Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9

Pov. Peter

Mężczyzna z głośnym hukiem uderzył otwartą dłonią w biurko. Podskoczyłem w miejscu. Moje oczy świeciły się od łez, które na razie udawało mi się powstrzymywać. Choć sam nie wiedziałem na jak długo. Byłem... przerażony. Naprawdę przerażony. Moje ręce drżały ze strachu, a ja sam uparcie wbijałem w nie wzrok, wiedząc, że jeśli tylko go podniosę, łzy się uwolnią.

-Odpowiesz mi, Peter?- ponaglił mnie mężczyzna.

-Ja... on... z-znalazł podsłuch na cmentarzu i... m-mnie namierzył- powiedziałem cicho, drżącym, cienkim głosikiem. Starszy cmoknął z dezaprobatą i westchnął ciężko.

-Ehh, nie powinienem był ci na to pozwalać. Wiedziałem, że to zły pomysł- stwierdził, jakby sam do siebie. Był dziwnie spokojny, jednak ja mimo to nie potrafiłem opanować drżenia rąk- a mógłbyś mi wyjaśnić, czemu przyszedł do ciebie drugi raz?- jego głos był twardy i lodowaty. Kingpin był wściekły, choć na razie tego nie pokazywał.

-Ja... n-nie wiem- mruknąłem, co zresztą było zgodne z prawdą. Pan Fisk zaśmiał się krótko.

-Ach tak? Nie wiesz? Ojoj, biedny chłopczyk, znów nie masz o niczym pojęcia?- zakpił, po czy zmarszczył brwi i zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem- nie graj idioty, Parker. Co mu powiedziałeś? Chcę wiedzieć wszystko- zamknąłem na chwilę oczy, żeby się choć trochę uspokoić. To był błąd, bo w tym momencie, najwyraźniej cierpliwość Kingpina się wyczerpała. Poczułem palący ból na policzku, przez który syknąłem cicho i wbiłem się w fotel, zaciskając palce na kolanach. Nie odważyłem się podnieść wzroku.

-N-nic takiego... naprawdę...- zacząłem. Przerwała mi dłoń na kołnierzyku bluzy. Pan Fisk zmusił mnie do wstania. Zacisnąłem dłonie w pięści, ponieważ musiałem utrzymać się, nie mając przy sobie kul, co po wczorajszych wyczynach było naprawdę bolesne. A on doskonale o tym wiedział i nie krył się z satysfakcją, jaką mu to sprawiało.

-Interesuje mnie tylko jedno- pojedyncza łza spłynęła w dół, w kierunku mojego podbródka, który Kingpin chwycił, brutalnie zmuszając mnie tym samym do patrzenia na niego- co dokładnie Stark wie o naszym układzie?- spytał, głosem ociekającym jadem.

-N-nic... prawie...- szepnąłem, przypominając sobie to, co przez przypadek powiedziałem na wysypisku. Nie powinienem był tego mówić.

-Prawie?!- warknął starszy, potrząsając mną. Syknąłem z bólu i zacisnąłem na chwilę powieki.

-Ja... p-powiedziałem, że...- zaciąłem się. Po prostu się bałem. Bałem się jak cholera.

-Że co?!- ponaglił mnie.

-Że ktoś mi grozi jego śmiercią- powiedziałem cicho. Pan Fisk posłał mi gniewne spojrzenie i rzucił mną, jak wiotką gałązką na ziemię. Wylądowałem na niej z hukiem i jękiem bólu.

-Ty bezmyślny kretynie! Przecież on teraz za wszelką cenę będzie chciał mnie znaleźć! Nie po to wydałem fortunę na łapówki, żeby teraz znów musieć się ukrywać. Jesteś do niczego- rzucił, szturchając mnie nogą. Nie odezwałem się. Po prostu sięgnąłem po swoje kule, które stały oparte o biurko. Nie wstał bym bez nich. Jednak pan Fisk zupełnie "przypadkiem" trącił je nogą tak, by przewróciły się w drugą stronę, po czym posłał mi złośliwy, kpiący uśmiech. Nie dosięgnę ich. Spuściłem wzrok. To było upokarzające. Jebana kaleka. Nie potrafię nawet wstać z podłogi- no dobrze, to chyba koniec- zmroziło mnie. Posłałem mu pytające spojrzenie- wszystko spieprzyłeś, Peter. Miałeś szansę go uratować, ale teraz, kiedy Stark dowiedział się, że żyjesz, to wszystko nie ma sensu, bo on usilnie będzie starał się zabrać cię do siebie- wyciągnął telefon, a ja zamarłem, przyglądając mu się z przerażeniem. Co on chce zrobić?- będę zmuszony uznać naszą umowę za niebyłą- stwierdził. Nagle mnie olśniło.

-Nie zabije go pan. Nie może pan go zabić- powiedziałem cicho. Mężczyzna posłał mi pytające spojrzenie, a po chwili roześmiał się.

-Ach tak? A to niby dlaczego?- spytał wesoło. Zacisnąłem palce na poręczy fotela i z trudem wgramoliłem się na niego, co Kingpin obserwował z niekrytą satysfakcją.

-Może pan mówić co pan chce, ale jestem panu potrzebny i obaj to wiemy- oświadczyłem z małym, triumfalnym uśmiechem na twarzy. Starszy zmarszczył brwi- jeżeli zabije pan pana Starka, nie będzie miał pan nic, żeby mnie szantażować- Kingpin zaśmiał się cicho.

-A skąd pomysł, że ja wciąż chcę, żebyś dla mnie pracował?- spytał z uśmiechem. Posłałem mu pewne siebie spojrzenie.

-Za dużo pan na mnie zarabia, żeby tak łatwo zrezygnować. Pan Stark już więcej nie wróci na wysypisko. Jestem tego pewien- oświadczyłem, patrząc mężczyźnie w oczy. Ten zmarszczył brwi i zmrużył powieki, posyłając mi groźne spojrzenie. Chyba nie był zadowolony z mojego "odkrycia"

W pewnym momencie, poczułem palący ból na policzku, przez który znów spadłem z fotela i wylądowałem na ziemi z głuchym łoskotem i cichym piskiem. Nie mogłem nawet spojrzeć na starszego, bo przeszkodził mi promieniujący ból brzucha, który pojawił się, po spotkaniu mojego ciała z butem mężczyzny. Otworzyłem szeroko oczy i skuliłem się, oplatając brzuch rękami. Zacząłem gwałtownie nabierać płytkie wdechy. Nie mogłem uspokoić oddechu.

Straszy uklęknął obok mnie. Chwycił mnie za podbródek i zmusił do patrzenia na niego.

-Jesteś cwany, Peter- stwierdził z okrutnym uśmiechem- jesteś też bardzo pewny siebie. To dobrze. Ale nie spieprz wszystkiego przez swoją arogancję, chłopcze, bo możesz przysporzyć sobie wrogów- wpatrywałem się w niego ze strachem, nie wiedząc, co zamierza starszy- masz rację. Nie mogę zabić Starka, bo cię potrzebuję. Ale mogę dać ci małe ostrzeżenie- moja dolna warga zadrżała. O czym on mówi?- nie mogę go zabić, ale obaj wiemy, że sposoby skrzywdzenia są najróżniejsze i nie kończą się na pozbawieniu życia, prawda? Możliwości jest naprawdę dużo. Szkoda by było, gdyby coś mu się stało przez twoje nieposłuszeństwo, nie uważasz?- pokręciłem gorączkowo głową.

-Nie... nie, proszę, niech pan go nie krzywdzi...- powiedziałem błagalnie.

-To będzie dla ciebie mała nauczka- stwierdził- a teraz...- wstał i podszedł do biurka. Przetarłem oczy, żeby pozbyć się łez i wstałem mozolnie, podpierając się o fotel. Syknąłem cicho z bólu, za co otrzymałem kpiące spojrzenie Kingpina- mam dla ciebie pewne zadanie- oświadczył, wyciągając z biurka karteczkę z nazwiskiem i adresem, oraz zdjęcie siwiejącego mężczyzny. Uchyliłem lekko usta i posłałem starszemu oburzone spojrzenie.

-Przecież... wczoraj byłem...- zacząłem.

-Wiem o tym- wzruszył ramionami. Zmarszczyłem lekko brwi.

-Panie Fisk, ja nie mogę... ja...- znów spróbowałem. Zgromił mnie spojrzeniem. Podszedł do mnie i wymierzył mi silne uderzenie w twarz.

-Śmiesz się stawiać, smarkaczu?!- warknął.

-N-nie... ja tylko...- kolejny cios. Skuliłem się i zadrżałem- proszę...- szepnąłem błagalnie.

-Chcesz coś dodać?- syknął. Po moich policzkach spłynęło kilka łez. Pokręciłem lekko głową i zadrżałem- bardzo dobrze. Idź już. Kierowca na ciebie czeka. I pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Jeszcze raz, a Starkowi stanie się duża krzywda- spuściłem wzrok, zabrałem kartkę, zdjęcie, podniosłem z ziemi swoje kule i wyszedłem bez słowa z gabinetu. Skierowałem się do windy, mając łzy w oczach. Nie chciałem tego robić. Tak bardzo nie chciałem znowu tego robić. Ale on... chce zrobić mu krzywdę. Nie mogę na to pozwolić. Nie mogę pozwolić, żeby cokolwiek mu się stało. Po prostu nie mogę...

Wyszedłem z windy i powoli skierowałem się w stronę łazienki. Zamknąłem się w jednej z kabin i oparłem o zimną ścianę, biorąc przy tym głęboki oddech. Wygrzebałem z plecaka woreczek z małymi tabletkami, po czym wyciągnąłem jedną. Zacisnąłem na niej pięść. Zamknąłem oczy i załkałem cicho. Nie chciałem znowu tego brać. Tak bardzo nie chciałem. Każda tabletka zabiera mi cenny czas. Na ogół, biorę jedną, góra dwie w tygodniu. Wiedziałem, że trzymam teraz w garści kolejne dwa dni. Wiedziałem też, że czeka mnie niewyobrażalny ból. To co poczuję, gdy dopalacze przestaną działać... nie da się tego opisać. Jestem wytrzymały na ból, ale to... to jest po prostu straszne. Bałem się. Bałem się jutra. Tego cierpienia, które mnie czekało. I... pan Fisk o tym wiedział. Wiedział, co mnie czeka. I właśnie to sprawia mu chorą satysfakcję. Może kazać mi sprawić sobie niewyobrażalny ból, a ja nie mogę się postawić. Dosłownie trzymał w garści moje życie. Mógł zrobić ze mną cokolwiek. Byłem jak pies, gotowy na każde zawołanie swojego pana. Czułem się jak śmieć. Mógł zmusić mnie do wszystkiego. Dosłownie wszystkiego.

Zamknąłem oczy, przełknąłem nerwowo ślinę, po czym szybkim ruchem włożyłem sobie tabletkę do ust. Zakwiliłem żałośnie i osunąłem się na ziemię, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Schowałem w nich twarz i po prostu czekałem, aż trucizna zacznie działać.

Po chwili jęknąłem i wyprężyłem się, zaciskając dłonie w pięści. Otworzyłem szeroko oczy, po czym zacisnąłem powieki, spinając wszystkie mięśnie mojego ciała. Wziąłem głęboki, urywany oddech i wydałem z siebie kolejny jęk.

-Agr!- sapnąłem, ciągną lekko za końcówki moich ciemnych włosów.

Po kilku minutach, na moją twarz wpełzł mroczny uśmiech. Petera już nie było. Teraz był tylko Spike. Znienawidzony przeze mnie Spike, który nie cofa się przed niczym. Który nie ma skrupułów i wyrzutów. Który jest po prostu bezwzględnym mordercą.

Wyszedłem z kabiny, trzymając kule i opierając je luźno o ramię. Swobodnym krokiem wyszedłem z łazienki, a następnie z budynku. Podszedłem do okna limuzyny.

-Poradzę sobie- zawołałem i nie czekając na odpowiedź, odszedłem w swoją stronę. Wbiegłem w pierwszą lepszą uliczkę i rozejrzałem się. Z małym uśmiechem na twarzy, schowałem kule za jakimś śmietnikiem. Nie będę ich narazie potrzebował. Wyciągnąłem z kieszeni karteczkę z adresem i nazwiskiem. To niedaleko. Uśmiechnąłem się mrocznie i wskoczyłem na ścianę. Jak wielki pająk, wpełzłem na górę. Wylądowałem na dachu i rozejrzałem się. Wziąłem głęboki oddech, napawając się tą wolnością. Chwilową wolnością, jaką dawały mi dopalacze. Nic mnie nie bolało. Nie czułem nic. I... nie miałem żadnych zahamowań. Żadnych granic. Żadnych skrupułów. Żadnego poczucia dobra i zła. Żadnej moralności. Dosłownie nic mnie nie powstrzymywało. Nic. Nic i nikt.

Ruszyłem przed siebie. Byłem jak cień, przemykający nad uliczkami, ludźmi i samochodami. Dzięki mojej niesamowitej prędkości, nikt nie był w stanie mnie zobaczyć. Gnałem do przodu, przeskakując ponad budynkami, wykonując coraz to wymyślniejsze akrobacje. Salta, śruby... nie było dla mnie granic. Mogłem zrobić wszystko. I to wprawiało mnie w swego rodzaju podniecenie. Omiatałem wszystko dookoła moim dzikim, rozbieganym spojrzeniem. Miałem na twarzy mroczny, chory uśmiech. Byłem zadowolony z tego, jak wiele teraz ode mnie zależy. Jak wiele jest spraw, o których mogę zdecydować. Jak wiele jest żyć, które mogę odebrać bez żadnego powodu i konsekwencji. Jak potężny jestem.

Dotarłem do wysokiego apartamentowca. Rozejrzałem się orientacyjnie. Nagle zauważyłem uchylone okno. Uśmiechnąłem się triumfalnie i skoczyłem na ścianę budynku. Zszedłem na właściwe piętro i wślizgnąłem się do środka. Zmarszczyłem brwi. Schowek na szczotki. Cholera, czy na kartce od Kingpina jest napisany numer apartamentu? Sprawdziłem szybko. Tak. Muszę znaleźć drzwi z numerem trzydzieści trzy. Poradzę sobie.

Wyszedłem po cichu ze schowka i natychmiast wskoczyłem na sufit. Parsknąłem cichym śmiechem, widząc plan budynku. Czy to naprawdę będzie takie proste? Podszedłem do niego swobodnym krokiem, nie martwiąc się kamerami. I tak mogę usunąć nagrania z dowolnej bazy danych. Splotłem niewinnie ręce za plecami i wspiąłem się na palce, żeby móc sprawdzić, na którym piętrze mieści się apartament mojej ofiary. W sumie niezbyt daleko. Dwa piętra nade mną. Chyba się przejdę, zamiast jechać windą. Pobiegłem więc na schody, po czym wdrapałem się na górę w ekspresowym tempie. Choć w zasadzie wcale mi się nie spieszyło. Napawałem się tym, jaki strach za chwilę wywołam. Tym, jaką wielką władzę będę miał. Jak wiele będzie ode mnie zależeć.

W końcu dotarłem pod odpowiednie drzwi. Stanąłem przed nimi i zapukałem z niewinnym uśmiechem na twarzy. Kultura przede wszystkim.

Już po chwili usłyszałem dźwięk otwierania zamka.

-Czego chcesz, szczeniaku?- rzucił oschle mężczyzna w szlafroku. Bez słowa mocno pchnąłem go do tyłu i wszedłem do mieszkania, kopiąc przy okazji drzwi, żeby się zamknęły- hej! Co ty wyprawiasz, smarkaczu?!- krzyknął z oburzeniem. Zmarszczyłem lekko brwi i cmoknąłem z dezaprobatą.

-Ojej, jakiś ty niemiły- mruknąłem, udając smutek.

-O czym ty pieprzysz, gówniarzu?! Wynoś się stąd, zanim zadzwonię po policję!- zaczął mi grozić. Przewróciłem oczami i wyciągnąłem pistolet.

-Wiesz, powinieneś być nieco bardziej uprzejmy- oznajmiłem. Starszy zmarszczył brwi, wpatrując się we mnie ze strachem.

-Czego chcesz? N-nie wygłupiaj się, mały. Dostaniesz co chcesz, tylko nie rób czegoś, czego bedziesz żałować, chłopcze- uśmiechnąłem się, słysząc brak obraźliwych określeń w jego wypowiedzi.

-Znacznie lepiej- stwierdziłem z uśmiechem- a więc, do rzeczy. Przysyła mnie Kingpin- oczy mężczyzny otworzyły się z przerażenia.

-C-co? N-nie... p-pro-szę... dziecko, n-nie wygłupiaj się... nie możesz tego zrobić...- zaczął swój bezsensowny monolog. Ponownie wywróciłem oczami.

-Nie mogę? To patrz- zacisnąłem palec na spuście, a ciało starszego upadło bezwładnie na ziemię. Odrobina krwi trysnęła na mój policzek, ale nie przejąłem się tym. Zachichotałem jak mała dziewczynka i swobodnym krokiem pokonałem pokój, przeskakując, jak pięciolatek nad kałużą, przez ciało mężczyzny. Otworzyłem okno, chwytając klamkę przez materiał bluzy i zgrabnie wyskoczyłem na zewnątrz. Przylgnąłem ciałem do zimnej szyby i powoli zacząłem schodzić w dół. Jednak już po pierwszym piętrze nie wytrzymałem i przeskoczyłem nad ulicą, dzięki czemu znalazłem się na kolejnym dachu. Z niewyobrażalna prędkością pokonywałem kolejne dachy, brnąc uparcie przed siebie. Resztki racjonalnego myślenia podpowiadały mi, że wziąłem tylko jedną tabletkę, a moje ciało wciąż jest osłabione, więc najpewniej dopalacze niedługo przestaną działać. Muszę wracać. Muszę wracać po swoje kule, bo bez nich... spędzę wyjątkowo bolesną noc na ulicy. Nie będę w stanie dotrzeć do samochodu.

Odnalazłem więc szybko ulicę, w której zostawiłem swoje kule. Już miałem schodzić z dachu, kiedy usłyszałem męskie głosy.

-Panowie, spokojnie...- zaczął ktoś, a następnie do moich uszu dotarł jęk bólu i odgłos uderzenia. Otworzyłem szeroko oczy. Ja znam ten głos.

Wylądowałem w uliczce. Trójka potężnych mężczyzn, widocznie groziła milionerowi. Jeden z nich wymierzył panu Starkowi kolejny cios i wtedy poczułem, jak wrze we mnie gniew. Odchrząknąłem głośno, żeby zwrócili na mnie uwagę.

-Peter?- zdziwił się bohater. Tamta trójka parsknęła śmiechem.

-Uciekaj stąd chłopczyku, to nie twoja sprawa- warknął ten sam, który przed chwilą uderzył milionera.

-Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo moja- odparłem z mrocznym uśmiechem.

#wojnapolsatowa

*****

Hejka!

Jeśli ktoś jeszcze nie wie, na moim profilu dostępny jest świąteczny oneshocik ♥️

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro