Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 22


Pov. Stark

Siedzieliśmy w milczeniu na kanapie, naprzeciwko dzieciaka, który ulokował się w fotelu. Peter spuścił wzrok i już od jakichś pięciu minut nerwowo wyłamywał palce, robiąc wszystko, by na nas nie patrzeć. Aż dziw, że jeszcze ich nie połamał. My też milczeliśmy. Nikt nie wiedział, od czego zacząć. Peter coś ukrywał. To było akurat jasne jak słońce i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Mieliśmy natomiast wątpliwości co do jego zapewnień, że wszystko jest absolutnie w porządku, zważywszy na fakt, iż jeszcze przed dziesięcioma minutami krztusił się własną krwią, a potem przez kolejne pięć starał się wmówić nam, że to zwykły przypadek i w zasadzie nie ma pojęcia, dlaczego to się stało, ale jest natomiast absolutnie pewien, że nie świadczy to o niczym złym i nie ma powodów do zmartwień.

-Peter...- zacząłem, widząc, że nikt inny tego nie zrobi. Nie miałem do nich o to pretensji. To było po prostu... za dużo dla nas wszystkich- nie jestem idiotą. A nawet jeśli, to z pewnością nie na tyle, by uwierzyć, że wszystko jest w porządku. Proszę cię, powiedz, co to było- posłałem mu błagalne spojrzenie, jednak chłopiec nawet nie raczył podnieść na mnie wzroku. Pokręcił jedynie przecząco głową, a jego dolna warga zadrżała. Zamknąłem na chwilę oczy, by nie wybuchnąć, gdy po raz kolejny otrzymałem tą samą odpowiedź. Już od dziesięciu minut jedynie kręcił głową, ale za wszelką cenę nie chciałem na niego krzyczeć. Nie chciałem go jeszcze bardziej wystraszyć. Wstałem i splotłem ręce na klatce piersiowej, po czym kontynuowałem- Peter, proszę cię dzieciaku, zacznij chociaż ze mną rozmawiać. Kaszlałeś krwią. To nie jest normalne i obaj dobrze o tym wiemy. Przestań więc zachowywać się jak dziecko i powiedz mi, co się dzieje- powiedziałem. Chłopiec zacisnął usta i przygryzł lekko dolną wargę. Wróciłem na swoje miejsce, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że w tym momencie wyglądałem dokładnie jak mój ojciec, kiedy mówił mi, jak bardzo go zawodzę. Ja, jako mały chłopiec skulony na fotelu i on, stojący nade mną, z rękami splecionymi na klatce piersiowej. Jak zawsze z wyższością i pogardą. Górujący nade mną jak tylko mógł. Nie chciałem taki być, więc po prostu usiadłem.

-Jeszcze przed chwilą mówiłeś, że mam być dzieckiem- burknął, marszcząc lekko brwi i posyłając mi spojrzenie obrażonego pięciolatka. Wciągnąłem głośno powietrze i oparłem się przedramionami o kolana.

-Peter!- rzuciłem ostrzegawczo. Chłopiec znów spuścił wzrok i pokręcił głową. W tym momencie straciłem cierpliwość- cholera jasna, czy możesz przestać?! Peter, ja naprawdę chcę ci pomóc, ale proszę cię, nie uda mi się, jeśli wciąż będziesz miał przede mną takie sekrety! Po prostu mi powiedz, a ja wymyślę, co z tym zrobić! Nie uważasz, że tak było by prościej dla wszystkich?!- chłopak w tym momencie przyjął naburmuszoną postawę zbuntowanego nastolatka i całym sobą pokazywał, jak bardzo nie chce z nami rozmawiać.

-Nic mi nie jest!- warknął, patrząc na mnie spod byka i wypychając policzek językiem. Westchnąłem ciężko, posyłając mu zrezygnowane spojrzenie.

-Peter, błagam cię, ile razy jeszcze zamierzasz mi to powtórzyć?! Obaj dobrze wiemy, że to bzdura! Cholera, czego ty się tak bardzo boisz?! Że co?! Że pomyślimy, że jesteś słaby?! Proszę cię, czy możesz choć na chwilę przestać kłamać i zgrywać twardziela z łaski swojej?! Nie musisz udawać, rozumiesz?! Po prostu powiedz! Powiedz co do cholery ukrywasz!- wykrzyczałem, jednak nie spodziewałem się, że dzieciak gwałtownie mi przerwie.

-Jestem chory, okej?!- krzyknął gniewnie, zrywając się z fotela. Zbladłem, podobnie jak cała reszta. Uchyliłem lekko usta. Przez chwilę nie mogłem nic powiedzieć. On... jest chory? Ale... przecież to niemożliwe. Peter... nie choruje.

-C-co?- szepnąłem. Chłopak zacisnął dłonie w pięści i wbił wzrok w ziemię tak, że nie mogłem dojrzeć emocji wyrażonych w jego spojrzeniu.

-Jestem chory- powtórzył, już trochę ciszej. Powiedział to tak, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Bez żadnych emocji w głosie. On po prostu stwierdził fakt. Jest chory. Powiedział, jakby było to po prostu całkowicie normalne i naturalne. W moich oczach zebrały się łzy. Te dwa słowa... były jak najgorsze przekleństwo. Jest chory. Ale... ale przecież...

-Jak to możliwe?- dokończyłem myśl na głos, a Peter zacisnął usta w wąską kreseczkę i westchnął cicho.

-Normalnie. Okazuje się, że narkotyki i alkohol nie są zbyt zdrowe- prychnął, zupełnie tak, jakby go to bawiło. Uchyliłem lekko usta i przez chwilę wpatrywałem się w niego, chcąc doszukać się choćby najmniejszej oznaki smutny czy strachu- wiesz, po prostu... to wszystko co brałem... niszczyło mój organizm. W tym regenerację- otworzyłem szeroko oczy. Regenerację? Jego regeneracja jest przecież całkowicie niezbędna. Czy... czy to możliwe, że to właśnie dlatego jest taki poobijany? To stąd te wszystkie rany i siniaki? To dlatego się nie goją?

-Ale przecież... w jaki sposób ją niszczy?- spytałem, z lekką paniką w głosie.

-Tracę ją, rozumiesz?- powiedział. Moja dolna warga zadrżała. Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku, gdy w pełni dotarł do mnie sens jego słów. Rozumiałem. Rozumiałem aż za dobrze. Jego regeneracja... odpowiada za przywracanie organizmu do normalnego stanu. Jeśli nie będzie jej miał, to nic go nie uleczy. A wtedy... nie... przecież to niemożliwe.

-Czyli... czyli ty...- bałem się dokończyć. Miałem wrażenie, że dopóki nie skończę tego zdania, nie będzie to prawdą. Że mówiąc to, przypieczętuję jego los, ale teraz, kiedy nikt nie powiedział tego na głos, są to tylko domysły. Coś niepewnego, nieokreślonego i nie przesądzonego. Coś, co nie jest faktem, a jedynie nieistotną spekulacją. Błędnym wnioskiem, któremu zresztą zaraz ktoś zaprzeczy i wyśmieje mnie, bo przecież to oczywiste, że mój chłopiec nie może zniknąć. Nie może mnie zostawić. Jednak Peter, najwidoczniej widząc moje wahanie, zrobił to za mnie.

-Umrę- oświadczył beznamiętnie. Schowałem twarz w dłoniach. Nie. Nie on. Każdy, ale nie on. Nie mój chłopiec. Przecież... przecież to nie ma prawa się dziać- stracę ją całkowicie, a wtedy załatwi mnie pierwsze przeziębienie- dodał ponuro. Zakryłem usta dłonią i opadłem na oparcie kanapy. Nikt z nas się nie odzywał- został mi rok, może półtora.

To zdanie mnie dobiło. Po prostu dobiło. Kilka łez spłynęło po moich policzkach. Rok, może półtora. Mojemu dziecku został rok życia. Przecież... przecież to za mało. Za mało! On... jest za młody! Za mały... jest po prostu za mały, żeby umrzeć. On... po prostu nie może! Nie może... nie może znowu mnie zostawić. Ja... ja tego nie zniosę. Nie po raz drugi! Proszę... jestem na to za słaby. Zbyt słaby, żeby go teraz stracić. Przecież... miało być dobrze. Mam go w wieży, przy sobie. Miał być bezpieczny i szczęśliwy. Mieliśmy pokonać Fiska, a mój chłopiec miał być szczęśliwy. Miał mieć normalne życie. Ale... nikt mnie nie ostrzegał, że czasami nawet ja nie mogę czemuś zapobiec. Że tym razem nie będę mógł go uratować.

W pewnym momencie usłyszeliśmy cichy chichot. Ze łzami w oczach spojrzałem na chłopca, który stał na środku salonu i śmiał się cicho. Uchyliłem lekko usta, chcąc coś powiedzieć, ale tego nie zrobiłem. Nie umiałem. Ja... po prostu byłem przerażony. Jeszcze nie do końca dotarło do mnie to wszystko, a on... on się śmieje. Po prostu śmieje. Miałem ochotę na niego nakrzyczeć. To nie było śmieszne. To nie było kurwa śmieszne. To było... to było po prostu...

Po chwili, chichot Petera przerodził się w śmiech. Zwyczajny, dziecięcy śmiech. Nie ruszyłem się. Nikt z nas się nie ruszył. Nikt nie śmiał.

-Nie uważacie, że to zabawne?- zapytał, pomiędzy kolejnymi falami przerażającego śmiechu- przecież to jest cholernie zabawne! Nie widzicie tego? Tej ironii losu? Poświęciłem swoje własne życie, żeby ratować życie innych, a potem... hah, a potem właśnie przez to moje życie się zjebało!- wykrzyknął wesoło, śmiejąc się coraz głośniej. Po jego policzkach spływały łzy, a my nie byliśmy w stanie ruszyć się z miejsca. Wiedzieliśmy, że powinniśmy do niego podejść. Przerwać ten horror. Ale nie umieliśmy- i wiecie... potem, jedyna rzecz, która dawała mi choć trochę radości to alkohol i te pierdolone dragi! A teraz... a teraz...- znów roześmiał się na całe gardło, a po jego policzkach spłynęła kolejna fala łez- a teraz to właśnie one odbiorą mi życie!- krzyknął i wybuchł śmiechem- rozumiecie to?! Umrę!- krzyczał i śmiał się. I płakał. I śmiał się. I płakał. Na przemian i jednocześnie. Głośno i nieopanowanie- naprawdę tego nie widzicie?! Ktoś tam u góry musi mieć niezły ubaw!- spojrzał w sufit, zupełnie jakby kogoś tam widział- może i to kawał skurwysyna, ale przynajmniej zna się na żartach!- zawołał, śmiejąc się rozpaczliwie.

W tym momencie otrząsnąłem się i podbiegłem do chłopca, po czym zamknąłem go w szczelnym uścisku. Wciąż się śmiał. Pozwolił mi się przytulić, ale wciąż raz po raz wybuchał salwami przerażającego śmiechu. Otarłem łzy z jego policzków, po czym chwyciłem za podbródek i zmusiłem, by na mnie patrzył. Prosto w moje oczy. Przepełnione troską, przerażeniem i smutkiem. A wtedy... wtedy jego przerażający śmiech powoli zaczął przeradzać się w głośny, rozdzierający serce płacz. Chłopiec wtulił się w moją klatkę piersiową, płacząc nieopanowanie. Moje serce pękało. Jakby ktoś wbijał w nie setki malutkich ostrzy.

-Cii- szepnąłem, kołysząc się z nim w ramionach. Wplotłem palce w ciemne, miękkie włosy mniejszego i westchnąłem ciężko. Płakałem razem z nim. Nie potrafiłem tego opanować. Nie teraz, kiedy mój chłopiec rozpadał się na malutkie kawałeczki, i to na naszych oczach.

-Umrę...- zapłakał, chowając się w moich ramionach. Jakby wierzył, że jestem w stanie ochronić go przed tym wszystkim. Przed śmiercią. I właśnie to rozrywało bezlitośnie moje serce. Nie mogłem go ocalić. Nie mogłem w żaden sposób stanąć między nim a nadchodzącym końcem. Nie mogłem. Był sam, choć tak gorączkowo starałem się do niego dobiec- ja nie chcę...- zakwilił, tuląc się do mnie.

W tym momencie uświadomiłem sobie pewien znany mi, aczkolwiek bolesny fakt. To jest dziecko, które po prostu się boi. Boi się śmierci. Wszyscy się jej boją. Przeraża nawet dorosłych. A to jest mały chłopiec, który jest przerażony wizją nieubłagalnego końca, który zbliżał się zbyt szybko. Zbyt gwałtownie. Zbyt niebezpiecznie. On tego nie chciał. Bał się. Liczył, że coś z tym zrobię. Że go uratuję. Że nie pozwolę, bo tak po prostu odszedł, nie zostawiając nic po sobie. Że ja, Tony Stark, kiepski mentor i jeszcze gorszy przyjaciel, śmieć, który ma czelność nazywać tego cudownego dzieciaka swoim synem, uratuję go. Pokręciłem gorączkowo głową.

-Nie... nie, Pete, nie pozwolę na to. Nie bój się- zapewniłem go, tuląc dzieciaka do siebie. Dałem reszcie dyskretny znak, by usunęli się z jego pola widzenia, a najlepiej, z tego pomieszczenia. Wtedy Natasha, Clint i Steve po cichu opuścili salon, kierując się najpewniej do sypialni Rogersa, by przetrawić wspólnie to, co właśnie usłyszeli. Pocałowałem chłopca w czubek głowy i mocno przytuliłem, jakbym zamykał go w ten sposób w niezniszczalnej bańce, która mogłaby ochronić go przed całym złem świata. To było takie niesprawiedliwe. Przecież on... on przez ostatnie lata... jedyne na czym mu zależało, to życie. On chciał żyć. Przeżyć. Poradzić sobie jakoś. I... udało mu się to. Ale życie miało dla niego całkiem inny plan. Bezwzględny i okrutny. Po prostu zgniotło jego starania, jakby nic nie znaczyły. Brutalnie pokazało mu, że nie może zrobić kompletnie nic, żeby uciec przed złem i niesprawiedliwością.

W pewnym momencie uświadomiłem sobie jedną rzecz. Narkotyki i alkohol. To przez te trucizny jego regeneracja zanika. A on... on dalej bierze te dopalacze. Przecież... one niszczą go jeszcze bardziej. To... on wciąż się niszczy. Dosłownie rozsypuje się przez nie.

-Pete?- mruknąłem, a chłopiec podniósł na mnie wzrok- te dopalacze... musisz przestać. Musisz przestać je brać. One cię niszczą. Nigdy więcej nie weźmiesz tego świństwa, jasne?- zapytałem miękko, ale stanowczo.

-A-ale ja... ja muszę... ja...- zaczął niemrawo. Zmarszczyłem lekko brwi i delikatnie odsunąłem go od siebie.

-Nigdy więcej- powiedziałem, głosem nieznoszącym sprzeciwu. Młodszy kiwnął delikatnie głową, po czym znów wtulił się we mnie, wzdychając i cichutko pochlipując. Zamknąłem oczy, otaczając go ramionami. Ja... wciąż nie mogłem w to uwierzyć. Ja... wydawało mi się... ze wszystkich możliwych scenariuszy, ja... nigdy nie brałem pod uwagę takiej możliwości. Że Peter jest chory. Że umiera. Że... że mogę go znów stracić. Mojego chłopca. Mojego synka. Przecież... musi być jakieś wyjście. Jakieś rozwiązanie. Zawsze jest. To... nie może się tak skończyć. On nie może umrzeć... nie w ten sposób. Po tym wszystkim co przeszedł... nie może umrzeć z powodu choroby. On... nie zasługuje na to. Przecież... te narkotyki, to tylko malutki błąd. Na dodatek mój. Dlaczego to Peter ma płacić? I to tak okrutną cenę? To... to jest po prostu niesprawiedliwe.

-Wymyślimy coś, Pete. Ja coś wymyślę, nie martw się. Przecież... będzie dobrze. Jeszcze będzie dobrze. Może nie tak szybko, ale... zobaczysz, w końcu będzie dobrze...- powiedziałem cicho. Sam nie wiedziałem, czy mówiłem bardziej do niego, czy do siebie. Ja... chyba po prostu do nas obu. Nas obu trzeba było uspokoić.

Przełknąłem łzy i zmierzwiłem dzieciakowi włosy. Musiałem być silny. On... sam powiedziałem mu, że może być dzieckiem. W takim razie, to ja powinienem zachowywać się jak dorosły. I... może nie był to najwybitniejszy pomysł, ale wiedziałem, że chłopak potrzebuje jakiejś odskoczni. Czegoś, co pozwoli mu chociaż na chwilę zapomnieć o problemach i po prostu cieszyć się chwilą.

-Pete? Chcesz obejrzeć film?- spytałem cicho. Peter podniósł na mnie pytające spojrzenie, widocznie zdziwiony tą niekoniecznie wpasowaną w sytuację propozycją. Kiwnął delikatnie głową, po czym biernie pozwolił mi posadzić się na kanapie i okryć kocem- Jarvis, włącz te jego "Gwiezdne Wojny". Wszystko jedno, którą część- rzuciłem. Peter uśmiechnął się delikatnie, słysząc to- a, i przygotuj kawę dla mnie, a dla dzieciaka... może być gorąca czekolada- dodałem, mierzwiąc Peterowi włosy i siadając obok niego. Uśmiech chłopca poszerzył się, a dla mnie był to najpiękniejszy widok na świecie. Wiedziałem, że powinienem wysłać Petera na jakieś badania, bo pewnie od naszego ostatniego spotkania znów dorobił się nowych ran i zdecydowanie przydałby mu się lekarz, ale uznałem, że to może zaczekać. Nie chciałem przerywać tej chwili beztroski. Nie sądzę, by często mógł tak po prostu cieszyć się bezpieczeństwem i spokojem, więc... nie powinienem mu przeszkadzać. On na to zasługiwał. Jak nikt inny.

*****
2284 słowa

Hejka!

No i mamy koniec.

A morał tej opowieści, drogie dzieci, jest taki. Narkotyki są be, alkohol jest be, nie bierzemy, bo skończymy jak Peterek.

Nie no, jeszcze zbyt dużo bólu przed nami, żeby to teraz skończyć.

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro