Rozdział 18
Pov. Stark
Uchyliłem ciężko powieki. Pierwsze doznanie nie było zbyt przyjemne. Czułem uciążliwy, pulsujący ból głowy. Zmarszczyłem brwi, widząc że znajduję się w sali szpitalnej. Białej, sterylnej sali szpitalnej. Jedyny wyróżniający się element to logo mojej firmy na wszystkich sprzętach. Coś mi przeszkadzało. Coś nad moim okiem. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jest to biały opatrunek, umieszczony na lewej skroni. Poruszyłem się nerwowo na łóżku, starając się wygodniej ułożyć i skrzywiłem się momentalnie, czując przenikliwy ból w klatce piersiowej. Przejechałem po niej dłonią i szczerze zdziwiłem się, czując pod palcami bandaż zamiast skóry. Za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć, w jaki sposób się tu dostałem. W końcu... byłem u Mike'a. Jeszcze wcześniej, byłem w domu. Pojechałem do staruszka, a potem... potem..
Wydarzenia z wczoraj szybko zaczęły wracać do mnie. Jak przez mgłę pamiętałem ból... palący ból całego ciała i mocne uderzenia, raz po raz wymierzane z użyciem coraz większej siły. I jeszcze krzyki... głośne, błagalne krzyki dziecka. Mojego dziecka. Jego zapłakana twarz, przerażone, rozpaczliwe spojrzenie i rozdzierające, łamiące serce błagania. Pamiętam, że uśmiechnąłem się do niego. Chociaż nie jestem pewien, czy mi się to udało. Chciałem pokazać mu, że wszystko będzie dobrze. Chciałem go uspokoić. Podniosłem się gwałtownie do siadu.
Peter.
Zrobili mu coś? Wszystko z nim w porządku? Cholera, nie miałem pojęcia, w jakim stanie go zabrali. Co jeśli tamci mężczyźni zrobili mu krzywdę? Nie. Musiał być na tyle przytomny, żeby sprowadzić pomoc. W zasadzie, jak to zrobił? Pewnie zadzwonił po Natashę albo Clinta. Wiem, że Steve zawsze go onieśmielał. Tylko że... błagam, niech wszystko będzie z nim w porządku. No bo... co jeśli leży gdzieś w sali obok, nieprzytomny, niezdolny do zrobienia choćby najmniejszego ruchu? Co jeśli zaraz po mnie zabrali się za Petera i skatowali go jeszcze gorzej niż mnie? Mogli go przecież skrzywdzić. Zrobić z nim cokolwiek. Był bezbronny, a pamiętam, że kiedy udało mu się na chwilę wyrwać, uderzyli go. Ja... musiałem go zobaczyć. Musiałem do niego iść. Musiałem... musiałem go...
-Spokojnie, Tony. Leż, zaraz zawołam lekarza- oznajmiła wchodząca do sali Natasha. Kobieta posłała mi ciepłe spojrzenie, po czym stanęła nad moim łóżkiem i oparła się dłonią o ramę.
-Gdzie jest Peter? Wszystko z nim w porządku?- zapytałem od razu. Zaniepokoiłem się lekko, widząc jej spojrzenie, które nie zwiastowało niczego dobrego. Ale chyba... chyba nie jest z nim aż tak źle, prawda? Przecież... nie mogli go aż tak skrzywdzić. On musi być cały. Przecież Kingpin nie pozwoliłby zranić go tak mocno. Potrzebuje go, więc...
-Peter został na wysypisku- odparła smutno. Uchyliłem lekko usta. Nie wiedziałem, co nam powiedzieć. Te słowa dźwięczały mi w głowie przez chwilę. Został na wysypisku. Sam, bezbronny. Uniosłem brwi, po czym mocno je zmarszczyłem.
-Ale... dlaczego?- zdziwiłem się.
-Nie chciał z nami jechać. Powiedział, że musi tam zostać- wciągnąłem głośno powietrze. Zagotowało się we mnie. Przecież... cholera, jak mogła do tego dopuścić?! Jak mogła pozwolić mu tam zostać?! To jest dziecko! Jak mogła go posłuchać?! Przecież dzieci nie zawsze wiedzą, co jest dla nich dobre, więc czemu do cholery posłuchała Petera?!
-I ty mu na to pozwoliłaś?- wycedziłem przez zęby, biorąc głęboki wdech.
-A co miałam twoim zdaniem zrobić? Siłą zaciągnąć go do samochodu? On musi tego chcieć. Nie pomożemy mu, dopóki ma to nie pozwoli- spuściłem wzrok. Wiedziałem, że ma rację. Tylko że... jak niby miałem go tak po prostu zostawić? Jak mogłem pozwolić mu samemu mierzyć się z tym wszystkim? Nie chciałem, żeby się dla mnie poświęcał. Nie chciałem, żeby to wszystko robił. I szczerze mówiąc... wolałbym zginąć, niż żyć się świadomością, że ten chłopak oddaje wszystko co ma, żebym był bezpieczny. Tylko że... gdybym zginął, to... kto by się o niego martwił? Kto czekałby w wieży z otwartymi ramionami na dzień, w którym dzieciak postanowi przyjść tutaj i oznajmić, że pozwoli sobie pomóc? Kto byłby gotowy o każdej porze dnia i nocy wsiąść w samolot i lecieć dla niego na drugi koniec świata? Kto uspokajałby go w razie złego snu i kto codziennie byłby gotowy stworzyć mu ciepły, bezpieczny dom? No właśnie. Nikt. Nikt by się już nim nie przejmował. I chociaż wiem, że może i Natasha nie dałaby mu zginąć, to... ona robiła by to z poczucia obowiązku. A Peter nie chciałby litości. Jest zbyt dumny. Wolałby zginąć w samotności, niż przyjąć taką pomoc.
-Zrobili mu coś? Zrobili mu krzywdę?- spytałem cicho, wbijając wzrok w białą pościel.
-Nie. Nic mu nie było. Był bardzo roztrzęsiony, ale cały- powiedziała. Westchnąłem ciężko. Był roztrzęsiony? Nawet nie chcę myśleć, przez co przechodził, kiedy został sam. Pewnie leżał i płakał, aż zasnął. I nikogo przy nim nie było. Samotnie zalewał się łzami, w czasie gdy ja odpoczywałem sobie bezpiecznie w wieży. Przecież on zasługiwał na to dużo bardziej niż ja. A ona... cholera, powinna mnie tam zostawić. Z nim. Nie powinni zabierać mnie do wieży. On... biedny dzieciak był tam całkiem sam, po tym co się stało. Wciąż obijały mi się o uszy rozpaczliwe wrzaski Petera. Miałem przed oczami jego zapłakaną twarz. On... błagam, żeby tylko nic głupiego nie przyszło mu do głowy. Bez słowa wstałem i skierowałem się do wyjścia- Tony, nie, musisz zaczekać na lekarza- oznajmiła twardo.
-To mój szpital. Mam prawo z niego wyjść kiedy tylko będę chciał- zauważyłem i wyszedłem, kierując swoje kroki w stronę windy, a następnie sypialni. Zdjąłem zbędne już opatrunki. Nic takiego mi nie było. Nie miałem pojęcia, jakim cudem uniknąłem złamań, ale skutkiem były jedynie siniaki, stłuczenia i kilka drobnych ran otwartych, na które zaraz po wzięciu prysznica, założyłem nowe opatrunki. A kiedy tylko ubrałem się w czyste ciuchy, mogłem bez przeszkód skierować się do ukochanego warsztatu, pomimo bólu, który momentami wręcz rozrywał moje wnętrzności. Ale on nie był teraz ważny. Teraz ważny był Peter. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jak bardzo teraz cierpi. To byli ludzie Kingpina. Byłem tego pewien. Fisk chciał dać nauczkę dzieciakowi. Chciał mu pokazać, co się stanie, kiedy będzie się sprzeciwiał. On... znam go i wiem, że na pewno się teraz obwinia. Siedzi sam i zatraca się w wyrzutach sumienia. Przeżywa od nowa i od nowa wielką mantrę niekończącego obwiniania się. Muszę z porozmawiać. Wyjaśnić mu, że przecież to nie jest jego wina i kompletnie nie mam do niego żalu. Że on też nie powinien się obwiniać. Przecież... to ja zabrałem go do siebie. Ja go tu przyprowadziłem. A on nie mógł nic na to poradzić. Gdyby był trzeźwy, nigdy by się na to nie zgodził, wiedząc doskonale z czym to się wiąże.
Westchnąłem ciężko i wcisnąłem ręce do kieszeni. Zmarszczyłem brwi, czując mały przedmiot w dłoni. Wyciągnąłem go i obejrzałem dokładnie. Zmroziło mnie. Dosłownie zamarłem. To był... łańcuszek, który podarowałem dzieciakowi. Srebrny łańcuszek, z małą zawieszką w kształcie kotwicy. Łzy napłynęły mi do oczu. Wiem dokładnie, co chciał mi w ten sposób dać do zrozumienia. Że to koniec. Że nie chce się więcej ze mną w żaden sposób kontaktować. Że już go nie znajdę. Że mogę sobie szukać ile chcę, ale go nie znajdę. Zaszył się gdzieś i odnajdę go dopiero wtedy, gdy Peter na to pozwoli. A skoro zwrócił mi ten drobiazg, to... chyba wcale nie ma zamiaru pozwalać mi się odnaleźć. On... został sam na własne życzenie. I teraz... nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak bardzo teraz cierpi. Jest gdzieś tam w Queens, całkiem sam, żeby chronić kogoś, kto zrujnował mu życie. Ale przecież nie mógł uciec daleko, bo Fisk wciąż go potrzebuje. Nie pozwoliłby mu odejść. Musi wciąż mieć go pod ręką. Uhh, ten skurwysyn...
-Połączenie przychodzące od Nicka Fury'ego- sztuczna inteligencja przerwała moje przemyślenia. Szybkim ruchem dłoni starłem łzy i wziąłem głęboki oddech by się uspokoić.
-Odbierz- mruknąłem niechętnie, odkładając wisiorek Petera na biurko. Zaczekałem chwilę, a gdy tylko usłyszałem charakterystyczne chrząknięcie jednookiego, zacząłem- witaj piracie, masz jakąś sprawę?- rzuciłem ze złośliwym uśmiechem.
-Dzwonię, żeby powiedzieć ci o pewnej imprezie charytatywnej, na którą powinieneś pójść- zmarszczyłem brwi. Poprawiłem się na krześle. Nie powiem, zainteresował mnie. Bo niby jaka impreza charytatywna może być tak ważna, żeby zapraszał mnie na nią sam Nick Fury? Chociaż z drugiej strony, i tak się tam nie pojawię. Jak niby mógłbym iść się bawić, w czasie kiedy Peter mnie potrzebuje?
-Czy o takich rzeczach nie powinni mnie przypadkiem informować organizatorzy? Co więcej, nie informują mnie już od ponad roku, bo wszyscy doskonale wiedzą, że nie chadzam na takie imprezy- zauważyłem, leniwie obracając długopis w dłoniach.
-Tylko że tym razem, organizatorem jest Fisk. Powinieneś tam pójść i wykorzystać okazję, żeby dowiedzieć się czegokolwiek. Dziś wieczorem, o dziewiętnastej, w sali bankietowej Crystrel Building. Zaproszenie leży na stole w salonie- uniosłem brwi w geście zaskoczenia. Fisk organizuje imprezę charytatywną? Ten skurwiel w ogóle śmie angażować się w jakaś działalność charytatywną?! On chyba nie ma żadnych skrupułów. Ten człowiek to potwór. Jak śmie udawać przed wszystkimi dokoła dobroczyńcę? A Fury... w zasadzie... dlaczego mi o tym powiedział? Co chce osiągnąć? Na pewno chce, żebym czegoś się dowiedział. Tylko po co mu informacje ode mnie, skoro wie, że i tak nie zamknie Fiska bez Petera?
-Dlaczego mi o tym mówisz?- zdziwiłem się. Jego zaangażowanie w ratowanie mojego dzieciaka z pewnością nie jest bezpodstawne i motywowane dobrym sercem. On taki nie jest. Musi mieć w tym jakiś interes.
-Wierz lub nie, ale los tego chłopaka nie jest mi obojętny i też chciałbym, żeby był bezpieczny- stwierdził beznamiętnie, ale coś w jego głosie sprawiało, że naprawdę brzmiał szczerze. Westchnąłem cicho, jednak postanowiłem nie negować jego wypowiedzi. Może naprawdę zależy mu na Peterze? W końcu ten dzieciak dokonywał naprawdę różnych cudów. Na przykład sprawił że ja, człowiek "bez serca", który doprowadza ludzi do łez i białej gorączki, pokochałem go jak syna. Zmienił mnie. Może w taki razie potrafi zmienić każdego?
-To wszystko, Fury?- spytałem oschle, nie mając najmniejszej ochoty na dalszą rozmowę z nim.
-Nick Fury zakończył połączenie- przewróciłem oczami, ale nie mogłem oskarżać go o brak kultury. Na pewno nie ja.
Byłem zły. Zły? Nie. Ja byłem wręcz wkurwiony. Fisk organizuje imprezę charytatywną. Jaki trzeba mieć tupet, żeby ktoś taki jak on angażował się w działalność charytatywną? Cholera, ten człowiek naprawdę nie ma wstydu. On... jak może zgrywać bohatera, kiedy potem niszczy bezbronnego dzieciaka? Niszczy mu psychikę, każąc robić te wszystkie rzeczy, do których go zmusza. Przecież to przestępca. Jakim pierdolonym cudem udaje mu się być dwiema osobami na raz? Chociaż... czy ja też tego nie robiłem? Zgrywałem bohatera, żeby potem gnębić dzieciaka, który starał się tylko zrobić na mnie wrażenie.
Westchnąłem ciężko, oglądając uważnie wisiorek Petera. Oddam mu go. Na pewno mu go oddam. Nie może być inaczej. Za dużo przeszliśmy, żeby to się źle skończyło. Nie może się źle skończyć. Musi być dobrze. On musi być bezpieczny, ze mną... w domu. Bo wieża jest jego domem. I zawsze będzie. Bez względu na to, ile razy postanowi zwrócić mi ten głupi wisiorek, albo ile jeszcze razy powie, żebym dał mu spokój. I szczerze mówiąc, nie ma znaczenia, ile osób zabił. Ile osób przez niego zginęło i ile osób straciło wszystko. Ile osób cierpiało i ile osób skatował na tych walkach mutantów. Bez względu na to, co zrobił, ja... po prostu zawsze będę po jego stronie.
Spojrzałem na zegar i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że do tej całej imprezy została zaledwie godzina. Zerwałem się z miejsca i ruszyłem do swojego pokoju, by po raz pierwszy od pogrzebu dzieciaka wyciągnąć z szafy najlepszy garnitur. Wcześniej jakoś nie było ku temu okazji.
Wziąłem szybki prysznic i przebrałem się, nie przykładając jednak zbytniej uwagi do swojego wyglądu. W końcu nie idę tam żeby się bawić. Muszę porozmawiać z Fiskiem. Muszę raz na zawsze uwolnić od niego Petera. Muszę rozwiązać tą sprawę tak, by nigdy więcej nie trzeba było do tego wracać. Taka okazja może się nie powtórzyć.
Dobrałem jeszcze perfum, zegarek i schowałem wisiorek Petera do kieszeni, po czym, gdy tylko upewniłem się, że nie wypadnie, sprężystym krokiem ruszyłem do windy. Zjechałem do salonu. Spojrzenia skierowane w moją stronę skomentowałem jedynie przesadzonym przewróceniem oczami. Zgarnąłem kopertę ze stołu i orientacyjnie sprawdziłem zawartość, upewniając się, czy aby na pewno jest to moje zaproszenie.
-Tony, jesteś pewien, że chcesz iść tam sam?- zapytała wtajemniczona zapewne Natasha.
-Tak- odparłem krótko.
-Wiesz, że mogę iść z tobą jeśli chcesz. On jest nieobliczalny. Poza tym, ktoś powinien pilnować, żebyś nie zrobił czegoś głupiego- wywróciłem oczami na jej zachowanie.
-Nat, błagam, jestem dorosły. Poradzę sobie. Zresztą, to ja jestem temu wszystkiemu winien, więc to ja powinienem to teraz odkręcać- powiedziałem, po czym ruszyłem do wyjścia i pośpiesznym krokiem zszedłem do garażu i wybrałem klasyczne, czerwone porshe. Nie mając ochoty na kierowanie, po prostu wybrałem cel i pozwoliłem objąć prowadzenie sztucznej inteligencji. Jeszcze raz sprawdziłem, czy aby na pewno mam w kieszeni wisiorek Petera i odetchnąłem z ulgą, gdy wyczułem go pod palcami.
Już po piętnastu minutach znalazłem się pod Crystrel Building. Zmierzyłem budynek spojrzeniem pełnym odrazy i westchnąłem ciężko. Nie miałem ochoty tam iść. Ale musiałem. Musiałem zrobić co w mojej mocy, żeby pomóc Peterowi.
Wysiadłem i rzuciłem kluczyki jednemu z parkingowych, po czym posłałem firmowy uśmiech fotografom i reporterom, zebranym pod budynkiem. Pewnym krokiem ruszyłem przed siebie. Nie ukrywam, że światło fleszy kompletnie mnie nie onieśmielało. Wręcz przeciwnie. Dodawało mi pewnego rodzaju pewności siebie. Czułem, że mam nad wszystkim kontrolę. Wszedłem do budynku, uprzednio witając się ze starymi znajomymi. I tymi dobrymi, i tymi, których imion nie pamiętałam.
Bez trudu odnalazłem salę bankietową. W zasadzie, wystarczyło iść po czerwonym dywanie. Nic trudnego. Nie okazując nawet zaproszenia, wszedłem do środka. W końcu wszyscy wiedzieli kim jestem i nikt nie śmiał podważyć mojej możliwości wejścia. Rozejrzałem się, szukając tej jednej konkretnej osoby. Nie miałem zamiaru zostawać tu dłużej niż to konieczne. I najwidoczniej nie było takiej potrzeby, bo osoba do której przyszedłem, sama mnie znalazła.
-Panie Stark! Jak miło, że się pan pojawił!- usłyszałem głos za sobą. Wziąłem głęboki oddech. Teraz już nie mogę się wycofać.
#wojnapolsatowa
*****
2284 słów
Hejka!
Jak myślicie, co wyniknie z tej rozmowy?ಡ ͜ ʖ ಡ
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro