Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 21


Pov. Stark

W milczeniu czekałem, aż ekspres przygotuje moją kawę. Przetarłem dłońmi zaspane oczy i uśmiechnąłem się delikatnie. Spałem całą noc. Zupełnie spokojnie. No... może prawie całą. Trochę się nabiegałem. I z tego co widziałem, gdy tylko wyszedłem rano do salonu, Peter też nie miał z tym problemu. Nie skopał koca ze swojego ciała, a to oznaczało, że nie wiercił się przez koszmary. Upiłem łyk gorącego napoju i westchnąłem cicho, jednak nie tak jak zawsze, ze smutkiem, bólem i rezygnacją. Westchnąłem z ulgą i radością. Przez chwilę po prostu wpatrywałem się w okno, napawając tym wyjątkowo radosnym porankiem. Miałem swojego synka przy sobie i chyba nie mogłem chcieć niczego więcej. Ten rok zdawał się być w tym momencie tak odległy. Jakby w ogóle się nie wydarzył. Po prostu... w tej chwili to było tak abstrakcyjne... bo on przecież tu jest. Mój chłopiec tu jest i znów nie mogłem wyobrazić sobie rzeczywistości, w której byłoby inaczej. Teraz, kiedy w każdej chwili mogłem go zobaczyć, przytulić i porozmawiać z nim, to co działo się ze mną jeszcze dwa miesiące temu nie miało najmniejszego znaczenia. Dzieciak po prostu tu był i... to oznaczało, że ktoś wysłuchał moich błagań. Wiedziałem, że byłem wyjątkowym farciarzem, bo otrzymałem drugą szansę i nie zamierzałem jej zaprzepaścić.

Na moje usta wpłynął drobny uśmiech, gdy usłyszałem zduszony, cichy pomruk Petera, świadczący o tym, że dzieciak się budzi. Zalałem wrzątkiem torebkę z herbatą, po czym z dwoma kubkami w dłoniach ruszyłem do salonu. Postawiłem ciepłe napoje na stoliku przy kanapie i usiadłem na jej skraju, a następnie delikatnie wplotłem palce we włosy chłopca. Ten niemalże natychmiast zachłysnął się powietrzem i otworzył szeroko oczy, posyłając mi przerażone spojrzenie.

-Hej! To tylko ja, spokojnie!- rzuciłem szybko. Młodszy uspokoił się lekko i rozejrzał po pomieszczeniu. Widziałem w jego oczach, że nie pamięta, jak się tu znalazł. Uśmiechnąłem się z politowaniem- dzień dobry- mruknąłem, pomagając nastolatkowi podnieść się do siadu, po czym wcisnąłem mu w dłonie kubek z parującym napojem. Peter odebrał go nieco bezwolnie, wciąż mając na twarzy wielki znak zapytania.

-Em... s-skąd się tu wziąłem?- spytał cicho. Przekrzywiłem lekko głowę.

-Szczerze mówiąc, liczyłem, że to ty mi odpowiesz na to pytanie, ale najwidoczniej obaj będziemy żyć w niewiedzy- wzruszyłem ramionami. Chłopiec zmarszczył brwi i spojrzał w dół, na swoją nogę. Uśmiechnąłem się, widząc to- pozwoliłem sobie podać ci specjalny lek przeciwbólowy.  Moi lekarze przebadali dokładnie to... coś, co brałeś ostatnio i przygotowali lek dla ciebie. Chyba podziałał, co?- młodszy kiwnął jedynie głową i wyszeptał nieme "dziękuję". Uśmiechnąłem się i zmierzwiłem mu włosy. W pewnym momencie dzieciak gwałtownie odłożył kubek na stolik i spróbował wstać, jednak najwidoczniej zakręciło mu się w głowie, bo niemalże od razu upadł na kanapę.

-J-ja... ja muszę iść... nie mogę tu być...- zaczął. Złapałem go za ramiona i podniosłem jego podbródek tak, by na mnie patrzył.

-Nigdzie się nie wybierasz, Peter. Nie chcę, żeby on ci coś zrobił- oznajmiłem twardo.

-Ale... pan... przecież pan będzie w niebezpieczeństwie...- powiedział cicho.

-Cholera jasna, kiedy w końcu zrozumiesz, że jestem dorosły i przestaniesz decydować, co jest dla mnie najlepsze?! Siadaj!- warknąłem, na co chłopiec uniósł brwi z zaskoczeniem i posłusznie zajął miejsce obok mnie. Wziąłem głęboki oddech, nie chcąc krzyczeć na niego bez powodu, po czym łagodnie kontynuowałem- przestań podejmować za mnie decyzje, dzieciaku. Jeśli mówię, że chcę zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby cię chronić, to wiem co robię i nie musisz decydować za mnie. Jestem dorosły, Peter, nawet jeśli nie zawsze się tak zachowuję, to tym razem uwierz mi, dobrze wiem co robię. Więc mógłbyś chociaż raz zachować się jak dziecko i pozwolić mi zdecydować, co będzie dla nas obu najlepsze?

Chłopak przez chwilę milczał, wpatrując się we mnie. Analizował w głowie moje słowa i przyglądał mi się uważnie. W końcu wziął głęboki oddech i spuścił wzrok.

-Ale... jeśli oni cię znajdą...

-Spójrz na mnie- rzuciłem, na co dzieciak podniósł niepewnie wzrok. Uśmiechnąłem się ciepło- wiesz, długo myślałem o tym wszystkim. Fury bez problemu może przywrócić cię do życia, więc... chciałbym cię adoptować, dzieciaku. Chcę, żebyś miał normalne życie. Żebyś już nigdy nie usłyszał o Fisku, rozumiesz? My to załatwimy. Avengers i Tarcza. Ty... po prostu bądź. Wiem, że to nie jest takie proste, ale nie chcę, żebyś się tym zadręczał. To nie leży w twojej naturze i zdaję sobie z tego sprawę, ale proszę cię, ten jeden raz przestań brać na siebie całe zło świata i daj mi się tym zająć. Przecież wiesz, że sobie poradzę. Nie obchodzą mnie żadne dowody. Zadbam o to, żebyś już nigdy nie usłyszał o tym człowieku. To jak... możesz mi zaufać?

Peter nie odpowiedział. Jedynie przysunął się do mnie lekko, jakby dając mi znak, że w tej chwili jest skłonny łaskawie pozwolić mi się przytulić. Tak więc z małym uśmiechem na ustach objąłem dzieciaka opiekuńczo ramieniem i wplotłem palce w jego włosy.

-Czy to jest w ogóle możliwe?- szepnął. Oparłem policzek na jego włosach.

-Nie myśl o tym, Pete. To jest już moje zmartwienie. I wiesz... jeśli jeszcze kiedyś postanowisz ratować mi tyłek i się narażać, to...- urwałem, nie wiedząc za bardzo, jak skończyć to zdanie. Bo niby co takiego miałbym mu zrobić?

-To co?- spytał młodszy i zachichotał złośliwie.

-To dam ci jebany szlaban na telewizję- mruknąłem, mierzwiąc mu włosy i uśmiechnąłem się w momencie, w którym Peter parsknął śmiechem. Wiedziałem, że to wszystko nie jest takie proste, jak właśnie to przedstawiłem. Że życie Petera nie zmieni się z dnia na dzień, a pokonanie Fiska nie będzie wcale łatwe, ale musiałem to zrobić. Musiałem dokonać niemożliwego i sprawić, by życie dzieciaka stało się bezpieczne. Musiałem pomóc mu zamknąć wszystkie sprawy i dopilnować, by już nigdy nie musiał wracać na ulicę. Po prostu... uciec od przeszłości razem z nim. Nawet jeśli ona wciąż będzie nas ścigać. To będzie trwało kilka lat. Zamknięcie tego wszystkiego. A to i tak nie wystarczy, bo przeszłość będzie ścigać Petera dużo dłużej. Ale to nie miało znaczenia. Byłem z nim. Więc musiał być bezpieczny.

-Panie Stark?- mruknął nagle młodszy. Spojrzałem na niego, dając mu tym samym znak, że uważnie go słucham- ja... ehh, to niemożliwe. Pan dobrze o tym wie. Tego nie da się tak po prostu odwrócić, a jego nie da się tak po prostu pokonać. Poza tym... to... po prostu nie ma sensu, bo ja...

-Cześć, Pete!- Wdowa weszła dzieciakowi w słowo. Wczoraj obudziłem ich tylko po to, żeby uprzedzić o śpiącym w salonie chłopcu. Nie chciałem, żeby go przestraszyli, chociaż teraz zupełnie przypadkiem cała trójka znalazła się tutaj, i szczerze mówiąc nie byłem z tego szczególnie zadowolony.

-Dzień d-dobry- wymamrotał młodszy, widocznie zawstydzony. Uśmiechnąłem się delikatnie, widząc to, jednak wciąż wolałbym, żeby przyszli tu trochę później. Owinąłem chłopca kocem i znów roztrzepałem włosy. Reszta poszła do kuchni, przygotować sobie kawę, bez której nie potrafią żyć, a ja przyciągnąłem dzieciaka do siebie.

-Zaufaj mi, Peter. Poradzimy sobie z tym, tak? Teraz... teraz już musi być dobrze- powiedziałem cicho. Chłopiec posłał mi drobny uśmiech i przestraszone spojrzenie. Przekrzywiłem lekko głowę- no co? O co chodzi, Pete?- spytałem, wciąż nie wiedząc, jak mogę go uspokoić.

-B-bo... pan powinien o czymś wiedzieć... ja muszę ci coś powiedzieć... bo ja...- Peter znów urwał, gdy Clint wychylił się z kuchni.

-Chłopaki, za chwilę będzie śniadanie, nakrycie do stołu- zarządził. Chłopiec uniósł brwi z zaskoczeniem i spojrzał na mnie.

-Em... co chciałeś powiedzieć, Pete?- spytałem. Dzieciak spuścił lekko wzrok i pokręcił głową.

-Nie... nic, nieważne- szepnął. Westchnąłem cicho, wiedząc, że jeśli nie będzie chciał, to i tak nic mi nie powie, bez względu na to, jak bardzo będę naciskać.

-Chodź, ogarniemy ten stół- mruknąłem, po czym wstałem i pociągnąłem za sobą młodszego.

Pov. Peter

To było dla mnie takie... dziwne. Jeszcze wczoraj spędziłem prawie cały dzień na płakaniu pod kocem, bo wiedziałem, że już nigdy nie zobaczę pana Starka, a teraz... teraz tak po prostu przygotowuję z nim stół do śniadania. To było takie... zwyczajne. Taki normalny początek normalnego dnia. I naprawdę jedyną rzeczą, której pragnąłem, to zapewnienie, że tak będzie już zawsze. Ale to było niemożliwe. Nie powinno mnie tu być. Nie powinienem znów mieszać się w jego życiu, ale... wizja zostawienia moich problemów za sobą była czymś cudownym. Bo... czy ja naprawdę mogłem pozwolić panu Starkowi tak po prostu się nimi zająć? Jak sam to powiedział, być dzieckiem i po prostu zostawić do posprzątania dorosłym cały ten syf który narobiłem? To... to by było po prostu... zbyt piękne, żeby było realne. Chociaż z drugiej strony... może naprawdę powinienem mu zaufać? Pozwolić chociaż spróbować ogarnąć ten bałagan? Może... może naprawdę mu się uda? Brzmi, jakby wiedział, co robi.

Mimo to, miałem wrażenie, że nie powinienem tego robić. Wrażenie? Nie, ja miałem absolutną pewność, że nie powinienem tego robić. Nie teraz. On... on po prostu nie wie. Myśli, że naprawi moje życie, ale nie zdaje sobie sprawy z tego, że będę mógł korzystać z niego... rok? Może półtora. A on... on nie ma o tym pojęcia i właśnie dlatego jestem oszustem. Czy naprawdę ten rok mojego życia jest warty całego zachodu? Nie... oczywiście, że nie. Ale... jeśli mu o tym powiem... on pewnie... nie, nie zostawi mnie. Już tyle razy udowodnił mi, że mnie nie zostawi. A więc teraz... teraz też będzie, prawda? Dalej będzie ze mną?

-Pete?- z zamyślenia wyrwał mnie głos pana Rogersa i dłoń na ramieniu. Wzdrygnąłem się odruchowo, czując dotyk. Byłem przyczajony, że tylko jedna osoba dotyka mnie w sposób delikatny i bezbolesny. I z pewnością nie był to Kapitan. A choć teraz on też najwidoczniej nie planował mnie skrzywdzić, nie potrafiłem się rozluźnić. Posłałem mężczyźnie pytające spojrzenie, a on uśmiechnął się ciepło- siadaj mały- rzucił, odsuwając mi krzesło.

Uchyliłem lekko usta, jednak nic nie powiedziałem. Po prostu wykonałem polecenie, nie za bardzo wiedząc, co mógłbym powiedzieć. Podziękować? Powiedzieć, że się cieszę? To by było za mało. Ja... byłem im wszystkim tak bardzo wdzięczny. I... już od bardzo dawna nie byłem aż tak szczęśliwy. Oni... zapraszają mnie do stołu, pomimo tego, że... że zabrałem im z życia rok. Po prostu go zabrałem, stracili go bezpowrotnie. Skrzywdziłem ich wszystkich, jeszcze bardziej, niż oni skrzywdzili mnie, co swoją drogą stało się na moje własne życzenie. Spuściłem wzrok i wbiłem go w swoje ręce, których palce wykręcałem z nerwów. Bałem się. Nie ich. Wiedziałem, że jestem tu bezpieczny. Ja po prostu... bałem się, że to zepsuję. Że wystarczy zaledwie chwila nieuwagi, by ten cudowny moment bezpowrotnie rozsypał się w drobny mak, który i bez tego zdawał się być tak abstrakcyjnie nieprawdopodobny. No bo... przecież to niemożliwe, żeby moje życie tak z dnia na dzień zmieniło się w bajkę. Nawet jeśli będzie to cholernie niebezpieczna, pokręcona i niekoniecznie skazana na happy end bajka, to i tak jest to niemożliwe. Bez względu na chęci pana Starka, nie uda mu się tak po prostu nagle sprawić, że moje życie stanie się pozbawione niebezpieczeństw. Że... że mógłbym zamieszkać w wieży, z nim... w bezpiecznym miejscu... w miejscu, w którym jest ktoś, kto mnie kocha, komu zależy... przecież to byłoby jak spełnienie marzeń. Ale czy marzenia mogą się spełniać? Hah, nie moje. Na pewno nie moje.

Nawet nie zauważyłem, kiedy na moim talerzu znalazły się dwie grzanki z jajecznicą, które zaczynały już stygnąć. Na ziemię sprowadziło mnie dopiero lekkie szturchnięcie w ramię ze strony pana Starka. Posłałem mu zdezorientowane spojrzenie, po czym obrzuciłem nim swoje śniadanie. Na moje usta wpełzł mały, ledwo zauważalny uśmiech. Kiedy ja ostatnio jadłem coś takiego? I... w taki sposób? Dotychczas, wszystkie moje posiłki ograniczone były do kradzionych mrożonek, przygotowywanych w tandetnej mikrofalówce ze śmietnika i jedzone w samotności na podłodze. A teraz... teraz czułem się, zupełnie tak, jakbym... miał rodzinę. To było dla mnie nowe... nie, nie nowe. To było zapomniane uczucie.

W pewnym momencie zakrztusiłem się. Pan Stark niemalże natychmiast położył mi rękę na ramieniu i powiedział coś, jednak nie do końca dotarł do mnie sens jego słów. Wiedziałem, co jest grane. To się działo od kilkunastu dni. Odkąd zacząłem brać dopalacze prawie codziennie. W momencie, w którym poczułem metaliczny posmak krwi w ustach, zerwałem się z miejsca i pognałem do łazienki.

Pov. Stark

-Pete? W porządku?- spytałem w momencie, w którym Peter zaczął się krztusić. Dzieciak nie odpowiedział. Zamiast tego, zerwał się z krzesła, przewracając je przy tym i pobiegł do łazienki. Zmarszczyłem lekko brwi i wstałem, idąc za nim. Chłopak nie zamknął za sobą drzwi, więc po prostu wszedłem za nim, starając się poruszać na tyle głośno, by moja obecność nie była dla niego zaskoczeniem- Pete?- spytałem cicho. Młodszy stał przy zlewie i krztusił się, kasłając w pięść, jednak nie był to zwykły kaszel. Brzmiał zupełnie jakby się dusił, choć wiedziałem, że nie ma problemu z dostarczeniem tlenu do organizmu.

-T-to nic- sapnął, jak zwykle grając twardego. Podszedłem bliżej i zamarłem. Na pięści chłopca, jak i w kącikach jego ust była krew, którą raz po raz kaszlał dzieciak.

#wojnapolsatowa

*****
2121 słów

Hejka!

I co, zadowoleni?

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro