Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Epilog

Bez względu na to, jak się staramy, jak bogaci jesteśmy i jaki mamy status społeczny, i tak wszyscy skończymy tak samo.

Pogrzeb.

To słowo nie kojarzy się z niczym miłym. Z niczym dobrym. Raczej ze smutkiem. Ze łzami. Z rozpaczą. Z pożegnaniem. Z niesprawiedliwością. Z końcem. Nieubłaganym końcem. Końcem... czegoś. Czegoś lepszego, czasem czegoś gorszego. Ale zawsze końcem. Kończy się jedno życie, ludzie płaczą, zaczyna się kolejne i tak to już jest. Wszyscy zapominają. Prędzej czy później, zapominają, a po człowieku zostaje jedynie kamienny nagrobek. Ludzie żyją dalej. Muszą żyć dalej. Bo koniec dotyczy tylko jednego życia. Reszta trwa nadal.

Ale tym razem, koniec dotyczył dwóch żyć. Dwóch osób. Dwóch najlepszych przyjaciół. Dwóch bohaterów. Mentora i ucznia. Ojca i syna. Obaj zginęli. Zginęli głupią śmiercią. Bezsensowną. Obaj zginęli, żeby ratować tego drugiego. Nic to nie zmieniło. Nic nie wniosło. Życie toczy się dalej, ale oni już tego nie widzieli.

Dwie trumny. Jedna czarna, druga biała. Biała, oznaczająca niewinność. On był niewinny. Nie zasługiwał na śmierć. Nie na taką. Nie tak szybko. Ale na takie życie też nie zasłużył. Życie pełne bólu, strachu i niepewności. Nie zasłużył sobie na coś takiego. Zasłużył na miłość, akceptację i zrozumienie. Na pewno nie zasłużył sobie, by los postawił na jego drodze kogoś takiego, jak Wilson Fisk. Może to świat chciał, żeby się spotkali? Może ktoś u góry chciał go nauczyć, jak wygląda prawdziwe życie? Pokazać mu, że jest tylko małym człowieczkiem, który nie ma wpływu na los? Że nie jest tak potężny jak mu się zdaje? Nauczyć dbać o siebie? A może to po prostu jego mentor nie wypełnił należycie powierzonego mu zadania? Może wcale nie powinien zabierać go do magazynu? Może nie powinien udawać, że mu nie zależy? Może jego mentor od początku powinien go chronić? Trzymać blisko siebie, powtarzać, jak dumny z niego jest? Nigdy nie dopuścić, by coś złego mu się stało? Wysłuchać? Interesować się? Uczestniczyć w jego życiu? Być? Być przy nim i dla niego? Ale teraz było na to za późno. Chłopiec zginął. Nie żył. Nie było go. Zniknął. Umarł i już nigdy nie wróci. Nigdy się nie uśmiechnie. Nigdy nie otworzy oczu. Nigdy nie poczuje zimna, głodu ani bólu. Może to i lepiej? Może on już dość wycierpiał? A jego mentor... jego mentor do końca żałował. Do ostatniej sekundy. Do końca swojego życia żałował. Żałował tego, co zrobił. Żałował tego, czego już nigdy nie naprawi. Żałował tego, czego nigdy nie dane im będzie doświadczyć. Żałował wspólnego rozkopywania stert liści. Żałował biegania po piasku. Żałował wizyty w ciepłym miejscu. Żałował tego, że ten mały, drobny chłopiec już nigdy nie doświadczy normalnego życia. Że poświęcił się dla niego. Że zginął... tak bez sensu. Niepotrzebnie. Mógł żyć. Mógł żyć dalej. Ale czy on tego chciał? Przecież on był już zmęczony. Nie miał siły tego ciągnąć.

Dwie trumny obok siebie. Będą dzieliły grób. Biała zostanie spuszczona pierwsza. Będzie głębiej. Zakopana pod ziemią. Na niej będzie czarna. Chłopiec będzie pod spodem. Mentor będzie go chronił. Będzie jego tarczą przed światem. Barierą. Będzie spełniał swoją funkcję już zawsze. Będzie pilnował, żeby chłopiec mógł odpoczywać w spokoju. Dookoła trumien zebrani byli goście. Było ich znacznie więcej niż rok temu. Były dzieci z sierocińca, które dostały należne im pieniądze. Płakali. Choć najstarszy tylko ocierał łzy, najmłodszy z nich głośno płakał, wtulając się w brata. Dowiedzieli się całej prawdy. O chłopcu. O swoim opiekunie. Ale było już za późno. Już nigdy go nie zobaczą. Była też piątka Avengerów. Thor i Banner dotarli na pogrzeb swojego przyjaciela. Wdowa, Clint i Kapitan ukradkiem ocierali oczy. Przytłoczeni poczuciem winy. Niepotrzebnie. Nikt nie miał im nic za złe. Ale oni wyrzucali sobie powolną reakcję. Nie zabrali przyjaciela do szpitala na czas. Prawda była inna. To on nie pozwolił zabrać się na czas. On tego nie chciał. Chciał dołączyć do swojego dziecka. Chciał być z nim. Nie umiał żyć bez niego.

Nick Fury też tu był. Milczał. Nie płakał. Tacy jak on nie płaczą. Nie miał nawet łez w oczach. Jego usta zaciśnięte były w wąską kreseczkę, a powieki przymknięte. Miał spuszczoną głowę. Z pokorą. Jakby się modlił. Błagał. Wszystkim zdawało się, że mężczyzna po prostu stara się okazać należyty szacunek. Ostatni raz pokazać, że szanuje chłopca i jego mentora. Że szanuje chłopca, którego nie był w stanie pokonać. Złamać. Odbył z nim długą walkę. Długą i uczciwą. Przegrał. Chciał, naprawdę chciał, żeby chłopiec był bezpieczny. Żeby wrócił do normalnego życia. Nie zależało mu na ukaraniu dziecka. Ale chłopiec nie żył. I już nigdy nie dostanie drugiej szansy. Nikt nie wiedział, że ciemnoskóry naprawdę błagał. Błagał o przebaczenie. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Nie wybaczy sobie, że tak późno zorientował się, że coś jest nie tak. Że nie zareagował wcześniej. Że przyszedł tak późno. Że nie zdążył. Że na to pozwolił. Pozwolił na tą akcję, znając ryzyko. Pozwolił im obu zginąć. Aresztował Fiska. Aresztował go. Miał dowody. Mogli go skazać za dwa morderstwa i handel narkotykami. Oraz za znęcanie. Znęcanie się fizyczne, i przede wszystkim psychiczne nad dzieckiem. Jeszcze nie wiedział, czy to będzie osobny wyrok, czy może postara się o dożywocie za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. W końcu on go zabijał od dawna. Czekało go dożywocie, to było pewne. Musiał tylko upewnić się, który wyrok będzie gorszy. Musiał zafundować mu największe piekło, na jakie było go stać. Żeby przypadkiem się z tego nie wywinął. Ale co mu po tym? Pozwolił im zginąć. Pozwolił zginąć dziecku. Pozwolił zginąć przyjacielowi. Nie zdołał ich uratować. Chłopiec już nigdy nie będzie miał szansy na szczęście. Żaden z nich już nigdy nie zobaczy, że doprowadzili do aresztowania najgorszego przestępcy w mieście. Że dzięki nim miasto stało się bezpieczne. Ale oni nigdy nie myśleli, że to jego wina. Nigdy go nie obwiniali. Nigdy nie mieli do niego pretensji. Nie mogliby. Przecież sami się w to wpakowali. Na własne życzenie. Gdyby mentor był dobrym opiekunem, do niczego by nie doszło. Chłopiec dalej byłby szczęśliwy. Ale tak musiało być. To było im pisane. Przecież gdyby tylko przyjechał do sierocińca piętnaście minut wcześniej... nic by się nie stało. Adoptowałby go i żyli by dalej, we dwójkę, w spokoju. Tak jak powinni żyć. Ale oni już nigdy tego nie zaznają. Może gdyby byli mądrzejsi, nie wpakowali by się w takie bagno? Chłopiec nigdy nie wszedłby w układy z przestępcą. Powinien wiedzieć, że nie wyjdzie z tego z zyskiem. Przecież widział już tyle zła. Wiedział jak kończą ci, którzy stają się pachołkami mafii. Ale mimo to, na własne życzenie rozpoczął pracę dla Kingpina. A jego mentor... jego mentor przede wszystkim powinien go wysłuchać. Kiedy przyszedł po pomoc. Wysłuchać. Usiąść i poświęcić mu piętnaście minut. Porozmawiać. Zapytać co u niego. To takie proste. Chłopiec nie miał ojca. To jego mentor powinien ojcowsko objąć go ramieniem, albo poklepać po plecach. Dzieciak tego potrzebował. Potrzebował wzoru. I nie wystarczyła dobrotliwa ciocia. On powinien mieć wzór mężczyzny. A kiedy jego wujek zmarł, chłopiec nie miał nikogo, na kim mógłby się oprzeć. To mentor powinien być kimś takim. Ale nie był. Był osobą, która go krzywdziła. Która podcinała skrzydła, zaniżała samoocenę i zgniatała całą pewność siebie. To nie powinno tak wyglądać. Ale teraz było już za późno. Oni nie żyli. Zapłacili za swoje błędy. Zapłacili najwyższą cenę. Błędy, kosztowały ich życie. I już nic tego nie zmieni.

Ciszę przerywał tylko szloch najmłodszego z chłopców. Jack pocieszał go, obejmując bratersko. Bardzo to przeżyli. Ale wyliżą się. Mają siebie.

-Poradzą sobie?- usłyszałem cichy, niepewny głos. Uśmiechnąłem się ciepło i złapałem chłopca za rękę.

-Pewnie, że sobie poradzą- odparłem pewnie, wciąż patrząc na swoich przyjaciół. Staliśmy tak jeszcze chwilę w milczeniu. W końcu schyliłem się i pocałowałem chłopca w czubek głowy, po czym mruknąłem cicho- już czas, Pete- młodszy zadarł głowę i spojrzał na mnie. Uśmiechnąłem się, widząc jego twarz. Bez ran. Bez siniaków. Bez worów pod oczami. Bez blizn. Bez strachu w oczach. Bez niepokoju.

-Jest pan pewien?- spytał cicho. Uśmiechnąłem się do niego i przytuliłem jedną ręką, drugą trzymając w kieszeni marynarki.

-Tak. Jestem pewien- oznajmiłem. Byłem pewien. Nie wiedziałem dlaczego, ale byłem pewien. Po prostu to wiedziałem. Chłopiec też objął mnie ramieniem, po czym rzucił ostatnie spojrzenie wszystkim zgromadzonym i westchnął cicho.

Z ulgą.

-Chodź, mały. Oni dadzą sobie radę- powiedziałem, po czym odwróciłem się, chwytając młodszego za rękę. Peter spuścił wzrok. Uśmiechnąłem się i trąciłem go lekko biodrem, na co chłopiec posłał mi oburzone spojrzenie. Po chwili uśmiechnął się łobuzersko i też lekko mnie pchnął. Ruszyłem przed siebie i pociągnąłem go za sobą z uśmiechem.

Może nie wybieraliśmy się w ciepłe miejsce i nie będziemy rozkopywać stert liści, ale tam na pewno jest lepiej. Na pewno jest bezpieczniej. Spokojniej. Tam będziemy szczęśliwi. Razem. Bo nieważne, gdzie trafimy. Ważne że będziemy tam razem.

-Kocham cię, synku- szepnąłem, po czym objąłem Petera ramieniem. Młodszy uśmiechnął się i przechylił głowę tak, by oprzeć ją o moje ramię.

-Ja ciebie też, tato.

THE END

*****

1441 słów

Hejka!

No to co, mamy koniec, Kochani😘
Dziękuję Wam wszystkim. Naprawdę, jesteście cudowni♥️

Jutro wbija prolog nowej książki, mam nadzieję, że zostanie przyjęta tak samo cudownie jak ta♥️♥️♥️

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro