego głową przymocowane do drewnianego pala wiszą ciężkie rogi piżmowego wołu. Tym razem to on będzie jednym z tych, którzy odezwą się w sprawie polowania. On zbierze naszych braci, może też i mnie, by z pozostałymi rodami wyruszyć tam, gdzie żyły zwierzęta, daleko od naszego zakola wielkiej rzeki, gdzie mieliśmy swoje domostwa i rytualne jaskinie.

I właśnie kiedy tak się przyglądałem, uciekając myślami równie daleko, co ulatujący pod niebo dym, Tatt postanowił nie tylko wyrazić zadowolenie ze strawy, z tych ryb, które ja złowiłem i oporządziłem, a Ulla doprawiła sobie tylko znanymi mieszankami ziół. Tatt chciał rzec nam coś więcej, więc poruszył się, wytarł ręce w kubrak, a potem jakiś czas siedział i milczał, wpatrując się w ogień. Zbierał słowa. Rzuciłem ostrożne spojrzenie na Tiwiego i na Dirszu: oni też wyczuli, że coś się święci, więc czekali. Dirszu miał na twarzy swój charakterystyczny, nieco kpiący uśmieszek.

— Ulla — odezwał się wreszcie Tatt, nie ruszywszy nawet głową. — Pojadłaś. Weź małych do namiotu kobiet.

Ulla nie była jedną z tych, które chciałyby się wtrącać w sprawy mężczyzn, więc z pewną godnością dokończyła jeść, ujęła dzieci za rączki, a najmniejsze przytuliła do piersi i wyszła z namiotu, kołysząc obfitym ciałem. Tiwi podążał za nią wzrokiem. Zwykle patrzył tak na nią czule dopiero wtedy, kiedy ona sama tego nie widziała.

Tatt podniósł spojrzenie, popatrzył nam w twarze, a ja poczułem, jak w obliczu tej poważnej aury mały Uge przysuwa się trochę bliżej do mojego boku. Miałem ochotę powiedzieć mu, żeby nie zachowywał się jak dziecko, skoro jeszcze rano chciał być wojownikiem. Nie powiedziałem.

— Wiecie... Widziałem dziś coś dziwnego — rzekł wreszcie Tatt. — Ślady, których nie znam. W tej okolicy, w naszej okolicy. Przeszedłem za rzekę, tam, nieopodal wodospadu, gdzie zaczyna się las i gdzie nie widać już namiotów naszej osady. I tam właśnie, gdzie przecież ostatnio nie polowaliśmy, mówię wam, widziałem w korze drzew coś jakby... jakby cięcia? Takie rzazy, jakie czyni oszczep albo ostry nóż, ale przecież my nie używamy tam takich narzędzi, bo i po co.

— Chyba że dla polowania na mniejszą zwierzynę — wtrącił Tiwi, ale Tatt od razu pokręcił głową, aż zadzwoniły koraliki, które wplecione miał we włosy.

— O nie, nie polujesz na mniejszą zwierzynę takimi ostrzami, które by mogły tak naciąć korę drzewa. Chodzi o to, że... Że to mi wyglądało, jakby tam polował ktoś inny, kogo nie znamy, i kto posługuje się innymi narzędziami, niż my. Jak gdyby nie trafił, a jego ostrze zarysowało te drzewa. Ale to nie wszystko, bo też połamane gałęzie, zdeptana trawa... Wszystko to tuż za rzeką. Powiadam wam, nie mogę przestać o tym myśleć.

Poruszyłem się niespokojnie, a i pozostali dwaj starsi bracia zdawali się zadumać nad słowami Tatta. Dirszu zgubił swój zwykły uśmieszek, Tiwi nadąsał się jeszcze bardziej, niż przedtem, a Uge bardzo wyraźnie starał się nie wyglądać na przestraszonego. Nie trudno było się domyślić, że w jego jasnej główce wszystkie te sugestie zbudowały od razu obraz jakiegoś nieznanego zagrożenia, tuż za rzeką, i że będzie się nad tym teraz zastanawiał. Może podobnie wpłynęło to na mnie...

Tiwi jednak jako pierwszy postanowił wyrazić sceptycyzm, podniósł więc rękę i całkiem dosłownie machnął na sugestie Tatta.

— Głupi jesteś — burknął. — Jakiś tur albo włochaty nosorożec zaplątał się pewnie w gęstwinę i szamocząc się narąbał wyrw w drzewach, a tobie od razu przychodzą do głowy niestworzone zagrożenia.

— Sam jesteś głupi, jeśli chcesz to zrzucić na zwierzęta. Wiem, com widział, Tiwi!

— Zgoda, jasne! W takim razie pójdziemy tam jutro, nim zajdzie słońce, i przyjrzymy się temu wspólnie.

Tatt ściągnął ostro brwi.

— Wiem, co widziałem — powtórzył, po czym splunął w ognisko i wstał. — Pójdziemy. A jak zobaczycie, to od razu po powrocie zbierzemy więcej mężczyzn, żeby tam posłać zwiad.

— Oczywiście, Tatt, oczywiście...

Tatt wyszedł z namiotu, żeby złapać chłodnego nocnego powietrza, Tiwi niedługo poszedł w jego ślady. Przy ognisku zostaliśmy tylko ja, Uge i Dirszu, i milczeliśmy jakiś czas. Drażniło mnie to milczenie, bo wydawało mi się, że jako jeden z braci również powinienem zabrać głos w tej sprawie. Byłem ciekaw, tak. W przeciwieństwie do Ugego, po którym widziałem wyraźnie, że najchętniej poszedłby już spać, żeby o tym wszystkim nie myśleć, i w przeciwieństwie do moich zwykłych odruchów, odnalazłem w sobie jakąś ciekawość, jakąś... nadzieję, szansę może? Tak, wydawało mi się, że to szansa. Że jeśli pójdę tam z resztą i dostrzegę coś, czego inni nie zobaczą, to zyskam w oczach plemienia. Wreszcie miałem ku temu okazję. Wreszcie nie było nade mną ojca, który podciąłby mi skrzydła.

Odchrząknąłem więc i odezwał się, dopóki trwał mój moment odwagi.

— Pójdę jutro razem z wami.

Dirszu oderwał wzrok od jakiejś szczeliny w ścianach namiotu, w którą dotąd się wpatrywał, i niedbale zmierzył mnie wzrokiem. Równie niedbały był uśmieszek, który wypłynął po tym na jego piegowatą twarz — i słowa, jakimi odpowiedział.

— Nie łowi się ryb w pobliżu wodospadu. Szkoda twojego czasu.

Zmroziło mnie to na tyle, że nie powiedziałem już nic. Patrzyłem jak wyciąga kij, jak przesuwa szczapy w palenisku, jak tryska snop iskier. Czułem jak Uge opiera głowę o moje ramię, ale to było nagle jakieś obce uczucie, nie moje. Jakbym spojrzał na siebie z boku. Z boku: Atholi siedział przy ognisku i twarz miał zupełnie bladą, chociaż oświetloną ognistym światłem, a oczy puste i głębokie.

Atholi? Czy teraz zawsze tak będzie?

Nie, już nic nie będzie takie samo.

Myliłem się. Nic się nie zmieniło, moja szansa wcale nie była szansą, wszystko musi toczyć się dokładnie tak jak przedtem, a śmierć ojca niczego nie zmienia. Jak nie on, to bracia — bracia pokażą mi, gdzie moje miejsce. Nigdy wśród nich. Nigdy jako jeden z nich.

Zasłona wisząca w drzwiach namiotu poruszyła się i ktoś wszedł z powrotem do środka. Z początku myślałem, że to Tatt, bo zgadzała się jego masywna sylwetka... ale to nie był Tatt.

To był nasz ojciec.

Wszedł do namiotu, a ja, choć wiedziałem, że jest tylko duchem, mimowolnie cały się spiąłem. Miał rudawą brodę, jak dawniej, gęste włosy zaczesane do tyłu, piękny kaftan, w którym pogrzebaliśmy go w ziemi. Opadł ciężko na miejsce przy ognisku, które chwilę temu zajmował jego najstarszy syn, rozsiadł się wygodnie, bezczelnie i arogancko, rzucił mi kpiące spojrzenie i nie musiał nic nawet mówić, bo wiedziałem, co myśli. Jestem głupi. Jestem nieszczęśliwym przypadkiem, utrapieniem, na pewno nie jego synem. I czułem się taki mały i bezradny, kiedy te myśli wymykały się z jego głowy, unaoczniały, ulatywały przez nozdrza, oczy i uszy, jak strużki dymu. Żeby mnie dławić i gryźć.

Ani Uge, ani Dirszu, ani pozostali z wracających później braci nie widzieli ducha — ale ja byłem pewien, że łatwo się już od niego nie uwolnię.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro