Rozdział 17
Pov. Peter
Drzwi mojej przyczepy gwałtownie się otworzyły. Natychmiast odwróciłem się w tamtą stronę z widocznym strachem na twarzy. Moim oczom ukazała się dwójka umięśnionych mężczyzn. Zmarszczyłem brwi. Znałem ich. To ludzie Kingpina. Posłałem im pytające spojrzenie i wzdrygnąłem się niezauważalnie. Czego oni mogą chcieć? A co jeśli... to ta kara o której mówił pan Fisk?
-Chodź z nami- zarządał twardo. Uchyliłem lekko usta, z zamiarem zaprotestowania, jednak nie było mi to dane. Jeden z nich chwycił mnie mocno za przedramię i szarpnął mną mocno, zmuszając do wstania. Sapnąłem głośno, patrząc na mężczyznę z oburzeniem. On jednak nie przejął się tym i po prostu wypchnął mnie z przyczepy, nie dając mi nawet zabrać moich kul. Upadłem na kolana z cichym jękiem bólu, obcierają je przy tym.
-Co wy do cholery...- zacząłem, jednak urwałem, gdy tylko skierowałem wzrok przed siebie. Zamarłem.
Pan Stark.
Pan Stark klęczał kilka metrów przede mną, z czarną opaską na oczach. Jego wargi były lekko uchylone. Drżały. Podobnie jak dłonie, związane ciasno z przodu. Obok niego stała kolejna dwójka w garniturach.
Pokręciłem gorączkowo głową. Zaczynałem domyślać się o co tu chodzi. I szczerze mówiąc... byłem przerażony. To... była ta kara, o której mówił pan Fisk. Oni... chcą go skrzywdzić. Oni... błagam... nie...
Jeden z mężczyzn zdjął panu Starkowi opaskę z oczu. I dopiero teraz naprawdę się przeraziłem. W jego oczach nie było strachu. To był gniew. On był zły. Zły na mnie? Ktoś mu powiedział, o co w tym wszystkim chodzi i teraz... nienawidzi mi, za ból, który na niego sprowadzę... nie wybaczy mi tego... nigdy mi tego nie wybaczy.
Ale... kiedy tylko na mnie spojrzał... cały gniew jakby wyparował. Pojawiło się tam zdezorientowanie i... coś na wzór troski? Jakby... martwił się o mnie? Jak on do cholery może się teraz o mnie martwić, skoro sam jest w niebezpieczeństwie?
-Peter?- powiedział cicho- co tu się...- mężczyzna nad nim nie pozwolił mu dokończyć zdania. Wymierzył mu silny cios w brzuch, po którym milioner zgiął się w pół, sycząc z bólu. Natychmiast poderwałem się miejsca. A raczej spróbowałem. Moja proteza natychmiast o sobie przypomniała. Ponadto, jeden z mężczyzn stojących za mną chwycił mnie mocno za ramię i rzucił na ziemię. Pan Stark został złapany za ramiona i zmuszony do ponownego klęknięcia. Nagle stało się coś, przez co zamarłem. Podczas gdy jeden z pracowników skutecznie unieruchamiał szarpiącego się milionera, drugi wyciągnął z bagażnika ciemnego samochodu ogromny kij bejsbolowy. Otworzyłem szeroko oczy, a po moich policzkach spłynęło kilka łez. Poczułem silny uścisk na barkach.
-Nie! Nie, proszę!- krzyknąłem, szarpiąc się bezskutecznie. Mężczyzna wziął zamach, po czym uderzył milionera w brzuch. Tamten jęknął, nie mogąc nawet skulić się przez uścisk na ramionach. Fala łez spłynęła po moich policzkach. Zacząłem szarpać się, starając za wszelką cenę uwolnić, w czasie kiedy milioner wszystkimi siłami walczył o odzyskanie oddechu- zostawicie go! Proszę! Bijcie mnie, nie jego!- błagałem, kiedy kolejne silne uderzenie zostało wymierzone. Wypreżyłem się, mając nadzieję, że w ten sposób uda mi się uwolnić. Usłyszałem jęk pana Starka, a następnie głośne sapanie. Załkałem żałośnie, wijąc się w uścisku dwóch silnych pracowników Kingpina. Otworzyłem szeroko oczy, widząc jak wielki zamach bierze mężczyzna- NIE!- wrzasnąłem rozpaczliwie, kiedy kij poleciał w dół. Po chwili dało się słyszeć przepełniony bólem krzyk milionera i mój głośny płacz. Szarpałem się, desperacko starając wydostać z uścisku- BŁAGAM DOŚĆ!- wrzeszczałem, w czasie kiedy on zasypywał pana Starka coraz to silniejszymi ciosami, ja podejmowałem coraz bardziej desperackie próby uwolnienia się- błagam... proszę... błagam, dość...- powiedziałem cicho, przestając walczyć. Pan Stark też był już na skraju. Żaden z nas nie miał już siły. Nagle jeden z mężczyzn przyłożył delikatnie kij do jego skroni, by następnie wziąć kolejny zamach. Ten gest natychmiast dodał mi nowych sił. Otworzyłem szeroko oczy- nie...- szepnąłem. To się nie dzieje. Błagam, to nie może być prawdziwe. To tylko głupi sen. Sen, w którym za chwilę się obudzę i uśmiechnę szeroko na myśl, jak niedorzeczny był. Przeklęty koszmar, który nie ma prawa się dziać.
A jednak to się działo. Właśnie teraz. Działo się naprawdę, a mężczyzna właśnie celował w głowę pana Starka
W pewnym momencie, zebrałem w sobie wszystkie siły i szarpnąłem się najmocniej jak tylko potrafiłem. Uwolniłem się. Udało mi się. Nie tracąc czasu, zerwałem się z miejsca, jednak nie przewidziałem jednego. Poczułem, jak ktoś za mną z całej siły kopie mnie w kręgosłup. Upadłem, z głośnym jękiem bólu. Natychmiast zostałem postawiony do pionu. Jeden z trzymających moje ramiona podszedł do mnie z przodu i wymierzył mi silne uderzenie w brzuch. Zgiąłem się wpół, padając na kolana, sapiąc głośno i zalewając się bezsilnymi łzami. Jednak nie mogłem skupiać się na swoim bólu. Podniosłem wzrok na pana Starka, który ledwo przytomnie klęczał w uścisku mężczyzny, nie mając już siły na walkę z nim. W pewnym momencie udało mi się złapać kontakt wzrokowy z mentorem. Posłał mi smutne, zmęczone, pełne bólu i troski spojrzenie. Rozpłakałem się na dobre. Miałem nadzieję, że w swoim spojrzeniu będę mógł przekazać to, jak bardzo go przepraszam, chociaż nie sądzę, by przez łzy mógł cokolwiek zobaczyć.
W pewnym momencie stało się coś, przez co nie potrafiłem już pohamować głośnego płaczu. Pan Stark uśmiechnął się słabo. Jakby chciał mnie uspokoić. Jakby chciał, żebym był silny. Jakby chciał stworzyć złudzenie, że przecież nic złego się nie dzieje. Że da radę. Jakby chciał dać mi do zrozumienia, że nie obwinia mnie. Że nie ma do mnie żalu. W jego uśmiechu zawarte były te słowa, których tak desperacko teraz potrzebowałem. Jego uśmiech mówił, że wszystko będzie dobrze. I... jakby chciał... żebym to właśnie zapamiętał. Uśmiech...
-Zabijesz go!- krzyknąłem, wznawiając swoje rozpaczliwe próby uwolnienia- NIE! PRZESTAŃ!- wrzasnąłem, widząc, że wprawia kij w ruch. W zwolnionym tempie oglądałem, jak drewniany przedmiot opada na skroń milionera i wywołuje cichy jęk bólu, skwitowany stróżką krwi spływającą po policzku starszego. On już nawet nie ma siły krzyczeć. Przecież... on nie ma super mocy. On... nie wytrzyma... nie da rady... zabiją go...- zostawicie go! Błagam, zostawcie go! Dość! Proszę!- wykrzyczałem, dławiąc się łzami i powietrzem, które gwałtownie nabierałem. Zbyt gwałtownie. Zobaczyłem, jak pan Stark bezwładnie opada na ziemię. Po chwili mnie też puścili. Upadłem, zanosząc się głośnym płaczem. Oni po prostu zostawili nas, wsiedli w samochód i odjechali. Zostawili nas. Samych, słabych i zniszczonych. Nie mających siły na nic więcej. Podniosłem swoje czerwone i zapuchnięte od płaczu oczy i doczołgałem się do milionera. Sprawdziłem oddech i zamknąłem oczy, czując wielką ulgę.
A potem po prostu... przytuliłem się do niego, zanosząc się głośnym płaczem. To wydawało się abstrakcyjne. Przecież powinienem zabrać go do przyczepy i opatrzyć. Powinienem kogoś wezwać. Powinienem działać. A ja... po prostu płakałem. Jak wtedy, kiedy klęczałem nad ciałem wujka Bena. Nie myślałem o tym, co powinienem teraz zrobić. Po prostu płakałem tuląc jego dłoń i przeklinając to wszystko. Płakałem jak małe dziecko. Nie potrafiłem się ruszyć. Nie potrafiłem zebrać się w sobie i jakkolwiek mu pomóc.
-P-prze-epraszam... p-pa-anie S-Stark... p-przepraszam... b-bła-agam... w-wybacz mi...- bełkotałem, krztusząc się łzami. Przytuliłem się do mężczyzny. To była moja wina. Tylko moja wina. On... teraz mnie znienawidzi... ale to dobrze. Nie powinien się do mnie zbliżać. Byłem dla niego zagrożeniem. Przeszkodą. Kulą u nogi. Najlepsze co może go spotkać, to moja śmierć.
Cichy jęk bólu ze strony starszego podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Zerwałem się z miejsca i stanąłem nad milionerem, gorączkowo zastanawiając się, jak mogę go przenieść do przyczepy. Westchnąłem cicho. Nie dam rady go przenieść. Na pewno nie bez bólu. Ale... to chyba jedyna opcja. Zacisnąłem więc zęby i podniosłem tułów mężczyzny oplatając ręce wokół jego klatki piersiowej. Jego nogi szurały po ziemi, tak więc nie musiałem dźwignąć całego ciężaru, a mimo to cichy pisk uciekł z moich ust, gdy wyprostowałem się. Poczułem rozrywający ból lewej nogi, ale to nie było teraz ważne. Teraz ważny był pan Stark, którego musiałem przetransportować na kanapę w mojej przyczepie.
Przeceniłem jednak swoje możliwości. Nie dałem rady. Miałem tylko dwie opcje. Wziąć dopalacze i bezproblemowo po prostu zanieść tam starszego, albo...
-Panie Stark?- powiedziałem cicho, delikatnie szarpiąc jego ramię- panie Stark, proszę...- mężczyzna poruszył się i jęknął- proszę, sam nie dam rady- zacząłem błagalnie. Czarnowłosy sapnął i skrzywił się, po czym uchylił lekko powieki. Kilka łez spłynęło po moich policzkach, ale mimo to, odetchnąłem z ulgą- panie Stark, nie dam rady. Musi mi pan pomóc, proszę... potem będzie pan mógł odpocząć, ale... proszę...- nie mogłem powiedzieć nic więcej. Rozpłakał bym się, gdyby choć jedno słowo opuściło moje usta. Mężczyzna podniósł rękę i pozwolił mi przełożyć ją sobie przez ramiona. Wstał chwiejnie, opierając swój ciężar ciała na mnie. To było... bolesne. W zasadzie, bolesne to mało powiedziane, ale przynajmniej byłem w stanie postawić krok razem ze starszym, który nie działał całkiem przytomnie, ale mimo to, dawał radę. Powoli, wręcz mozolnie dotarliśmy do przyczepy, w której natychmiast ułożyłem pana Starka na kanapie. Wiedziałem, że on potrzebuje lekarza. Szpitala, nie brudnej, starej przyczepy kempingowej. Szybko odszukałem jego telefon. Miał popękaną szybkę, ale poza tym, ku mojej radości, działał. Drżącymi rękami wybrałem numer do jedynej osoby, która mogła mi teraz pomóc. Ledwo mogłem utrzymać telefon w dłoniach.
Usłyszałem dźwięk wykonywanego połączenia i przetarłem policzki, starając się opanować szloch, który cały czas uwalniał się z moich ust. Nie chciałem teraz płakać. Nie mogłem. Ale... nie potrafiłem nic na to poradzić. Nie potrafiłem. Nie teraz, kiedy pan Stark leżał tutaj nieprzytomny, bo ja nie potrafiłem go uratować. Bo Kingpin postanowił go pobić, żeby dać mi nauczkę. Po chwili odezwał się mekki, kobiecy głos.
-No co tam, Tony?- spytała luźno Natasha.
-P-pani Romanoff... potrzebuję pomocy... proszę... ja nie chciałem... przepraszam... bo on... t-to nie moja wina... błagam... on nie...- zacząłem bezsensowny wywód, jednak rudowłosa szybko przerwała moją paplaninę.
-Peter, uspokój się- poleciła twardo- gdzie jesteś?
-Na wysypisku- powiedziałem cicho, jednak wiedziałem, że to usłyszała.
-Zaraz tam będę- rzuciła, po czym rozłączyła się. Odwróciłem się do pana Starka, który najwyraźniej stracił przytomność. Schowałem telefon do kieszeni w marynarce i rozejrzałem się. Kuśtykając, podszedłem do kartonu, z którego wyciągnąłem mały ręczniczek i butelkę wody. Wróciłem do kanapy i usiadłem na jej brzegu, po czym, uprzednio zwilżając ręcznik, starłem krew z twarzy milionera. Przez chwilę przyglądałem się mu ze strachem w oczach. Znienawidzi mnie. Nie wybaczy mi tego. Nigdy mi tego nie wybaczy. Chociaż... kiedyś obiecał, że nigdy tego nie zrobi. Że bez względu na to co się stanie, nie znienawidzi mnie. Że zawsze będzie mnie wspierał. Czy... naprawdę, pomimo tego co się stało, on mi to wybaczy? Nie. Tego nie można wybaczyć. Wiedziałem co mu grozi. A mimo to... narażałem go. I wiedziałem, że nie zasługuję na jego wybaczenie. Nie zasługuję na zaufanie, ani to wszystko, co mi daje. I nie wolno mi było dalej mieszać w jego życiu. Musiałem z niego zniknąć. Na zawsze. Zdjąłem wiec wisiorek z szyi. Wisiorek w kształcie kotwicy. Schowałem go milionerowi do kieszeni i westchnąłem cicho. Zrozumie co to oznacza. Zrozumie, że od teraz muszę być sam. Że musi mnie zostawić. Że tak będzie lepiej. Tylko że... od teraz muszę być sam. Znowu zostanę sam. Całkiem sam, bez nikogo, zdany tylko na siebie.
Moja dolna warga zadrżała, a po chwili wybuchnąłem głośnym płaczem. Przyciągnąłem kolana do klatki piersiowej i schowałem w nich głowę, drżąc nieopanowanie i raz po raz krztusząc się łzami i powietrzem. Nagle poczułem dłoń na ramieniu. Odruchowo podniosłem wzrok, by spotkać się z uspokajającym spojrzeniem rudowłosej. Odruchowo otarłem policzki i opanowałem szloch. Nie mogę przy niej płakać. Nie wolno okazywać słabości.
Po chwili do przyczepy wszedł Kapitan Ameryka.
-Pete... co się tu stało?- spytała rudowłosa. Zadrżałem.
-O-oni go p-pobili...- wyszeptałem, wciąż drżąc na całym ciele.
-Steve, zabierz Starka. Trzeba się nim zająć- rozkazała, po czym klęknęła obok mnie- z tobą wszystko dobrze, mały? Nic ci nie zrobili?- pokręciłem głową, po czym spuściłem wzrok, by nie patrzeć, jak Kapitan podnosi wiotkie ciało pana Starka. Blondyn wyszedł z przyczepy, a Wdowa westchnęła cicho i wstała- chodź, Peter- powiedziała łagodnie. Zmarszczyłem brwi i skuliłem się na kanapie.
-Idźcie. Ja tu zostanę- oznajmiłem z bólem i zadrżałem.
-Nie, Peter, nie zostaniesz. Chodź i nie rób scen, nie zostawimy cię tu, jasne?- oznajmiła twardo. Spojrzałem na nią ze łzami w oczach.
-Nie rozumiesz? Oni go pobili przeze mnie. Żeby dać mi nauczkę, za tą noc w wieży. Nie chcę, żeby go zabili- powiedziałem cicho, wbijając w nią smutne spojrzenie.
-Pete, przecież nikt...- zaczęła.
-Proszę...- przerwałem jej błagalnie- pozwól mi go chronić...- szepnąłem, spuszczając wzrok- po prostu mu pomóżcie. Ja... ja sobie poradzę...
-Peter... przecież nie musisz. Nie musisz tego robić- stwierdziła.
-Nic nie rozumiesz. Po prostu idźcie. On potrzebuje lekarza- powiedziałem. Rudowłosa wiedziała, że nie zmienię zdania, więc po prostu westchnęła z rezygnacją.
-Zawsze ci pomożemy. Tylko musisz na to pozwolić, Peter- rzuciła i wyszła, pozwalając tym samym pogrążyć mi się we własnym żalu i po prostu spędzić noc na płaczu i tuleniu do siebie starego misia, którego dostałem od człowieka, którego kochałem jak ojca.
*****
2134 słowa
Hejka!
Taki bonusik za to, że poprowadziłam ten maraton tak chaotycznie. Powiedzmy że powody osobiste xD
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro