Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Pov. Stark

-Mike! To ja! Tony!- wykrzyknałem, wchodząc do kamienicy, a tym samym zapobiegając przy tym ostrzałowi ze strony staruszka, którego już nie raz padłem ofiarą. Ten jedynie wyszedł na korytarz z wielkim grymasem niezadowolenia na twarzy, który towarzyszył mu zawsze, gdy tylko ktoś go odwiedzał. Na początku byłem zbyt załamany, by się tym przejmować, a teraz już się przyzwyczaiłem, więc w zasadzie nigdy mi to nie przeszkadzało.

-Uhh, czego chcesz?!- warknął. Zmarszczyłem brwi i podszedłem do niego.

-Wiedziałeś. Wiedziałeś, prawda?!- syknąłem, jednak starszy nie przejął się tym za bardzo. Odwrócił się i ruszył w głąb mieszkania.

-Musisz być bardziej konkretny, Stark- stwierdził luźno.

-Wiedziałeś, że Peter żyje- powiedziałem, na co starszy zatrzymał się. Był tyłem do mnie, więc nie mogłem dostrzec jego wyrazu twarzy, ale domyślam się, że był co najmniej zaskoczony.

-A skąd niby pewność, że żyje?- spytał podejrzliwie.

-Znalazłem go. Byłem na tym jebanym wysypisku!- byłem coraz bardziej zirytowany jego postawą. W końcu staruszek odwrócił się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy.

-Ehh, tak. Wiedziałem- stwierdził. Zmarszczyłem brwi.

-Jak mogłeś?! Jak mogłeś mi nie powiedzieć?! Jak mogłeś ukrywać przede mną, że chłopak, którego kocham jak syna żyje?! Przecież... cholera, jak mogłeś udawać, że za nim tęsknisz i... jak mogłeś?!- krzyknąłem, a łzy napłynęły mi do oczu.

-Na życzenie dzieciaka. Nie chciał, żebyś się dowiedział- wyjaśnił krótko, a ja uniosłem brwi.

-Ale... dlaczego? Dlaczego Peter tak bardzo nie chciał, żebym go znalazł?- zapytałem, zmieniając lekko ton głosu.

-Nie mogę ci powiedzieć- wzruszył ramionami.

-Proszę cię, Mike! Ja... cholera, muszę pomóc Peterowi. On się kogoś boi. Ktoś go blokuje, a dzieciak nic mi nie powie- starszy posłał mi smutne, przepraszające spojrzenie.

-Posłuchaj mnie, Stark. Dobrze ci radzę, nie mieszaj się w to. To są zbyt potężni ludzie. Nie pomożesz Peterowi, nie dasz rady. Zabiją go, zanim zdążysz kiwnąć palcem, więc ten jeden raz odpuść. Nie kontaktuj się z nim i nie stwarzaj mu kolejnych kłopotów. Dzieciak i tak ma pod górkę- pokręciłem głową.

-Nie... znajdę sposób. Pomogę mu. Uratuję go. Nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Nie mogę go znowu stracić... po prostu nie mogę

Pov. Peter

Było już późno, więc nie zdziwiłem się, gdy dostałem wiadomość z nieznanym mi nazwiskiem i adresem. Westchnąłem ciężko i wyciągnąłem spod materaca małą paczuszkę z tabletkami. Dostałem je od Scarface'a. Po tym co się stało, nie chodzę o kulach, więc teoretycznie jestem bezużyteczny, ale dzięki specjalnym dopalaczom, potrafię przez kilka godzin poruszać się zupełnie normalnie. Chociaż wiąże się to z przykrymi konsekwencjami.

Do ciemnego pokoju wszedł mężczyzna w białym kitlu. Posłałem mu jedynie zmęczone spojrzenie, nie trudząc się jakimkolwiek przywitaniem. Żaden z nas nie chciał tu być, więc nie bawiliśmy się w sztuczne, wymuszone uśmiechy. Zresztą, nie miałem już na to siły.

-Jak się czujesz?- spytał. Przewróciłem oczami i naciągnąłem koc na ramiona, odwracając niechętnie wzrok od brudnego okna.

-Zajebiście- mruknąłem smętnie. Co miałem powiedzieć? Doskonale wiedział, że czuję się źle. Że odkąd się tu pojawiłem, nie było dnia, żebym czuł się lepiej. Wszystko mnie bolało. Żadne leki przeciwbólowe już nie pomagały. Już? One od początku nie pomagały. Czułem się cholernie źle. Ale kogo to obchodziło? Przecież to nie było ważne. Mój ból się nie liczył. Ani fizyczny, ani psychiczny. Ale mężczyzna jedynie pokręcił głową i poprawił okulary.

-Mam złą wiadomość- oznajmił, na co prychnąłem cicho. Powiedział to co najmniej tak, jakby miało mnie to zaskoczyć. Ale ja nie byłem zdziwiony. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek w ostatnich dniach wejście lekarza wiązało się z dobrymi wiadomościami.

-Znowu?- spojrzałem na swoją sztuczną nogę. Ostatnio złe wiadomości nie były niczym wyjątkowym. Według niego to, że żyłem, było dobrą wiadomością, ale ja nie byłem tego taki pewien. Gdybym mógł wybierać, zdecydowanie wolałbym umrzeć w tamtym budynku. Zginąć. Skończyć to. Po prostu.

-Umierasz, chłopcze- powiedział. Zmarszczyłem mocno brwi i posłałem lekarzowi zdziwione spojrzenie. Ja? Umieram? Dopiero co oznajmiał mi, że stał się cud i żyję, a teraz umieram?

-Co? O czym pan mówi?- spytałem, nie rozumiejąc do czego zmierza. Umieram? Przecież... dopiero co mnie uratował...

-Wiesz, że twój organizm jest wyjątkowy- kiwnąłem lekko głową, jednocześnie na potwierdzenie jego słów i znak, że uważnie słucham- pan Fisk opowiedział mi, jaki prowadziłeś dotychczas tryb życia. Byłby wykańczający dla zwykłego człowieka. Mało snu, pożywienia. Strasznie sobie tym wszystkim szkodziłeś. Dzięki specyfice twojego ciała, wolniej przyswajałeś wszystkie trucizny, takie jak alkohol lub narkotyki, ale wiąże się to z gorszymi niż u innych ludzi konsekwencjami. Dużo gorszymi. Twoja regeneracja zanika, Peter- zmroziło mnie na te słowa. Zanika? Czyli... czyli to dlatego...- dlatego straciłeś nogę i dlatego tak wolno wracasz do siebie. Nie wiem na razie, czy kiedykolwiek będziesz w stanie normalnie chodzić, ale robię co mogę- posłał mi krótki, grzecznościowych, nieco współczujący uśmiech, który zignorowałem, będąc za bardzo wstrząśnięty tym co właśnie usłyszałem.

-J-jak to zanika?- przeraziłem się. Ja... n-nie, to się nie dzieje...

-Zanika, dzieciaku. Będzie coraz gorzej. Kilka miesięcy temu na pewno udałoby się uratować twoją nogę. Pewnie za kilka dni byłbyś w stanie wstać z wózka, a teraz... nie wiem, kiedy będziesz mógł chodzić o własnych siłach- w moich oczach zawirowały łzy. Nie, nie, nie, nie, nie! To się nie może dziać naprawdę...

-Ale będę mógł chodzić, prawda?- spojrzałem na niego z nadzieją.

-Już ci to tłumaczyłem. Nie mam pojęcia- wzruszył ramionami. No tak, to tylko moje życie!

-Jest pan lekarzem, do cholery!- zirytowałem się. Ten posłał mi przepraszające spojrzenie.

-Ale ty nie jesteś zwyczajnym pacjentem, Peter. Przykro mi, ale ciężko jest mi przewidzieć, jak będzie się zachować twój organizm- wyjaśnił, profesjonalnym, surowym tonem.

-Ale... da się to odwrócić, prawda? To z regeneracją...- zacząłem, wpatrując się w twarz starszego, która nie wyrażała żadnych emocji.

-Niestety nie- otworzyłem szeroko oczy.

-Czyli... co będzie, gdy...- mężczyzna znów mnie ubiegł.

-Po prostu ją stracisz, Peter. Przykro mi, ale nie da się tego zatrzymać, ani tym bardziej cofnąć- zmarszczyłem brwi i spojrzałem na starszego.

-Ile to potrwa?- spytałem smutno, po czym zagryzłem delikatnie dolną wargę.

-Cztery do pięciu lat. Można oczywiście spróbować wydłużyć czas do całkowitego zaniku lekami- w moich oczach ponownie zawirowały łzy.

-Całkowitego zaniku?- powtórzyłem cicho, jakby nieobecnym głosem- i co wtedy? Umrę?

-Bez regeneracji, twój organizm nie będzie w stanie zagoić nawet zwykłego skaleczenia- beznamiętność tonu lekarza wcale nie odejmował powagi sytuacji. Wręcz przeciwnie. Byłem coraz bardziej przerażony.

-Czyli...- zaciąłem się.

-Przykro mi, Peter- moja dolna warga zadrżała, kilka łez spłynęło po policzkach. A kiedy zostałem sam, po prostu zacząłem cicho płakać, wtulając się w poduszkę.

Bez zastanowienia, połknąłem dwie tabletki i położyłem się, w oczekiwaniu na efekty. Zamknąłem oczy. Nie chcę tego robić. Naprawdę nie chcę. Ale nikogo to nie obchodzi. A ja... muszę to zrobić. Muszę, żeby go chronić. Gdybym zrezygnował... ehh, i to i tak nie ma znaczenia. Zostało mi parę lat życia, które zamierzam dobrze wykorzystać. A mianowicie, ochronię go. Uratuję. Nie pozwolę mu zginąć.

Spiąłem wszystkie mięśnie i jęknąłem cicho, czując, że substancja zaczyna działać. Nie wiem, na ile wpływa to na psychikę, ale fizycznie staję się nie do pokonania. Mam jeszcze więcej siły, energii i nie czuję tego uporczywego bólu. Sztuczna noga mi nie przeszkadza. Nie potrzebuję kul, ani nie kuleję. Mogę skakać po dachach tak jak kiedyś. Tylko że... moja psychika też się zmienia. Nie wiem, jak bardzo. Wiem tylko, że robię rzeczy, na które normalnie nigdy bym się nie odważył.

Wyciągnąłem głośno powietrze i zacisnąłem dłonie na materiale mojej bluzy, sycząc z bólu. A potem... poczułem błogi spokój. Odciąłem się od emocji i wziąłem głęboki, spokojny oddech. Zmarszczyłem brwi i uśmiechnąłem się. Już.

Wstałem i założyłem czerwoną bluzę. Do tego ciemne, nieco podniszczone spodnie dresowe i swój pas z nożami. Zgarnąłem plecak, po czym sprężystym krokiem wyszedłem z przyczepy. Przebiegłem przez wysypisko, ciesząc się swobodą ruchu. Uśmiechnąłem się, widząc podstawiony samochód. Wsiadłem i przywitałem się z kierowcą.

Droga była istną męczarnią. Kręciłem się niespokojnie, nie potrafiąc usiedzieć w miejscu. Moje zmysły się wyostrzyły, a nadmiar niezdrowej energii dawał o sobie znać. Dzikim wzrokiem, łapczywie obserwowałem wszystko co dzieje się za szybą. Moje ręce drżały. Nerwowo tupałem nogą. Na przemian naprężałem i rozluźniłem palce. Byłem niespokojny. Pragnąłem wyjść już z tego samochodu i moc wreszcie rozładować całą adrenalinę. Na moich ustach wciąż malował się drobny, dziki uśmiech.

W końcu pojazd się zatrzymał. Rozejrzałem się. Sporych rozmiarów posiadłość. Nie trudząc się żegnaniem z kierowcą, dosłownie wypadłem z samochodu. W tym momencie przestałem być Peterem. Stałem się Spike'em. Strasznym, bezwzględnym, aroganckim Spike'em, dla którego nie istnieje coś takiego jak konsekwencje. Uśmiechnąłem się okrutnie i szybko przeskoczyłem przez sporych rozmiarów mur. Unikając kamer, po cichu przedostałem się na tył budynku. Starałem się trzymać jak najciemniejszych miejsc i poruszać najdelikatniej jak tylko umiałem. Zgrabnie wskoczyłem na ścianę i uśmiechnąłem się, widząc uchylone niczym zaproszenie okno. Wślizgnąłem się przez nie i rozejrzałem. Byłem w bogato zdobionym salonie. Wystrój był schludny, całe wnętrze urządzone było ze smakiem. Wskoczyłem na sufit i rozejrzałem się w poszukiwaniu kamer bądź czujników ruchu. Zmarszczyłem lekko brwi, nie widząc nic z tych rzeczy.

-Jest- szepnąłem do siebie, gdy zauważyłem w rogu pomieszczenia małą kamerę. Wyciągnąłem jeden ze swoich noży i rzuciłem prosto w urządzenie, które roztrzaskało się na kilkanaście kawałeczków. Uśmiechnąłem się triumfalnie i ruszyłem w głąb budynku.

Niszcząc po drodze kolejne trzy kamery, odnalazłem w końcu gabinet. Na pewno nie ma tam kamer. Z uśmiechem na ustach wszedłem więc do środka, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Mężczyzna siedzący przy biurku poderwał się natychmiast z miejsca.

-Co ty tu robisz smarkaczu?! Kto cię w ogóle wpuścił?! I czego...- przerwał swoją lawinę pytań, gdy wyciągnąłem pistolet. W jego oczach zagościł strach- c-co ty chcesz zrobić? N-nie wygłupiaj się, m-mały. N-nie musisz tego robić... mogę ci zapłacić, jeśli chcesz...

-Cii...- ucieszyłem go, z okrutnym uśmiechem na ustach- odpowiadając na twoje pytanie, sam wszedłem. A teraz... pozdrowienia od pana Fiska- mówiąc to, wymierzyłem prosto w głowę mężczyzny i nie czekając na odpowiedź, po prostu wystrzeliłem. Ciało bezwładnie upało na ziemię, tworząc na podłodze małą kałużę z krwi, a ja szybko uciekłem przez okno i by po chwili znaleźć się w czekającym na mnie samochodzie.

-Załatwione?- spytał kierowca, na co pokiwałem energicznie głową. Ten napisał krótką wiadomość do pana Fiska, a następnie ruszył przed siebie. Ignorował moje kręcenie się i skakanie w miejscu. Chyba był już przyzwyczajony, bo po tym co wziąłem, nigdy nie potrafiłem się opanować. Nosiło mnie po prostu. Byłem jak niekończący się wulkan energii, która niestety była źle wykorzystywana, ale w tamtych chwilach nie myślałem trzeźwo. Nie miało znaczenia co robię. Byłem trochę jak marionetka, która wykonuje po prostu swoją pracę. Zauważyłem, że przez materiał moich dresów przesiąknięło trochę krwi. Ehh, moja noga już nie wytrzymuje. Ale to nic. Postanowiłem machnąć na to ręką. Będę się tym martwić później.

Po niemiłosiernie nudnej i długiej przejażdżce, w końcu mogłem wyjść z samochodu i zanurzyć się w mrocznych i jakże niebezpiecznych uliczkach Queens. Byłem w swoim żywiole. Tutaj właśnie mogłem robić co mi się żywnie podoba, bo nie znalazłby się żaden śmiałek, który miałby czelność zabronić mi czegokolwiek.

Wbiegłem więc do kamiennicy przy której zatrzymał się samochód. Witając się z ochroniarzami, szybko wdrapałem się po schodach i sprężystym krokiem wszedłem do gabinetu Scarface'a.

-Oo, witaj Spike! Już myślałem, że mnie nie odwiedzisz, mały- mężczyzna uśmiechnął się do mnie.

-Dzień dobry- przywitałem się krótko. Starszy wskazał mi miejsce na kanapie, które niechętnie zająłem, po czym odwrócił się i podszedł do sejfu. Obserwowałem, jak wyciąga z niego kilkadziesiąt mniejszych paczuszek, które sprzedam na Peronie i kilkanaście tych dużych, do poroznosznenia po barach. Wyciągnąłem z plecaka pieniądze, które położyłem na stole.

-O czymś zapomniałem?- spytał mężczyzna, gdy zamiast wyjść, wciąż wpatrywałem się w niego pytająco.

-Owszem. O czymś specjalnym dla mnie- wyjaśniłem krótko.

-Ach tak! Wybacz, młody- wykrzyknał od razu, zrywając się z miejsca- ale nie martw się, mam je- mówiąc to, wstał i wyciągnął z szuflady biurka woreczek, w którym znajdowało się kilkanaście małych tabletek- ostatnio coraz ciężej je zdobyć- stwiedził. Uśmiechnąłem się jedynie, chcąc jak najszybciej opuścić to ograniczające mnie pomieszczenie. Nosiło mnie. Kręciłem się niespokojnie, przeskakując dzikim spojrzeniem z przedmiotu na przedmiot. Po prostu nie mogłem wytrzymać tej bezczynności. Szybko zgarnąłem wszystkie pakunki do plecaka i wybiegłem z gabinetu, wołając uprzednio "do zobaczenia", za co otrzymałem jedynie krótki, ciepły śmiech.

Dosłownie wyskoczyłem z budynku i pobiegłem przed siebie. Na moich ustach wciąż błąkał się mały uśmiech, a spojrzenie było rozbiegane i lekko nieprzytomne.

Poroznosiłem narkotyki po barach, korzystając z ostatnich chwil sprawności. Potem znów będę bezużyteczny. Znów będę kaleką, nienadajacą się do niczego. Bo tak naprawdę nic poza tym nie potrafię. Nie skoczyłem szkoły. Nie zdałem matury. Tylko w tym jestem dobry. Ale... nie mogę się nad sobą użalać. Dobrze wiem po co to robię. Dobrze wiem, dlaczego to się dzieje. I dobrze wiem, że nie mam wyboru.

Gdy tylko sprzedałem wszystko co dostałem od Scarface'a, wróciłem pod jego kamienicę. Czekał tam na mnie kierowca, który odwiózł mnie na wysypisko. Byłem zmęczony. Fizycznie zmęczony. Dlatego, zapewne ku uciesze kierowcy, nie skakałem w miejscu, czekając na dotarcie do celu, tylko po prostu oparłem się o szybę, obserwując dokładnie mijaną trasę.

A kiedy tylko znalazłem się w mojej przyczepie, opadłem na kanapę i pogrążyłem się w błogim śnie, korzystając z ostatnich chwil beztroski przed torturami, które mnie czekały.

#wojnapolsatowa

*****

Hejka!

2182 słów

I co? Tego to się nie spodziewaliście xD

Tak, wiem, jestem zła i okrutna, wybaczcie Kochani.

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro