IX
Powrót do pogrążonej w ciemności osady był dziwny.
Wielkie palenisko dogasało jeszcze, widziałem w nim stos swoich ideałów i wzniosłych celów. Gromada ludzi gniotła się jedno przy drugim, błyskały odsłonięte ciała, pachniało dymem, wędzeniem i potem. Co i raz ktoś oglądał się za siebie, ale nie żeby spojrzeć w stronę kojącego ognia, tylko dla upewnienia się, że nareszcie jesteśmy sami, że żaden nowy wróg nie czai się w pobliżu. Tamten zdołał uciec, ale może było ich więcej? Słyszałem, jak szeptano w ten sposób między sobą, i ze wzrokiem utkwionym uparcie w ziemi pod stopami poprawiałem w myślach te zaniepokojone komentarze.
Oczywiście, że było ich więcej, ale nie tutaj. Zastanawiałem się, co ich tu przywiodło, czemu wyszli dzisiaj ze swojej bezpiecznej jaskini i zawędrowali taki kawał drogi aż na obrzeża naszej osady? Może to kwestia muzyki. Och, ciekawe, czy znali w ogóle muzykę, a jeśli nie, to jakże wielkim niepokojem musiał napełnić ich ten widok — tańczących, dzikich ludzi, gibkich i wyprostowanych, a przy tym zmienionych jak gdyby w uosobione płomienie. Wyobrażałem sobie, jak te proste, dobre na swój sposób istoty zatrzymywały się w pół kroku, chowały w gęstwienie, by przypatrzeć się choć przez chwilę niepojętemu zjawisku, jak w ich dużych, ciemnych oczach odbijało się nie stadko, w jakim żyli, ale dziesiątki ludzi z naszej osady. Dziesiątki, które nie zdołały zmobilizować się na tyle, by dopaść intruzów — pomyślałem uszczypliwie i nie bez gorzkiej satysfakcji, gdy weszliśmy już do obozu i wedle układanych naprędce rozkazów kilku mężczyzn zmierzaliśmy do samego jego serca, nie pod namiot, bo żaden nie pomieściłby takiej ciżby, ale przynajmniej wkoło jakiegoś ogniska, wygasłego, ale bezpieczniejszego, niż tamto oddalone od zapasów broni.
Bo owszem, niektórzy odrywali się od gromady, by pobiec po oszczep lub nóż, lub cokolwiek mieli u siebie ostrego, i tak wyposażeni obejmowali ramionami kobiety lub przykazywali im brać dzieci na ramiona. Widziałem twarze dzikie i złe, budzące we mnie niechęć dlatego właśnie, że w obliczu nieznanego woleli obudzić w sobie gniew, niż pozwolić, by opanował ich lęk. Widziałem drapieżność i rozumiałem, jakie hasła rozbijają się teraz o wewnętrzne ściany tych twardych czaszek wojowników: kto wdzierał się na nie swoje terytorium, temu — śmierć.
Poprzednia moja rozpacz gdzieś uleciała, ustępując miejsca nerwowemu skupieniu, jakim charakteryzuje się dzikie zwierzę gotowe do skoku. Słuchałem uważnie i rzucałem wkoło taksujące spojrzenia, ale uważnie, dyskretnie, bo jednocześnie miałem wciąż poczucie, że i mnie ktoś obserwuje, że ktoś potrafi wedrzeć się z kolei do mojej czaszki, do myśli, do serca, i odczytać bezbłędnie trawiący mnie niepokój. Czułem się uwięziony, bo nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak z tej sytuacji uciec — jedyne, co do mnie docierało, to pewna brutalna świadomość tego, co musi niebawem nastąpić, jakieś kolące przeczucie, że zmierzamy ku zagładzie, jeśli nie tych obcych ludzi, to na pewno zagładzie moich sekretów, ideałów, spełnienie mojej wielkiej ofiary.
Jak zza grubej warstwy futer docierały do mnie pierwsze słowa Tatta, gdy razem z innymi zabierał wreszcie głos, dostojnie i wyraźnie, by dotrzeć do wszystkich zgromadzonych. Było mi duszno i ciężko. Nie chciałem tu być.
— O żadnych sąsiednich osadach nie wiemy, a takiego zwierzęcia też nikt tu przedtem nie widział, musimy więc zakładać, że to koczownicy. Nie sposób wyobrazić sobie, żeby koczownicy chodzili nieuzbrojeni, a skoro już odkryli, że tu żyjemy, niewątpliwie zechcą wrócić po wszystko, cośmy ciężką pracą zgromadzili, bo to dla nich łatwy łup.
— Jeśli nic nie zabrali tym razem — mówił jakiś inny, równie jak Tatt potężny, potężnie też zaślepiony gniewem — to tylko dlatego zapewne, że mieliśmy szczęście. Przyszli od niewłaściwej strony, najpierw natknęli się na nas, a nie na cały obóz, który stał prawie pusty...
— Ale i w tym dla nas wskazówka! Przyszli najpewniej od strony rzeki.
Widziałem wyraźnie, jak Tatt cały się aż unosi, a w jego pamięci ożywa niepokój, o którym wszyscy inni dawno już zapomnieli, niepokój, który tamtego felernego ranka, wiele dni temu, kazał mu iść do lasu i szukać intruzów walczących nieznanymi ostrzami, kamiennymi ostrzami — ale o tym wiedziałem tylko ja jeden. W tej chwili zapewne i on zaczynał łączyć fakty, bo wymienił z Tiwim ostre spojrzenia. Ten krótki kontakt kazał mi pomyśleć trzeźwiej o reszcie o moich braci, odnalazłem więc wzrokiem Dirszu, który siedząc gdzieś na uboczu podrzucał ostry nóż i nie uśmiechał się nawet, ciskając wkoło piorunami spojrzeń, a także Ugego przy kilku innych chłopcach, który z jakiegoś powodu patrzył akurat prosto na mnie. Coś w jego buzi mnie niepokoiło — był przedziwnie poważny. Zawsze kiedy ściągał tak mocno jasne brwi, jego oczy zdawały się migotać. Tym razem było w tym migotaniu coś podobnego do burzy, jaka musiała przetaczać się przez głowę Dirszu. Uge dorastał, pomyślałem wówczas. Dorastał w ciągu tego jednego wieczora.
— Im więcej dowiemy się o tych, którzy na nas dybią, tym skuteczniej zdołamy na nich uderzyć, niech więc wypowiedzą się ci, którzy ich najlepiej widzieli tam, przy ogniu.
Słuchałem tego przekrzykującego się wyliczenia, tego tłumu ludzi, z którymi nie czułem żadnej więzi, bo podobni byli do duchów. Słyszałem, jak mówili: wielka głowa, długie ręce, skurczona sylweta, pokraczny chód, a nad to wszystko wybijał się charkot mojego ojca, wypluwającego ohydne słowa: kanalie, robactwo, pasożyty, pół-ludzie. Jego najbardziej ze wszystkich przerażała inność i on najbardziej był żądny krwi tego, czego nie potrafił objąć rozumem. Ale nie tylko on, bo wkrótce zrozumiałem, że jego duch już zniknął, wycofał się ze zgromadzenia, a do moich uszu nadal docierają plugawe określenia, że stale odzywa się przerażenie ubrane w nienawiść, tak głośne i natarczywe, że wreszcie trzeba było żądać nastania ciszy.
— Są dziwnymi, podobnymi nam choć innymi zgoła kreaturami, tak, ale tym bardziej mamy pewność, że z łatwością stawimy im czoła. I nie będziemy czekać, aż pojawią się pod naszymi namiotami, ale wyruszymy w stronę, w której się ich spodziewamy, przeczeszemy okolicę, by uderzyć wówczas, gdy oni spodziewać się nie będą, i nie spoczniemy, aż ostatni padnie, bo stanowią zagrożenie, bo są podłymi szpiegami...
— A jeśli nie?
Przedziwna rzecz — usłyszeć wśród tej narady, wojennej niemalże, głos nie dorosłego mężczyzny i zaprawionego w polowaniach wojownika, ale małego chłopca. Wszystkie głowy naraz zwróciły się w stronę Ugego, bo to on, stojąc i próbując wyglądać dumnie, rzucił to pytanie w twarz wojom dwa razy tak wielkim jak on. Jego głos wydawał się jeszcze wyższy niż zwykle, może dlatego, że rozbrzmiał w absolutnej ciszy.
— Może... może nie są wcale groźni? Podobno... mają dzieci. Tak jak i my. I są wśród nich starcy. I wcale nie przyszli, żeby atakować, bo nie mają nawet broni.
— Uge, bredzisz — zbeształ go Dirszu, ale choć w jego głosie pobrzmiewała irytacja, po części zdawał się po prostu zmęczony. — „Podobno", mówisz? Skąd ci to wszystko przyszło do głowy?
W ciszy, którą można by ciąć ostrzem jak bryłę niewypalonej gliny, lot strzały wypuszczonej przez usta Ugego wyrysował się jak drążony pod ziemią tunel, jasno i wyraźnie, i niepowstrzymanie.
Wyrysował się w moim kierunku, a ja wiedziałem o tym jeszcze zanim padło oskarżenie.
— Atholi tak powiedział.
Ojciec wrócił i ryczał ze śmiechu.
Dirszu również parsknął, ale nie z rozbawieniem, tylko z gniewem, odwracając gwałtownie głowę, żeby na mnie nie patrzeć. Nie musiał, bo patrzyli inni. Dziesiątki spojrzeń spadły na mnie ze wszystkich stron, pierwsze należące do Ugego było jak kamień wystrzelony z procy, trafiający prosto między oczy. Kolana zaczęły pode mną drżeć, a oni patrzyli, pomrukiwali coś do siebie, nie wiedzieli, co o tym myśleć, czy w ogóle mi ufać, a ja stawałem się coraz mniejszy. W ostatniej chwili chwyciłem się jeszcze tej nadziei, że skoro nigdy mnie tu nie chcieli, skoro mnie nie znoszą, to tym bardziej mi nie zaufają, uznają to wszystko za bełkot.
Ale wówczas uderzyło mnie coś jeszcze. Nie wszyscy zwątpili. Nie wszyscy mieli mnie za dziwadło, a przynajmniej nie wszyscy widzieli w tym coś złego, bo przecież... Bo przecież mój mały braciszek słuchał tego, co mimowolnie wołałem przy wielkim ognisku, słuchał i uwierzył. Spotkałem jego spojrzenie, jedyne, w którym nie widziałem teraz ani żalu, ani piętnowania, tylko ufność, że zdołam wszystko wyjaśnić i że pomogę osadzie. Pomogę tym dzikim psom żądnym krwi, które gotowe były z nastaniem świtu gnać w świat i zabijać.
Co się stanie, jeśli zaprzeczę? Jeśli powiem, że to wszystko, co Uge powiedział, to nieprawda? Czyż nie poczuje się on wówczas dokładnie tak samo, jak ja czułem się całe życie? Czyż nie odbiorę mu wiarygodności, nie napiętnuję go znamieniem, jakie ja sam zmuszony byłem nosić? Jakże wiele od tego zależało. Uge, który mi zaufał. Mały, wierny Uge.
Zdobiąca mój nadgarstek bransoletka ważyła teraz więcej, niż ja cały.
Usłyszałem swój głos.
— Tak. Tak, to prawda. Tak powiedziałem, kiedy tylko przerwali nam święto.
— Co dokładnie powiedziałeś, Atholi? — Tatt cedził słowa, wściekły i zniecierpliwiony.
— Że są niegroźni. Że to tacy sami ludzie, jak my.
— Nie są tacy sami.
— Są. Chowają dzieci, na pewno jedno dziecko, i żyją pośród nich starcy, i potrafią się bawić, śmiać i komunikować ze sobą.
Walczyłem, w zupełnej swojej powadze upatrując przekornie tego, co zmusi innych do myślenia, że kłamię. Ojciec głośno mnie przedrzeźniał. Ci, którzy stali najbliżej, odsunęli się, tak że nie mogłem nawet dłużej ukryć drżących dłoni.
Tatt wyglądał, jakby chciał mnie uderzyć. Nigdy go takim nie widziałem.
— Skąd to wszystko wiesz? — syknął.
— Bo widziałem. Widziałem gdzie żyją, ale nie pytajcie mnie, bracia, bo nie zaprowadzę was do tego miejsca.
Nacisk położony na słowo „bracia", wynikający z przypływu odwagi człowieka, który wie, że i tak nie ma już dla niego ratunku, wywarł na Tatcie, Dirszu i Tiwim wrażenie mniejsze, niż oczekiwałem. Znowu zawrzało, zabrzmiały głosy, które chciałem usłyszeć, głosy nazywające mnie parszywym łgarzem, ale tuż obok nich, jednocześnie, podniósł się gwar znacznie poważniejszych oskarżeń. Zdrajca. Obłudnik. Z nim zawsze było coś nie tak, zawsze było widać, że coś knuje, coś chowa, że kręci się po kątach, jakby rzucał uroki, a teraz jeszcze łazi po okolicy i węszy, i nie mówi nam o zagrożeniu, bo wszystkich nas nienawidzi, bo jest naszym wrogiem, wężem wychowanym na własnym łonie, złym duchem, i może sam sprowadził tutaj nieszczęście, czyż w przeciwnym razie tak otwarcie stawałby po stronie obcych? Nigdy nie było dla niego tutaj miejsca, dawaliśmy mu szansę, wiele szans, szkoda, że z żadnej nie skorzystał, szkoda, że na nic się nigdy nie przydał, ale tak, teraz to oczywiste, wcale nie chciał nam pomagać, nie zależało mu, już wiadomo dlaczego. A skoro nie chce mówić, to niechaj nie mówi, poradzimy sobie i bez niego, przeczeszemy teren, zajrzymy w każdy krzew, na każde drzewo, do każdej jaskini.
I mówili tak, przekrzykiwali się jeden przez drugiego, a ja nie czułem już nic, nie czułem, że ktoś mnie chwyta, nie bałem się tego, co teraz ze mną zrobią, chociaż spodziewałem się najgorszych rozwiązań.
Tak musiało być.
I w jednym tylko mieli absolutną rację — nienawidziłem ich. Każdego z osobna, za coś innego. Nienawidziłem Tatta, bo stał się jak ojciec, chociaż mówiłem sobie, że on jest inny; nie wypełnił moich ufnych oczekiwań. Nienawidziłem Tiwiego i Ulli, bo choć nie byli zapalczywi w oskarżeniach, to nie próbowali też mnie bronić, jakbyśmy nigdy nie byli przyjaciółmi. Nienawidziłem Dirszu, bo zawsze wydawało mu się, że wie wszystko najlepiej, i nawet teraz, kiedy musiało do niego dotrzeć, że przedtem się mylił, jedyne na co sobie pozwolił to okrutny uśmiech. Nienawidziłem ludzi, którzy dając mi jeść nie ukrywali, że robią to niechętnie, i tych, którzy biorąc ode mnie ryby wyrażali podejrzliwość. Nienawidziłem Filo, szamana, który w niczym mi nie pomógł i pozwalał, żebym zapadał się coraz bardziej w siebie, w swoje lęki i demony, który zamiast odpowiedzi serwował mi kolejne zagadki. Nienawidziłem.
Kochałem za to Ugego, dlatego nie mogłem pozwolić, żeby uznano go za niegodnego zaufania. Uge wskazał zdrajcę, był więc nie tylko bezpieczny, ale i wart szacunku. I kochałem ptaki.
Ptaki polatujące nad osadą, zaniepokojone rozbrzmiewającymi w dole hałasami. Ptaki, płatki oderwane z połaci nieba, uskrzydlone gwiazdy.
Ktoś mnie chyba uderzył, ktoś szarpnął, a w czyjeś jeszcze ramiona wpadałem i cały widzialny świat zniknął.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro