Rozdział 6
Pov. Peter
Leżałem w stercie gruzu. Wszystko dookoła mnie płonęło. Moje nogi były boleśnie przygniatane przez jakiś wielki kawałek twardego betonu, który spadł niewiadomo skąd, a w boku utkwiła wbita rura. Z trudem zachowywałem przytomność. Do moich uszu docierały jakieś krzyki. "Błagam, nie każ mi go zostawiać!". Rozpaczliwe krzyki. To był jego głos. Głos mojego mentora. Mały, wykrzywiony przez ból uśmiech wpełzł na moje usta, gdy poczułem, że pan Stark puścił moją dłoń. Zacisnąłem delikatnie palce, sprawdzając, czy on aby na pewno zniknął, jednak nie miałem siły. Moja ręka opadła bezwiednie. Umierałem. Wiedziałem, że zginę, a mimo to, cieszyłem się. Bo wiedziałem, że on przeżyje. Oni nie pozwolą mu zginąć.
-Obiecałem mu, Tony. Obiecałem, że jeśli będę musiał wybierać, uratuję ciebie. Wybacz- uśmiechnąłem się delikatnie, słysząc to. On go uratuje. Dotrzyma obietnicy i to jego uratuje. Ja na to nie zasługiwałem. Nawet więcej. Nie chciałem tego. Chciałem to skończyć. Chciałem, żeby przestało boleć. Chciałem po prostu odpocząć i zostawić to wszystko za sobą.
Chciałem umrzeć.
Wciąż słyszałem rozpaczliwe błagania i krzyki pana Starka. Słyszałem też, że się oddalają. To dobrze. On ma być bezpieczny. Tylko to się liczy. On musi przeżyć.
Po chwili poczułem, jak ktoś szarpie mnie za włosy. Nawet nie zarejestrowałem momentu, w którym do mnie podszedł. Pajęczy zmysł się wyłączył. Skrzywiłem się i zmusiłem do uchylenia powiek. Momentalnie w moich oczach zagościło przerażenie. To był on. Stał nade mną. Mógł zrobić mi co tylko zechce. Zacząłem rozpaczliwie szukać jakiejkolwiek drogi ucieczki, rozglądając się na boki. Spróbowałem się podnieść, ale nie byłem w stanie.
-Uspokój się- rozkazał starszy. Miał rację. To było bez sensu. Nie miałem już siły. Nie miałem siły, żeby się obronić, czy nawet podnieść, o ucieczce nie wspominając.
Nagle stało się coś, czego się absolutnie nie spodziewałem. Kingpin złapał ciężki kawałek gruzu, który przygniatał moje nogi. Podniósł go, po czym rzucił gdzieś w głąb pomieszczenia. Brutalnie wyrwał rurę z mojego boku. Moje oczy otworzyły się szeroko. Wrzasnąłem i zapłakałem, co sprawiło mi jeszcze więcej bólu. Mężczyzna niedelikatnie wziął mnie na ręce. Pisnąłem cicho. Nie miałem nawet siły się wyrywać. Po prostu biernie pozwoliłem, by zrobił ze mną co zechce.
-Nie jęcz, Peter. Wyciągnę cię stąd, ale się zamknij- powiedział twardym, szorstkim głosem. Zacisnąłem powieki. Każdy oddech był bolesny. Każdy ruch i każdy dotyk był potwornie bolesny. Powoli traciłem przytomność. Nie byłem w stanie zapanować nad tym, co się ze mną dzieje. Uchyliłem lekko powieki. Pan Fisk wpisał kod na małym monitorku znajdującym się za obrazem, a raczej jego resztkami. Momentalnie ściana rozsunęła się, tworząc drogę ucieczki. Mężczyzna wszedł tam, trzymając mnie na rękach. Sposób w jaki mnie niósł, diametralnie różnił się od tego, w jaki nosił mnie pan Stark. Milioner był taki delikatny i czuły. Starał się sprawiać mi jak najmniej bólu, żebym tylko nie cierpiał. Szeptał uspokajające słowa, przytulał mnie do siebie. Pan Fisk natomiast był niedelikatny, zupełnie nie przejmował się moimi licznymi ranami. Nie oczekiwałem od niego żadnej czułości, ale w obecnej sytuacji, odrobina subtelności była by naprawdę mile widziana. Jednak jego nie interesował mój ból, przez który wkrótce zemdlałem.
Otworzyłem szeroko oczy. Zerwałem się gwałtownie do siadu, czego od razu pożałowałem. Krzyknąłem z bólu i opadłem z powrotem na kanapę. Zapłakałem cicho. Spojrzałem na swoją prawą nogę i podwinąłem nogawkę. Proteza, mająca swój początek przy kolanie, była w całości umazana szkarłatną cieczą, która obficie wypływała z mojej nogi. Wziąłem drżący oddech i zamknąłem oczy. Ból był wręcz paraliżujący. Zacisnąłem pięści i przez chwilę starałem się przybrać taką pozycję, w której nie będę go odczuwał tak intensywnie. Nie było takiej. Bez względu na to, jak leżałem, z moich ust uciekały ciche jęki i kwilenie, a noga dawała o sobie znać. Nie mogłem się skupić na niczym innym. Nie potrafiłem odwrócić myśli od okrutnego bólu ogarniającego moje ciało i wprawiającego go w drżenie. Wplotłem palce we włosy i pociągnąłem za nie lekko, nie wiedząc, co mogę zrobić. Krzyknąłem, by następnie zagryźć dolną wargę tak mocno, że po chwili poczułem słodki smak krwi w ustach. Nie potrafiłem powstrzymać ani łez, które spływały po moich policzkach, ani głośnego płaczu uciekającego z moich ust.
Uchyliłem powieki i skrzywiłem się, czując okropny, rozrywający ból w prawej nodze. Rozejrzałem się i zmarszczyłem brwi, widząc znajomego staruszka siedzącego w kącie pokoju.
-Gdzie ja jestem?- spytałem słabym, zachrypniętym głosem.
Przyciągnąłem do siebie starego misia i mocno przytuliłem, płacząc głośno w szorstki materiał. To tak bardzo bolało. Nie mogłem się ruszyć. Byłem jak sparaliżowany. Przez ten okrutny ból nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Tylko o tamtej chwili.
-W mojej kamienicy, Peter- wyjaśnił smutnym głosem. Kiwnąłem lekko głową. Nagle zdałem sobie sprawę z pewnej rzeczy. Nie mogę ruszać nogą. W ogóle jej nie czuję! Natychmiast zerwałem się do siadu i zrzuciłem na ziemię koc, którym byłem przykryty. Zamarłem. Nie było jej. Po prostu jej nie było. Nogawka spodni związana była na wysokości kolana.
Wziąłem gwałtowny, głęboki i urywany wdech, gdy poczułem jak ból się nasila. Miałem wrażenie, że się duszę. Otworzyłem szeroko oczy i spróbowałem unormować oddech. Tak bardzo chciałem wziąć teraz leki przeciwbólowe, ale nie mogłem. Nie mogłem już bardziej się truć.
Jak na zawołanie zacząłem hiperwentylować. Moje oczy zaszkliły się, a ja nie potrafiłem nabrać powietrza do płuc. Mike natychmiast podszedł do mnie i usiadł na krawędzi kanapy.
Jedyne czego bym teraz chciał, to zobaczyć milionera. Chciałbym, żeby tu był. Żeby podniósł mnie i przytulił. Żeby był ze mną, pomagając mi znieść tą torturę. Żebym nie musiał przechodzić przez to sam. Żeby... powiedział mi znowu to, co mówił codziennie na cmentarzu. Tak bardzo chciałbym usłyszeć te trzy słowa, którymi zawsze się ze mną żegnał.
-Spokojnie, Peter. No już, spokojnie, dzieciaku- zaczął powtarzać, chwytając mnie jedną ręką za ramię, a drugą kierując mój podbródek tak, bym patrzył mu w oczy.
-C-co się s-stało...?!- wyszeptałem, oglądając z przerażeniem swoje ciało.
-Fisk cię tutaj przyniósł. Spędzisz tu trochę czasu, dobrze?- to było dla mnie za dużo. Po prostu za dużo. Ja... nie, to niemożliwe... błagam. Niech ktoś mi powie, że to tylko zły sen. Że to się nie wydarzyło. Że jestem cały i zdrowy. Zacząłem zanosić się histerycznym płaczem.
Krzyknąłem, naprężając wszystkie mięśnie mojego ciała i zaciskając pięści. Przyciągnąłem do siebie koc, by po chwili wsadzić sobie jego skrawek między zęby i zagryźć z całej siły. Miałem nadzieję, że to choć trochę pomoże mi złagodzić ból.
Nadzieja matką głupich.
-G-gdzie j-je-est p-pan S-Sta-ark?- tylko tego chciałem się dowiedzieć. Chciałem tylko, żeby tu przyszedł. Żeby był ze mną. Żeby mnie przytulił i powiedział, że nic złego się nie dzieje. Że jestem bezpieczny i nic mi nie grozi. Że mnie obroni i że tu jest. Że nie pozwoli mnie nikomu skrzywdzić. Że będzie ze mną, bez względu na wszystko. Chciałbym znowu usłyszeć te piękne kłamstwa o tym, że wszystko będzie dobrze.
Po moich policzkach spłynęła kolejna fala łez. Już nie mogłem. Po prostu już nie mogłem. Byłem wykończony. Ja... chciałem tylko, żeby to się już skończyło.
-Błagam... dość- szepnąłem, naciągając koc na twarz i ponownie spinając całe ciało i wyginając kręgosłup w łuk.
-Jest bezpieczny, nie martw się. Jest w wieży- słysząc to, rozpłakałem się jeszcze bardziej. Nie... za co? KURWA ZA CO?! Ja...
Mike po prostu objął mnie i przytulił, gładząc po włosach. W tamtej chwili, oddałbym wszystko, żeby na jego miejscu pojawił się milioner.
Zemdlałem.
Pov. Stark
Nie mogłem w to uwierzyć. Mike wiedział. Przez cały czas wiedział, że Peter żyje, ale... bez słowa obserwował, jak po prostu się rozsypuję, kiedy nie ma przy mnie tego dzieciaka. Jak moje życie się rozpada. Jak sobie nie radzę. Jak poświęcam wszystko, żeby tylko go znaleźć. Wtedy, na tym cmentarzu... wiedział już wtedy? Przyszedł, żeby powiedzieć mi to wszystko, mimo że wiedział, iż dzieciak tak naprawdę żyje? On... mówił, że też za nim tęskni, a tymczasem... okłamywał mnie. Ehh... nie, nie mogę się teraz na tym skupiać. Muszę się dowiedzieć, kto i dlaczego grozi Peterowi. I czemu dzieciak nie chce mi nic powiedzieć? Przecież mi ufa. Dlaczego więc boi się powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Doskonale wie, że pomogę mu, cokolwiek by się nie działo.
-Tony!- zawołała wchodząca do warsztatu Natasha. Odwróciłem się do niej i posłałem kobiecie krótki, grzecznościowy uśmiech.
-Co tam, Nat?- spytałem beztrosko, starając się nie dać po sobie poznać, w jakim stanie teraz się znajdowałem. Nie chciałem jej się tłumaczyć. Nie chciałem mówić jej o Peterze. Na razie nie chciałem, by ktokolwiek się dowiedział.
-Można wiedzieć, co się z tobą dzieje?- zmarszczyłem lekko brwi.
-Nie rozumiem- stwierdziłem, wzruszając ramionami.
-Gdzie ciągle znikasz? Co chwila biegasz do garażu. Tylko mi nie mów, że znowu sprawdzasz jakąś plotkę usłyszaną w Queens- rzuciła, splatając ręce na klatce piersiowej.
-Em... wybacz mamo?- posłałem rudowłosej złośliwy uśmiech. Przecież nie powiem jej, że znalazłem Petera. Po pierwsze, najpewniej wcale by mi nie uwierzyła, a po drugie, Peter prosił, żebym tego nie robił.
Natasha westchnęła ciężko i wyszła z mojej pracowni, najwyraźniej rozumiejąc, że nic jej nie powiem.
Gdy tylko zostałem sam, uśmiech zszedł mi z twarzy. Martwiłem się. Martwiłem się o mojego dzieciaka, który znów wpakował się w kłopoty. Ale tym razem... to chyba rzeczywiście coś poważniejszego. I on... nie poradzi sobie sam. Nie da rady się z tego wyplątać. Nie pewno nie bez pomocy. No a... wydaje mi się, że jestem jedyną osobą, którą obchodzi jego życie. On znowu jest sam. Przez rok był sam. Musiał sobie radzić zupełnie sam. Chociaż... może Mike mu pomagał? W końcu... wiedział. Sprawiał wrażenie kogoś, komu zależy na dzieciaku, więc... może?
Pov. Peter
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Ból trochę ustąpił. Teraz był... znośny. Przynajmniej dla mnie. Co prawda, tylko dlatego, że byłem do niego przyzwyczajony, ale... przynajmniej mogłem usiąść, a to... to było już sporo. Chyba mam lepszy dzień.
Siedziałem na sporej plamie krwi, jednak nie przejąłem się tym za bardzo. Zawsze tak jest. Za każdym razem. Moje ciało nie daje rady. Jest po prostu... ja jestem za słaby. I za każdym razem cierpię.
Nagle zdałem sobie sprawę z pewnego faktu.
Znowu. To się znowu stało. Znowu to zrobiłem. Ja... do moich oczu napłynęły łzy. Moje ręce zdarzały. Ja po prostu... znowu jak bezwolna marionetka wykonałem polecenie. Po prostu wykonałem polecenie. Zabiłem człowieka. Znowu.
Drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka wszedł potężny mężczyzna. Spojrzałem na niego ze strachem i zadrżałem. Bałem się go. Przerażał mnie. Przerażał mnie po tym co się stało. Teraz, kiedy wiedziałem, do czego jest zdolny.
Zacisnąłem ręce w pięści. Wstałem chwiejnie z kanapy, sycząc przy tym z bólu. Chwyciłem kule, które były oparte o ścianę i otworzyłem drzwi przyczepy. Natychmiast oślepiło mnie jasne światło. Po moich policzkach spłynęło kilka łez, a ja wyszedłem na zewnątrz.
Kingpin podszedł do mnie i usiadł na krawędzi kanapy. Wpatrywałem się w niego z przerażeniem na twarzy, nie będąc w stanie się ruszyć.
Ruszyłem przed siebie, pojękując cicho z bólu. Ja... nienawidzę tego. Nienawidzę siebie. Nienawidzę Kingpina i... znowu to zrobiłem. Znowu okazałem się nic nie wartym, słabym śmieciem, który nadaje się tylko do wykonania rozkazów.
-Jak się czujesz?- spytał starszy. Zmarszczyłem lekko brwi. Czemu o to pyta?
-D-dobrze- skłamałem.
W pewnym momencie po prostu rzuciłem kule na ziemię i poszedłem dalej, kuśtykając, nie zwracając uwagi na palący ból. Szedłem coraz szybciej, krzywiąc się z bólu. Jestem słaby...
-Powiedz prawdę- zażądał. Westchnąłem cicho, spuszczając wzrok.
-Źle...
Szedłem przed siebie, aż w końcu natrafiłem na starą, zniszczoną wannę, którą ktoś tu zostawił. Nie myśląc wiele, podniosłem ją i z całej siły cisnąłem w najbliższą stertę śmieci, która rozsypała się. Moja dolna warga zadrżała.
-Pewnie zastanawiasz się, o co w tym wszystkim chodzi- stwierdził. Kiwnąłem lekko głową. To było naprawdę niezrozumiałe. Dlaczego mnie uratował, skoro tak usilnie starał się mnie zabić?- mam dla ciebie propozycję, Peter- zebrałem całą odwagę, którą w sobie miałem.
-Nie wrócę do pracy dla pana- oznajmiłem stanowczo. Ten jedynie cicho się zaśmiał.
Upadłem na kolana. Nawet nie zauważyłem, że po moich policzkach nieopanowanie spływały kolejne fale łez. Uderzyłem pięścią w ziemię i krzyknąłem najgłośniej jak potrafiłem.
-Owszem, wrócisz. Za odpowiednią cenę, oczywiście- otworzyłem szeroko oczy, patrząc na niego z niedowierzaniem. On naprawdę sądził, że teraz, po tym wszystkim, wrócę do niego za jakiekolwiek pieniądze? Że znów będę dla niego pracować? Przejrzałem na oczy. Wiedziałem, kto życzy mi dobrze, a komu zależy tylko na sobie. Nie było opcji, żebym znów bawił się w dilera dla niego.
-Nie ma takiej sumy, która by mnie przekonała- oświadczyłem twardo.
-A czy ktoś mówił o pieniądzach?- zmarszczyłem brwi i posłałem starszemu pytające spojrzenie.
Nie zwracając uwagi na promieniujący ból, wstałem i chwiejnie podszedłem do kolejnej sterty śmieci, którą równie szybko zniszczyłem.
-Nie rozumiem...- szepnąłem. Pan Fisk uśmiechnął się mrocznie.
-W całym kraju mam ludzi, których jedyną pracą jest czekanie na mój rozkaz. Obserwują tego twojego kochanego pana Starka. Wystarczy jedna wiadomość, a nieważne, gdzie by nie był, zginie- jego słowa odbijały się echem w mojej głowie przez chwilę. Zginie. Przecież... przecież on nie może... nie w ten sposób...
Moje oczy zaszkliły się.
Boleśnie upadłem na ziemię i jęknąłem cicho. Znowu to zrobiłem. Znowu zabiłem człowieka. Na rozkaz.
Skuliłem się i rozpłakałem, oplatając brzuch rękami. Mój głośny, krzykliwy płacz rozchodził się po całym wysypisku. Mogłem sobie na to pozwolić. I tak byłem tu sam. Całkiem sam.
-Jestem pewien, że zrobisz wszystko, żeby go ratować, prawda Peter?- chwycił mój podbródek i zmusił do patrzenia mu prosto w oczy. Zacisnąłem usta w wąską kreseczkę i kiwnąłem głową.
-On... wie, że ja... żyję?- szepnąłem.
-Nie wie. I lepiej dla was obu, żeby tak zostało- nie potrafiłem pohamować łez spływających po mojej twarzy.
Wrzasnąłem, kuląc się na ziemi. Wplotłem palce w kosmyki włosów i pociągnąłem mocno. Zabiłem go. Znowu kogoś zabiłem.
Zabijam, żeby ratować pana Starka. Pozbawiam życia zwykłych ludzi, żeby ratować to jedno, ale jak ważne życie. Zabawne. Całkiem zabawne. Roześmiałem się. Leżałem na ziemi. Płakałem i śmiałem się jednocześnie. To był... histeryczny, przerażający śmiech. Do tego tak... rozpaczliwy.
-Ale... przecież ja...- zacząłem cicho.
-Wiem. Wiem o wszystkim. To nic- zmarszczyłem brwi. To nic?- gdybyś był bezużyteczny, zostawiłbym cię tam- mężczyzna wyciągnął z kieszeni mały woreczek z tabletkami.
-Co to?- posłałem mu pytające spojrzenie.
Nie potrafiłem się uspokoić. Krzyczałem, śmiałem się i płakałem, zwijając na ziemi i prężąc na przemian. On mi to zrobił. Chciał tego. Chciał, żebym był całkiem złamany. A ja... po prostu na to pozwalam. Żeby ratować pana Starka.
Przed moimi oczami zaczęło robić się ciemno. Obraz był coraz bardziej zamazany. Usłyszałem kroki. Nade mną pojawiła się jakaś postać. Skrzywiłem się, gdy poczułem czyiś dotyk. Nie lubiłem go. Nie lubiłem gdy ktokolwiek mnie dotykał. Była tylko jedna osoba, która robiła to delikatnie i nie po to, by mnie skrzywdzić.
Zemdlałem...
*****
2409 słów
Hejka!
Baaaaardzo Was przepraszam Kochani! Żeby wynagrodzić Wam wczorajszy brak rozdziału, wstawię dzisiaj kolejny.
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro