V
Szaman Filo przyglądał mi się jakiś czas w ciszy, zanim powiedział:
— Masz silną bransoletkę.
Zerknąłem w stronę swojego nadgarstka, który otaczały wybrane przez Ugego kamyki, kostki i muszelki. Skinąłem powoli głową.
— Brat ją dla mnie zrobił.
— Tak, czuję to. To szczególny prezent, dar serca. Dobrze, że masz ją przy sobie.
Przełknąłem ślinę, ale nic na to nie odpowiedziałem. Wnętrze namiotu szamana wypełniały plamki kolorowego światła, wpadającego przez pomalowane barwnie błonki tworzące niektóre ze ścian, zszywane i łatane w jemu chyba tylko znanym porządku. Gdzie tylko spojrzałem, odnajdywałem dziesiątki ptasich piór. Ptaki były łącznikami między niebem, po którym latały, a ziemią, na której przychodziły na świat. Tak samo szamani rodzili się wśród żywych, ale potrafili przenikać do świata duchów.
— Ale jest przy tobie nie tylko ciepła myślą, którą twój brat zamknął w bransoletce. Jest przy tobie ktoś jeszcze, prawda, Atholi?
Zamknąłem oczy i spróbowałem odetchnąć, chociaż wszechobecny zapach ziół mi to utrudniał.
— Czasami słyszę mojego ojca — przyznałem niechętnie. — Widzę, jak przy mnie chodzi. Inni go nie widzą. On... zwykle ze mnie szydzi.
Strasznie się cieszyłem, że teraz go tutaj nie było, w ile w ogóle tę wizytę u szamana Filo mogłem określić jako coś, co sprawiało mi choćby minimalną radość. Przyszedłem tu z polecenia Ulli, gdy pewnego dnia nawet jej żarty nie były w stanie poprawić mi nastroju. Jej widzące wiele oczy dostrzegły najwidoczniej, że coś sprawia mi wiele przykrości, i że nie jest to sprawa, którą mogą się zająć zwykli ludzie, ani ona, ani moi bracia krzyczący, żebym przestał się dąsać, ani Uge z jego zabawkami. Filo widział więcej i tak jak zwykle, również i tym razem prześwietlał mnie głębiej, niżbym tego może chciał. Jak promienie słońca odkrywające warstwy mlecznego kryształu.
— Duchy są z nami z różnych powodów — deklamował senny głos. — Jedne chcą nas wspierać i opiekować się nami, tak jak robiły to za życia. Inne dodają nam sił swoją własną siłą albo walczą o nas, żeby nie dotarły do nas inne, nieprzyjazne duchy, próbujące nam zaszkodzić.
— Jestem prawie pewien, że ojciec próbuje mi zaszkodzić.
Szaman umilkł i milczał tak długo, aż podniosłem na niego wzrok. Błękitne oczy wydawały się błyszczeć własnym światłem, otoczone gęstym czernidłem.
— Masz niezwykle delikatną duszę, Atholi — rzekł wreszcie. — Kruchą. Inną. Ani męską, ani kobiecą, ani dziecięcą. Utkany jesteś z delikatnych nici, które drżą przy podmuchach wiatru jak pajęczyna, ale przecież nawet pajęczyna tworzy silną, doskonałą strukturę i nie poddaje się łatwo wichurom ani deszczom. Wiele jest w tobie emocji, wiele różnych żyć, różnych głosów, i wydaje się, że nigdzie nie ma dla ciebie odpowiedniego miejsca.
Odrobinę zapadłem się w sobie.
— To jest twoja odpowiedź, Filo? — spytałem zawiedziony. — Że nigdzie nie ma dla mnie miejsca? Niczego innego nie szukam.
— Los jest trudny do odczytywania, nieoczywisty i zawiły. To, co dzisiaj wydaje się pozbawione sensu, następnego lata staje się jedynym sensowym rozwiązaniem. Ziarno pada nieraz na nieżyzną glebę, gdzie nie może wzrosnąć, ale porywa je ptak i nagle spada gdzie indziej, na glebę żyzną, a tam wyrasta w drzewo i w gałęziach jego potomkowie tegoż ptaka wiją sobie gniazda. Bądź cierpliwy. I bądź sobą, niezwykły Atholi, nikim innym, tylko sobą. W obliczu wielu krzyczących na ciebie głosów słuchaj samego siebie. Pamiętaj, że pewne zdarzenia muszą mieć miejsce, pewne momenty są nam z góry przepowiedziane. Nie sprzeciwiaj się im, ale poddawaj i wyciągaj wnioski. Słuchaj. Zawsze słuchaj.
Filo zalecił mi przychodzić do niego, gdy będę czuł się za bardzo przybity, ażeby mógł podawać mi słodki napój kojący nerwy, ale poza tą masą niejasnych słów i przypowieści nie dał mi niczego, co rzeczywiście miałoby pomóc. Ulla trochę za bardzo wierzyła chyba w jego zdolności, myślałem sobie, opuszczając duszny od dymu namiot. Musiałem zmrużyć oczy przed ostrymi promieniami słońca ale nawet mimo to widziałem kilka głów odwracających się w moją stronę, kilka ciekawskich spojrzeń. Mało kto wybierał się do namiotu szamana od tak, bez wyraźnego powodu. Denerwowało mnie, że tą wizytą dawałem im tylko jeszcze jeden powód do ciekawości i podejrzeń. Do szukania we mnie elementu niebezpiecznego dla społeczności.
Z uniesioną głową i naburmuszoną miną przeszedłem przez osadę, z powrotem do namiotu, w którym siedziałem teraz dzień w dzień, uziemiony z woli i rozkazu mojego najstarszego brata, który nie chciał, żebym łaził po niezbadanych terenach. Wiedziałem, że to wcale nie tak, że byłoby im przykro, gdybym gdzieś się tam zapodział. Może mieliby z tym trochę problemów, może nawet próbowaliby mnie szukać, ale na pewno nie za długo. Jedna misja ratunkowa i tyle — no trudno, Atholi przepadł, zaraz ktoś go zastąpi. Uge przecież jest już całkiem duży, na pewno poradzi sobie z takimi rzeczami jak łowienie ryb i zbieranie owoców, kto by sobie nie poradził?
Ale i tak, nie pozwalali mi oddalać się od namiotów. Dostałem nowe zajęcie — ostrzenie broni, która zdążyła się stępić, reperowanie tej zniszczonej, wycinanie nowych ostrzy. Dłubanie w białej kości aż do bólu w nadgarstkach, do pęcherzy na dłoniach, długie, monotonne ruchy kamienia. Nie dało się tego zepsuć, jeśli tylko zachowało się pewien umiar, a odnosiłem wrażenie, że to właśnie do tego umiaru chciano mnie teraz zmusić. Do tego, żebym mógł trochę pokontemplować, posiedzieć w ciszy, żeby zabiła mnie monotonność i powtarzalność, żebym zdechł z nudów pod pozorem robienia czegoś pożytecznego. Całkiem lubiłem łowienie ryb, uspokajał mnie szum strumienia i znałem już przecież rybie zwyczaje. Przyjemnie było wchodzić do wody, nawet brudzenie się w krwi i łuskach nie sprawiało mi przykrości. Teraz miałem za dużo czasu na myślenie. Wymyśliłem na przykład, że rybołówstwo tak mi się podobało, bo ryby nie mogły na mnie ryczeć, kiedy je zabijałem. Nie broniły się. Jeśli miałem zabijać, to tylko tak, cicho. Milczące cierpienie trudniej się udzielało.
Ale dzisiaj nawet nie do końca mogłem mieć spokój w ten swojej nowej robocie. Przechodząc przez obóz zignorowałem patrzącą za mną Ullę, zignorowałem małego Ugego, chociaż jego bransoletka podskakiwała mi stale na nadgarstku. „Silna" bransoletka. Ale przy jeszcze innym namiocie stał Dirszu i jego akurat nie udało mi się już zignorować, choćby dlatego, że na mój widok odbił się od konstrukcyjnego pala i zaczął za mną iść. Przyspieszyłem kroku, więc do mnie podbiegł. Ciekawe bardzo, dokąd miałbym uciec?
— Nie rozpędzaj się tak, Atholi — zganił mnie z rozbawieniem, chociaż mi nie było do śmiechu. Chciałbym raz zobaczyć jego twarz bez odmalowanego na niej wyrazu tego okrutnego humoru; chyba nawet na pogrzebie ojca uśmiechał się jakoś ironicznie.
Nie zwolniłem kroku.
— Spierdalaj.
— Och, tak się teraz do siebie odzywamy? Nie będę spierdalał, pokaż mi jak ci idzie robota.
Nie chciałem mu nic pokazywać, nawet na niego nie patrzyłem, ale kiedy wszedłem do namiotu, on wszedł tuż za mną. W kącie znajdował się mój marny warsztat, narzędzia i kości rozłożone na skórach w znanym mi porządku; tu przesiadywałem większość czasu, nieraz tylko wychodziłem na zewnątrz, żeby ogrzać się w słońcu, kiedy nad czymś pracowałem.
Stanąłem głupio z boku, jak totem, a Dirszu sięgnął po któryś ze stojących w pobliżu oszczepów. Zważył go w dłoni, drgnęły mu kąciki ust. Odłożył go i wziął inny.
— Nienajgorzej — przyznał — chociaż podejrzewam, że trudno nie dojść do wprawy w czymś, co robi się tyle czasu. Tyle czasu, co Atholi? Ile tu już siedzisz, dziesięć dni? Dwanaście?
Złapałem wreszcie jego spojrzenie, popatrzyłem w tę twarz, której szczerze nienawidziłem, z której chciałbym zmyć ten głupi uśmieszek, żeby więcej się tak nie cieszył. Mieliśmy podobno oczy w tym samym kolorze, ja i wszyscy moi bracia. Ulla to kiedyś zauważyła.
Odetchnąłem płytko i ze spokojem powtórzyłem:
— Spierdalaj.
Tym razem Dirszu widocznie się zniecierpliwił, a to sprawiło mi przyjemność. Stracił nieco ze swojej nonszalancji, a w tym, jak zaczął obracać w palcach oszczepem, wyczytałem ślad zirytowania. Czy było to rozsądne, żeby irytować go, kiedy trzymał śmiercionośną broń? Pozostałem niewzruszony.
— Właściwie chciałem cię o coś zapytać — przyznał się. Wygrałem. — Te dziesięć... czy też dwanaście dni temu... Cóż, na pewno masz lepszą pamięć, niż udajesz. Po co tak naprawdę polazłeś do tego lasu, co? Zanim każesz mi znowu spierdalać, zapewniam, że nigdzie się nie wybieram, dopóki nie porozmawiamy.
Nadal świdrował mnie wzrokiem, ale wytrzymałem to spojrzenie. Jak bardzo, bardzo chciałbym przyłożyć mu w ryj!
— Szukałem was — odpowiedziałem prosto. — Was i tej waszej głupiej misji, na którą zabroniłeś mi iść.
— Och, no tak, teraz to jest głupia misja, ale wtedy było ci na nią tak śpieszno, co?
— Spierdalaj.
Dirszu wydął wargi i wsparł się na oszczepie. Zaczął wystukiwać na drzewcu powtarzalny rytm, uciekł wzrokiem, może śledził plamę światła wpadającą do namiotu przez otwór wejściowy. Zacmokał, a mi wydało się, że w jego minie pojawił się nagle ślad... okrucieństwa.
— Wiesz, Atholi, mam z tobą jeden problem.
Tylko jeden? Zadziwił mnie.
— Problem ten polega na tym, że, jakby to powiedzieć... Nie wierzę, że jesteś aż tak głupi, jak chcesz, żebym uwierzył. To znaczy, oczywiście, że jesteś głupi. Ale nie aż tak. Mam rację?
Czułem, jak szybko bije mi serce, ale on przecież nie mógł tego zobaczyć. Pożałowałem nagle, że nie wziąłem od szamana tego uspokajającego napoju, kiedy mi go proponował. Nic nie dać po sobie poznać.
— Pewne rzeczy mi się tu po prostu nie zgadzają, rozumiesz? Spośród wszystkich dorosłych w tej osadzie jesteś jedynym, który ma pietra przed polowaniami i nie chce nigdy z nami chodzić. Aż tu nagle, kiedy nadarza się okazja do czegoś potencjalnie bardziej niebezpiecznego, niż polowanie, próbujesz do nas dołączyć. Czy to nie wygląda podejrzanie?
Nic nie rozumiał. Poraziło mnie to i zdenerwowało, jak boleśnie płytko interpretował moje działanie, jak w ciasnocie swojego egoistycznego rozumku próbował przyznać sobie zwycięstwo w tej kwestii. Gdybym zaprzeczył, uznałby, że przyznaję mu rację. Gdybym przytaknął, że coś tu nie trzyma się kupy, zmusiłby mnie do wyjaśnień. Ale to przecież zupełnie nie w tym leżał problem. Nie dlatego chciałem iść z nimi, żeby wziąć udział w fascynującej wyprawie. Nic nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, co widziałem poprzedniej nocy, nie rozumiał, co próbowałem ukryć. Próbowałem, tak — ale przez kretynów takich jak Dirszu zaczynałem zastanawiać się, jak długo to ukrywanie będzie mi się udawało.
Nie odpowiedziałem nic, ale jemu wcale nie była potrzebna jakaś odpowiedź. Chciał mnie nastraszyć i zapewne sądził teraz, że mu się to udało. A ja drżałem przecież z gniewu — nie ze strachu.
— Nie pozwolę, żebyś zaszkodził naszemu plemieniu — syknął na koniec, chłodny, pewny swojej racji. — Tatt cię tu uziemił, ale ja nadal będę miał na ciebie oko. Knujesz coś podłego przeciwko swoim własnym braciom, Atholi, wiem to, a za bratobójstwo bogowie zsyłają najgorsze kary. Najgorsze.
I dopiero wtedy mnieposłuchał — wyszedł, zostawił mnie samego, ale nie w spokoju.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro