Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 14


Pov. Peter

Rozglądałem się dziko, nie zatrzymując wzroku na niczym konkretnym. Każdemu mojemu ruchowi towarzyszyło niespokojne wzdrygnięcie. Mięśnie moich palców naprężały się i rozluźniały. Nerwowo tupałem nogą, nie potrafiąc się opanować. To siedzenie było dla mnie istną męczarnią. Całym sobą pokazywałem to, jak bardzo chciałem już wysiąść z tej limuzyny.

-Peter, siedź spokojnie- polecił zirytowany Kingpin. Obrzuciłem go zdezorientowanym spojrzeniem i spuściłem wzrok, niczym zganiony szczeniak. Starałem się. Naprawdę się starałem. Ale po tym co wziąłem, nie umiałem usiedzieć w miejscu. To było wręcz bolesne. Nosiło mnie. Nie minęły nawet dwie minuty, gdy znów zacząłem tupać nogą i drżeć na całym ciele, dosłownie podskakując w miejscu- cholera, uspokój się, przeklęty smarkaczu!- warknął pan Fisk. Spuściłem wzrok i zadrżałem.

-P-przepraszam- szepnąłem.

-Uspokój się, przeklęty smarkaczu!- warknął pan Fisk. Spojrzałem na niego łzami w oczach. Bałem się. Tak bardzo się bałem.

-B-błagam... ja n-nie chcę... nie mogę...- zacząłem mamrotać, kuląc się w miejscu i drżąc nieopanowanie. Mężczyzna posłał mi groźne spojrzenie, mówiące jasno, że nie okaże mi litości, o którą byłem w tej chwili gotowy błagać.

-Nie denerwuj mnie, gówniarzu i rób co ci każę!- krzyknął. Spuściłem wzrok na klęczącego lekarza. Mężczyzna w białym kitlu płakał, wpatrując się w nas z przerażeniem. On wiedział, że nie chcę tego robić. Wiedział, że bałem się tak samo jak on i równie mocno tego nie chcę. Dlatego właśnie odpuścił sobie błaganie. Wiedział, że sprawi mi tym więcej bólu. Bo i tak musiałbym to zrobić. Drżąc nieopanowanie, przeniosłem wzrok na Mike'a, który właśnie wszedł do pomieszczenia. Obrzucił krótkim spojrzeniem mnie, pistolet w mojej dłoni i klęczącego lekarza. Zmarszczył brwi, gdy połączył fakty, a w jego oczach zagościło przerażenie.

-Wilson... Wilson, proszę, nie każ mu tego robić!- powiedział od razu. Pan Fisk zgromił go wzrokiem, widocznie zirytowany wtargnięciem staruszka.

-Nie prowokuj mnie, Mike. Zrobi to, a płacz nic nie zmieni- oznajmił. Zamknąłem oczy i zapłakałem cicho.

-Mike...- pisnąłem błagalnie, licząc na jakikolwiek ratunek, jednak najwyraźniej nie spodobało się to Kingpinowi, który podszedł do mnie i wymierzył mi silne uderzenie w twarz. Upadłem na ziemię, zanosząc się stłumionym szlochem- p-proszę- sapnąłem. Starszy chwycił mnie mocno za włosy i zmusił do podniesienia się z ziemi. Jęknąłem z bólu.

-Przestań się mazać, Peter. Zastanów się. Sam mówiłeś, że zrobisz wszystko, prawda? Zrobisz wszystko, żeby go ochronić- to prawda. Byłem gotowy zrobić wszystko. Ale teraz... ja... tak bardzo tego nie chciałem. Nie chciałem zabić człowieka, który uratował mi życie. Który pomimo swojej sytuacji, starał się oszczędzić mi bólu, mimo że wcale nie musiał. On... tak bardzo się bałem...

-N-nie mogę...- szepnąłem.

-Wilson, proszę. Przecież to jeszcze dziecko- powiedział Mike, podchodząc do nas. W tym momencie, Kingpin uśmiechnął się przebiegle. Puścił mnie. Upadłem na ziemię, bezradnie obserwując, jak mężczyzna podchodzi do staruszka i przystawia mu swój pistolet do skroni. Otworzyłem szeroko oczy.

-Nie!- krzyknąłem, zalewając się łzami.

-Wilson, proszę... nie rób mu tego...- zaczął Mike, ale Kingpin mu przerwał.

-Wybieraj, Peter. Jeden z nich zginie. Decyzja należy do ciebie- oznajmił twardo, otwarcie napawając się moimi łzami i strachem. Spuściłem wzrok i zadrżałem. Nie mogłem na to pozwolić. Nie mogłem. Po tym wszystkim, co dla mnie zrobił. Było naprawdę niewiele osób, dla których mogłem się poświęcić. Które były dla mnie ważne. Ale Mike był ważny. I jeśli musiałem wybierać pomiędzy życiem obcego człowieka, a mojego najlepszego przyjaciela... wybór był oczywisty, bez względu na to, jak egoistyczne by to nie było.

-Przepraszam...- mruknąłem, pustym, wyprutym z emocji głosem i wystrzeliłem. Po prostu strzeliłem, prosto w głowę lekarza, którego martwe ciało osunęło się na ziemię. Widząc to, upadłem na kolana. Patrzyłem na niego z pustką na twarzy. Zabiłem go. Nie żył. Był... był martwy. Absolutnie, kompletnie martwy. Już nigdy się nie podniesie. Nigdy nie wróci do domu. Do swojej żony i dwójki dzieci, których zdjęcia nosił w portfelu. Oni już nigdy go nie zobaczą. Mało tego. Już nigdy nie dowiedzą się, co się z nim stało, bo jego ciało zostanie zakopane na jakimś zboczu albo w lesie. Będą na niego czekać do końca życia, ale on już nigdy nie wróci. Nigdy.

Skuliłem się na ziemi, zanosząc się głośnym płaczem i zalewając łzami. Kingpin puścił staruszka z triumfalnym uśmiechem na twarzy.

-Trzeba zmienić skład. Te prochy muszą bardziej wpływać na psychikę. Nie możesz zacząć się mazać na zleceniu, kiedy będziesz sam- rzucił, prychnął z pogardą i wyszedł, zostawiając mnie z Mike'em, który natychmiast klęknął obok mnie i zamknął w szczelnym uścisku.

-Cii, już dobrze, spokojnie- szepnął, gładząc mnie po głowie. Ale nie było dobrze. I kiedy patrzyłem na martwe ciało lekarza, wiedziałem, że od tej chwili, już nigdy nic nie będzie dobrze.

Wzdrygnąłem się na to wspomnienie. Nie chciałem do tego wracać. Już nigdy nie chciałem do tego wracać.

Nawet nie zauważyłem, kiedy znaleźliśmy się na ciemnym, podziemnym parkingu. Zebrało się tu już całkiem sporo ludzi. Bogatych ludzi. Widać to było na pierwszy rzut oka. Mężczyźni w drogich garniturach, kobiety obwieszone lśniącą biżuterią. Zmarszczyłem lekko nos, gdy podrażniła mnie dziwna mieszania zapachowa składająca się z drogich perfum, potu i krwi. Rozejrzałem się dziko, obdarzając krótkim spojrzeniem każdy cal parkingu.

-Cholera, chodź wreszcie!- warknął Kingpin. Natychmiast grzecznie wysiadłem z samochodu i posłusznie ruszyłem za panem Fiskiem, choć tak naprawdę marzyłem w tej chwili, żeby móc pobiegać po suficie i rozładować odrobinę buzującej we mnie energii.

Tłum otoczył dwójkę mężczyzn, stojących naprzeciwko siebie w namalowanym białą farbą okręgu, we wnętrzu którego, znajdowało się pełno plam krwi.

-Przyjmuję zakłady!- krzyknął ktoś, desperacko przedzierający się przez tłum ludzi wymachujących czekami i grubymi plikami banknotów. Poczułem jak pan Fisk chwyta mnie za bluzę i przyciąga do siebie. Posłusznie na to pozwoliłem. Rozejrzałem się. Niektórzy bogacze przeprowadzili swoich zawodników, jednak ja byłem najmłodszy. Nienawidziłem tego. Walki mutantów to jedna z najgorszych i najbardziej upokarzających rzeczy, do których pan Fisk mnie zmuszał, ale teraz o tym nie myślałem. Jedyną rzeczą, która zajmowała teraz moje myśli to to, kiedy w końcu będę mógł wejść do środka, stanąć naprzeciw jakiegoś zawodnika i rozładować na nim całą swoją złość i energię. Chciałem walczyć. Chciałem zobaczyć i poczuć krew na swoich pięściach. Chciałem moc dać upust całej swojej mrocznej stronie, która po prostu pragnęła kogoś skrzywdzić. Nieważne kogo.

Walki były nielegalne. Ale kogo to obchodzi? Na pewno nie tych, którzy mają pieniądze. Na ten czas, parking jest zamknięty. Organizatorzy opłacają łapówki. Jeżeli kimkolwiek zainteresuje się policja, to i tak nie mogą nic zdziałać, bo bogacze są nietykalni. I cholernie okrutni. Są znudzeni swoim życiem, więc cieszy ich oglądanie takiego widowiska, jakim jest ludzkie cierpienie. Większość zawodników, to po prostu ludzie, którzy potrzebują pieniędzy. Zarabiają w ten sposób, tak samo jak ci, którzy ich przyprowadzili. Większość, ponieważ ja nic z tego nie mam. Nic materialnego. Jedynie pierdoloną obietnicę. Że on będzie bezpieczny.

-Twoja kolej. Idź- rozkazał pan Fisk, popychając mnie lekko. Kiwnąłem głową i ruszyłem przed siebie, pewnym krokiem. Wzdrygałem się co chwila. Zaciskałem dłonie i rozluźniałem. Moje kroki były szybkie i sprężyste. Wszyscy patrzyli na mnie, z małymi uśmieszkami na twarzach. Nie obchodziło mnie to. Patrzyłem prosto w oczy mojego przeciwnika. Na oko dwudziestopięcioletni mężczyzna. Całkiem dobrze zbudowany. Wiedziałem, że w pierwszej kolejności muszę zorientować się, jakie ma umiejętności. Na pierwszej walce byłem niecierpliwy. Źle się to skończyło. Bardzo źle.

Byłem pewny siebie. Pewny swojej siły i umiejętności. Czułem się niepokonany. Nie zważając na nic, ruszyłem na przeciwnika. Jednak nie wziąłem pod uwagę tego, że przecież on jest mutantem. Chwycił mnie mocno za nadgarstek. Bardzo mocno. Jęknąłem z bólu, gdy cisnął mną o ziemię jak szmacianą lalką.

Obserwowałem uważnie starszego. Na pierwszy rzut oka widać było, jak silny był. Tryskał pewnością siebie i pogardą dla mojej osoby. Bynajmniej nie przeszkadzało mi to. Mężczyzna zerwał się do biegu. Pajęczy zmysł się odezwał.

"Skacz!"

Skoczyłem. Wykonałem salto, w tym samym czasie kopiąc starszego w twarz. Mężczyzna upadł na ziemię i obdarzył mnie wściekłym spojrzeniem, na co ja odpowiedziałem kpiącym uśmiechem.

Poczułem palący ból na nadgarstku. Dłoń mojego przeciwnika stała się gorąca. Rozrzarzona do czerwoności. Wrzasnąłem, mając wrażenie, że moja ręka płonie. Wtedy starszy znów przerzucił mnie sobie nad głową, by uderzyć mną o ziemię z drugiej strony, w międzyczasie przejeżdżając palcami po moich plecach, zostawiając na nich paskudne, cholernie palące oparzenie. Zawyłem z bólu.

Nie czekając na nic, wymierzyłem mężczyźnie silny cios w szczękę, żeby go sprowokować. Widziałem, że jego wściekłość narastała. Był na granicy. Chciałem ponownie go uderzyć, ale starszy mnie ubiegł. Chwycił mnie za nadgarstek i jednym, szybkim ruchem pięści złamał mi nos. Syknąłem z bólu i podłożyłem dwa palce pod nos, by następnie unieść je lekko i zobaczyć krew. Uśmiechnąłem się mrocznie. O tak, właśnie tego chciałem. Zanim mężczyzna mógł wykonać jakikolwiek ruch, mi no chwyciłem go za barki i z całej siły rzuciłem nim o podłogę. Do moich uszu docierały stłumionego głosy. Krzyki, wiwaty, gwizdy i różne komentarze. Nie zwracałem na nie uwagi. Ważna była tylko walka.

-Wstawaj do cholery!- krzyknął pan Fisk. Posłałem mu spojrzenie pełne bólu i mozolnie dźwignąłem się z ziemi. Każdy ruch był bolesny.

-Jeszcze nie masz dość chłopczyku?- zakpił mój przeciwnik. Podszedł do mnie gwałtownie i wziął zamach, by uderzyć mnie w szczękę. Uniknąłem tego, jednak nie udało mi się uniknąć kopniaka wymierzonego prosto w moją klatkę piersiową. Całe jego ciało było gorące, jak rozrzarzone żelazko. Każdy dotyk palił. Cholernie bolało. Miałem wrażenie, że moje ciało płonęło. Skuliłem się, oplatając rękami żebra i pisnąłem niemęsko, co wiązało się ze śmiechem publiki i przekleństwem dobiegającym z ust pana Fiska.

Zasypałem przeciwnika bezwzględnymi ciosami. Wykorzystywałem swoją szybkość i refleks, doskakując do niego co chwila i odskakując, uciekając tym samym przed kontratakiem. Byłem z swoim żywiole. Czułem buzującą w moim organiźmie energię, która wręcz błagała o możliwość uwolnienia się. A ja jej na to pozwalałem. Rozładowywałem całą swoją złość. Cały ból i gniew. Całą nienawiść, którą dusiłem w sobie. Cały ten żal. Jakbym mścił się za wszystkie te razy, kiedy musiałem milczeć i dzielnie znosić kolejny policzek od życia, mimo że miałem ochotę krzyczeć. Teraz mogłem pokazać, jak bardzo wściekły jestem. Sprawić, żeby wszyscy to zauważyli.

W końcu mężczyzna padł na ziemię, nie mając siły na dalszą walkę. Do moich uszu ledwo dotarło, jak ktoś oznajmiał moją wygraną. Chciałem więcej. Chciałem jeszcze. Byłem nienasycony. Wciąż rozglądałem się nerwowo, szukając jakiejkolwiek drogi do rozładowania rozpierającej mnie energii. Poczułem dłoń zaciskającą się na moim ramieniu. Odruchowo spojrzałem w górę. Spotkałem się z usatysfakcjonowanym spojrzeniem pana Fiska.

-Dobra robota- mruknął- ale teraz się uspokój- dodał nieco bardziej stanowczo, widząc moje dzikie spojrzenie, biegające po parkingu . Kiwnąłem lekko głową. Jego pochwała nie dawała mi żadnej satysfakcji. Nie chciałem jej. Nie zależało mi na jego pochwałach. Były puste. Wiedziałem, że tak naprawdę wcale mu na mnie nie zależy, więc po co to mówił? Z przyzwyczajenia? Ehh, to nie ma znaczenia.

Po raz kolejny upadłem na ziemię. Nie miałem już siły. Paskudne oparzenia pokrywały całe moje ciało. Drżałem. Wzdrygałem się co chwila. Nie byłem w stanie się podnieść. Ktoś oznajmił wygraną mojego przeciwnika. Pan Fisk podszedł do mnie i szturchnął mnie nogą. Westchnął z rezygnacją.

-Jesteś do niczego- rzucił. Zadrżałem, nie mając nawet siły na płacz- zabierzcie go stąd- rozkazał i odszedł. 

-Zaczekaj w samochodzie. Zaraz będę- oznajmił pan Fisk i zostawił mnie, znikając w tłumie. Posłusznie ruszyłem w kierunku pojazdu, który bez trudu odnalazłem i wsiadłem do środka.

Poczułem jak ktoś podnosi mnie z ziemi. Po chwili usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Mężczyzna ułożył mnie na siedzeniu. Oparłem się bezwładnie o jego ramię, wciąż mając przymknięte powieki. Warkot silnika rozległ się po całej limuzynie.

Nie wiedziałem ile dokładnie pan Fisk dzisiaj na mnie zarobił, ale po jego minie mogłem wywnioskować, że jest zadowolony. Na jego ustach czaił się drobny, triumfalny uśmieszek, którego nawet nie starał się ukryć. Na mojej twarzy natomiast nie było ani grama radości. Malowała się na niej jedynie obojętność i pustka. Wbijałem bezmierne spojrzenie w okno, jednak wcale nie obserwowałem widoku za szybą. Dopalacze powoli przestawały działać, więc zmęczenie i ból coraz bardziej dawały o sobie znać. Moje myślenie stawało się coraz trzeźwiejsze, a co za tym idzie, byłem coraz bardziej zdruzgotany. W gardle powstawała gula, która miała przerodzić się w głośny płacz, gdy tylko zostanę sam. Potrzebowałem żyletki. Cholernie jej potrzebowałem, bo po tych walkach tylko ból był w stanie pomóc mi dojść do siebie. To było upokarzające. Byłem jak pierdolone zwierzątko. Zwierzątko, spełniające bezmyślnie rozkazy swojego pana. A on mógł rozkazać mi cokolwiek tylko zechciał. Musiałem spełniać każdą zachciankę, bez względu na to, jak beznadziejnie głupia i nieuzasadniona była. To mnie bolało. Po prostu bolało.

Poczułem chłód, otulający całe moje ciało. Zadrżałem. Ktoś położył mnie na twardym betonie. Z trudem otworzyłem oczy. Leżałem na ziemi, przed kamienicą Mike'a. Chciał mnie tu zostawić? Spróbowałem się podnieść, jednak nie udało mi się. Upadłem z powrotem na ziemię, wyduszając przy tym z siebie jęk bólu.

-Jesteś żałosny. Do niczego się nie nadajesz smarkaczu. Dobrze ci radzę, następnym razem się postaraj, bo nie będę taki łaskawy i zostawię cię przy jakimś śmietniku- oznajmił oschle pan Fisk i zatrzasnął drzwi limuzyny, która po chwili odjechała z piskiem opon. Załkałem żałośnie, zwijając się na chodniku. Miał rację. Byłem słaby. Do niczego.

Nawet się nie zorientowałem, kiedy staruszek wypadł z budynku i uklęknął obok mnie.

-Boże, dzieciaku... co on ci znowu zrobił?- wyszeptał z przerażeniem, oglądając moje ciało. Całe poranione, w rozległych oparzeniach. Nie miałem już nawet siły na płacz. Byłem na granicy utraty przytomności.

-Mike...- pisnąłem, szukając wzrokiem jego oczu. Dopiero w tamtym momencie zorientowałem się, że... on jest jak Ben. To jego troskliwe spojrzenie. Te ciepłe rysy twarzy. Był całkiem jak Ben.

Chciałem krzyczeć. Wrzeszczeć, kwilić i zwijać się z bólu, ale nie byłem w stanie. Wszystko tak cholernie bolało. Jęknąłem, gdy Mike podniósł mnie. Zrobił to tak delikatnie, jak tylko mógł, ale i tak było to potwornie bolesne. Nie byłem jednak w stanie nawet krzyknąć. Wtuliłem się w mężczyznę i pozwoliłem sobie na utratę przytomności. Przestałem walczyć i po prostu zemdlałem.

Samochód się zatrzymał. Wziąłem swoje kule i wysiadłem z limuzyny. Ku mojemu zdziwieniu, pan Fisk wysiadł zaraz za mną. Zmarszczyłem brwi i posłałem mu pytające spojrzenie.

-Idź- rozkazał. Posłusznie ruszyłem w kierunku mojej przyczepy, wciąż ukradkiem bacznie obserwując mężczyznę. Kingpin poszedł za mną, widocznie niezadowolony z powolnego tempa, które nadałem. Niestety, nie byłem w stanie iść szybciej. Ból był coraz silniejszy. Im mniej dopalacze na mnie działały, tym bardziej go czułem. I fizyczny, i psychiczny. 

Otworzyłem drzwi do swojej przyczepy i przepuściłem pana Fiska w drzwiach. W zasadzie, przepuściłem, to złe słowo. On po prostu pchnął mnie, po czym wszedł do środka. Starszy splótł ręce na klatce piersiowej i posłał mi groźne spojrzenie.

-Wiesz, że moi ludzie stale obserwują Starka, prawda?- kiwnąłem głową, przełykając nerwowo ślinę. Wiedziałem, do czego zmierza i... tak bardzo się tego bałem...

#wojnapolsatowa

*****

2424 słowa

Hejka!

Wybaczcie to małe opóźnienie, babcia u mnie była xD

No to zaczynamy maraton😁

Mała zmiana, następny rozdział o 12:00♥️

Mam nadzieję, że się podobało :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro