4. ... jest ta, którą zdecydujesz się być"*
- Przeszukajcie całe miasto! Macie ją znaleźć jak najszybciej! - krzyczał wściekły Samuel do trzech asasynów, stojących w pomieszczeniu.
Cała trójka, lekko przerażona, ruszyła pędem w stronę wyjścia, skąd nadchodziła Emily. Nie była zadowolona z agresji swojego męża, ale nigdy tego nie okazywała. Na jej twarzy jak i w jej oczach można było dostrzec tylko i wyłącznie spokój.
- Na co te nerwy? - spytała starszego Scotta, podchodząc do niego.
- Na co mi je? Na co?! - spojrzał wściekły na swoją żonę. - Nasza córka zaginęła, a ty stoisz tu jakby nic się nie stało!
Emily podniosła lekko lewy kącik ust i usiadła na fotelu przy biurku.
- Nie pamiętam, abyś aż tak się przejął kiedy Edward zaginął. - powiedziała, bawiąc się długopisem na blacie mebla.
Samuel wzdrygnął się na dźwięk imienia swojego syna i zamilkł na chwilę. Jednak odwrócił się do żony, podszedł powolnym krokiem i nachylił się nad nią, spoglądając jej prosto w oczy.
- Coś ty jej nagadała? - spytał z jadem w głosie.
- Tylko tego czego potrzebowała. - odpowiedziała Emily tym samym tonem. - Spokojnie, nie musisz się niczym martwić. Nic jej nie będzie...
Samuel wyprostował się, wyciągnął telefon z kieszeni i zadzwonił gdzieś. Po niecałych trzech sygnałach, osoba z drugiej strony słuchawki odebrała.
- Przyprowadźcie Nikodema Prudnikowa, tego Rosjanina.
Emily natychmiast zerwała się z krzesła z przerażeniem.
- Chyba nie zamierzasz tego zrobić?!
Scott odpowiedział jej tylko tajemniczym uśmieszkiem.
Ciemna buteleczka pełna tabletek została właśnie otworzona, aby wyjąć tylko jedną pigułkę.
Edward odstawił buteleczkę na ciemne, drewniane biurko i odwrócił się w stronę okna, aby przyjrzeć się tabletce.
- Mam nadzieję, że tym razem się nie pomyliłeś. - powiedział, przyglądając się białej kapsułce.
- Tym razem na pewno. Sprawdziłem z jakieś siedem razy. - odpowiedział Frederick, stojący po drugiej stronie biurka. Kupienie tego leku nie było łatwe, dlatego to on musiał się tym zajmować, dzięki swoim znajomościom. Już kilka razy zdarzyło mu się pomylić tabletki, co za dobrze się nie kończyło, bo ich działanie zawsze było mocne. - Pamiętaj tylko o umiarkowaniu. Nie chce mi się ciebie wozić do szpitala, bo postanowiłeś wziąć tego narkotyku trochę więcej. - dodał, akcentując słowo "trochę".
Edward uśmiechnął się pod nosem i włożył kapsułkę do ust. Odwrócił się z powrotem do biurka i sięgnął po butelkę wody. Kiedy już przełknął lek, odezwał się spokojnie.
- To nie narkotyk.
- Ale uwielbiasz go brać. - Brown skrzyżował ręce z niezadowolonym uśmiechem. - Michael to potwierdzi.
- Michael nie ma tu nic do rzeczy. - odpowiedział z Scott. - Zapewne nawet nie wie co to za tabletki.
Frederick wzruszył ramionami i westchnął.
- Dzisiaj wybieramy nowego Mistrza. Nie spóźnij się.
Edward kiwnął głową.
- Przejąłeś się śmiercią Louisa. - stwierdził. - Był twoim przyjacielem.
Mężczyzna nie odpowiedział.
Edward podszedł do niego, stanął przed nim i spojrzał mu w oczy.
- Mimo wszystko cieszy cię to, że w końcu masz szansę zostać naszym przywódcą. - prychnął. - Przypominam ci, że Michael też ma całkiem niezłe szanse.
I wyszedł.
Edith czuła się niezręcznie, siedząc sama pośród reszty templariuszy. Naprzeciwko niej siedział mężczyzna z długimi, kasztanowymi włosami, upiętymi luźno w niskiego kucyka. Z tego co się domyślała, był to Michael Jacques Denver, francuski templariusz, który niewiadomo dlaczego ma niefrancuskie nazwisko i imię. Przynajmniej ona nie wiedziała dlaczego.
Po jakimś czasie cała sala była wypełniona templariuszami. Połowie nawet brakło krzeseł, więc musieli stać przy ścianach.
Dziewczyna przełknęła ślinę, mając wrażenie że zaraz każdy rzuci się na nią z ostrzami w rękach, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Czuła się jakby mieli tutaj uzgadniać w jaki sposób ją zabić.
W powietrzu dało się czuć napiętą atmosferę. Część osób liczyła na to, że jego wybiorą na dowódcę, inni zaś zastanawiali się na kogo mogą zagłosować.
Edward wyjątkowo nie siedział na końcu stołu, ale wśród innych templariuszy. Wyglądał na zamyślonego, wręcz pochłoniętego myślami. Jakby był w swoim świecie i nie byłoby tu nikogo.
Frederick powstał, co uciszyło wszystkich zgromadzonych.
- Zapewne każdego z nas poruszyła wieść o śmierci Louisa Phillipsa, naszego Wielkiego Mistrza. Zwłaszcza w sytuacji w jakiej aktualnie się znaleźliśmy. - Tu spojrzał na Edith. - Jednak nie możemy pokazać naszym wrogom, że tak łatwo się poddamy! Dlatego zebraliśmy się tutaj, aby znaleźć wśród nas nowego przywódcę, który będzie wierny zakonowi i poprowadzi nas ku zwycięstwu!
Edward w końcu spojrzał na wygłaszającego mowę Browna. Mimo to, jego pozycja się nie zmieniła. Po chwili jednak spojrzał na Michaela i jakby znów się zamyślił, marszcząc brwi.
W końcu zaczęto wytypowywać ewentualnych kandydatów na to stanowisko.
Antoni Januszewicz, Teodozjusz Adamienia, Katarzyna Makarewicz, Michael Denver, Wanda Smith, Ireneusz Waszak, Frederick Brown i jeszcze kilku.
- A może by tak Edward? - odezwał się Frederick. Scott nagle oderwał się z transu i zdezorientowany spojrzał na mężczyznę. Widać było po nim doskonale, że przez cały czas siedział w swoim świecie i nie wiedział co się działo dookoła.
Po sali przebiegły szepty. Brzmiały one dla siedemnastolatki jak wypowiadanie jakiegoś zaklęcia z dziedziny czarnej magii, które miało się potajemnie na kogoś rzucić. Poczuła dreszcz na całym ciele. Chciała stąd jak najszybciej wyjść, ale wiedziała, że jej nie puszczą.
Ostatecznie Edward nawet o tym zbytnio nie wiedząc, został dodany do listy kandydatów na nowego Wielkiego Mistrza.
Rozpoczęło się głosowanie.
Oczywiście kilka osób nie otrzymało ani jednego głosu, co było trochę smutne, ale ułatwiało to wybranie przywódcy jednogłośnie.
Frederick Brown, z jakieś dwadzieścia pięć osób podniosło rękę.
Michael Denver, było to może z pięćdziesiąt osób.
Edward Scott, reszta z może kilkuset osób.
W sali pojawił się las rąk uniesionych w górę, co wielce zdziwiło bruneta, w wręcz go to speszyło w jakiś sposób.
Nastała kompletna cisza, kiedy ręce zostały opuszczone, a wszyscy pozostali zastanawiali się dlaczego większość zdecydowała wybrać zwykłego dwudziestodwulatka.
Po chwili ciszy, Frederick odezwał się.
- Edwardzie, czy zgadzasz się na pełnienie roli Wielkiego Mistrza Zakonu Templariuszy?
Edward spojrzał na niego, a przez jego umysł przeszło miliard myśli, jednak wszystkie prowadziły go do jednego celu, jednego słowa.
- Tak. - odpowiedział i powstał.
- Nie pozostaje nic innego niż odnowienie przysięgi. - na te słowa, każdy z templariuszy powstał i wyciągnął przed siebie broń na znak oddania. Ci którzy stali przy stole, położyli ją na nim. W większości przypadków były to sztylety jak i u Scotta. Słońce już zaszło kiedy padły pierwsze słowa przysięgi.
- Czy przysięgasz stać na straży naszego Zakonu i wszystkiego o co walczymy?
- Przysięgam. - odpowiedział Edward.
- I nigdy nie zdradzić naszych tajemnic ani nie ujawnić prawdziwego oblicza naszej pracy?
- Przysięgam.
- I będziesz tak czynić od tej chwili aż do śmierci, bez względu na cenę?
- Przysięgam. - Ostatnie promienie słońca oświecały jego powagę na twarzy, jego dumną postawę.
- Jesteś teraz Wielkim Mistrzem Zakonu Templariuszy, posłańcem zwiastującym nadejście Nowego Świata. Niech Ojciec Zrozumienia nas prowadzi.
- Niech prowadzi nas Ojciec Zrozumienia. - zakończył Scott.
Frederick wyciągnął coś, co po chwili okazało się być łańcuszkiem z czerwonym krzyżykiem pattee - znakiem templariuszy.
- Należał do Lousia, Metodego i innych Wielkich Mistrzów. Noś go z dumą. - powiedział, podając go brunetowi. Ten wziął go i prychnął.
- Przecież wiesz, że go nie założę. - powiedział Edward przyciszonym głosem.
- To przynajmniej noś go ze sobą. - odpowiedział mężczyzna takim samym tonem głosu. Edward jeszcze raz spojrzał na krzyż i zdał sobie sprawę, co to oznacza. Nie będzie łatwo ani przyjemnie. Wiedział doskonale co go czeka.
Cała trójka - Michael, Edward i Edith - stała na jednym z dachów. Michaelowi się nudziło, Edith była cała w stresie, a Edward jak gdyby nigdy nic stał i wkuwał tekst na kartce, którą trzymał w dłoniach.
- Jak Frederick się tego nauczył?! - jęknął Scott, który nie potrafił się nauczyć słów zapisanych na kartce. Michael tylko ziewnął i otulił się bardziej kurtką. Mimo słońca, wiatr po wyjątkowo mroźnej zimie pozostał, wiejąc wyjątkowo mocno na wysokości, na której stali.
- Kiedy oni się zjawią? - wymamrotała Edith zniecierpliwiona. Odwróciła się do mężczyzn. - Może się pomyliliście?
- My się nigdy nie mylimy. - odpowiedział Denver znudzonym głosem. - Frederick potwierdzi.
Edward nie zwracał na nich uwagi, marszcząc brwi i czytając pod nosem tekst.
- Tak w ogóle to co ja tu robię? - zapytał się Michael nowego Wielkiego Mistrza, ale uzyskał odpowiedź dopiero wtedy, gdy pstryknął mu przed oczami.
- Jesteś jako świadek na teście wierności Edith. Wiesz, że inaczej nie mogę jej przyjąć do zakonu. - odpowiedział Scott, chowając kartkę do kieszeni spodni i otulił się kurtką. - Cholera, muszę kupić sobie nowy płaszcz.
- I będziemy tutaj tak stać? - spytała Edith, spoglądając na ciemną uliczkę na dole.
- Oczywiście, że nie. - odpowiedział Scott. - Kiedy twoje cele się zjawią, skoczymy na dół i-
- Masz na myśli zejść, nie zeskoczyć. - przerwał mu Michael. - Po twoim porwaniu, nawet nie powinieneś się wspinać ani biegać po dachach.
Edward przewrócił oczami.
- Czekaj, chwila. Byłeś porwany?! - zdziwiła się Edith, spoglądając na brata.
- To długa historia. Porwanie, kilka torturek. Nic wielkiego.
Michael zaczął się cicho śmiać.
- Śmieszy mnie to jak to traktujesz. Twoje rany były poważne, Ed.
- Jak przeżyłem Abstergo, przeżyję wszystko.
- Ano racja... - stwierdził Denver.
- Co macie na myśli mówiąc Abstergo? Nie jest to wasza firma czy coś takiego? - jeszcze bardziej zdziwiła się dziewczyna.
- To ciekawa, ale i długa historia. Kiedyś ci opowiem. - odpowiedział Scott, zauważając trzech asasynów, wchodzących do uliczki po nimi. - Czas na łowy twoje łowy, Edith...
I skoczyli.
Znaczy Edith skoczyła, Michael powstrzymał Edwarda i oboje powoli zeszli.
Powoli zbliżał się zachód słońca. Promienie światła przedostawały się do środka pokoju przez trzy duże okna, oświetlając ciemne, drewniane meble.
Na biurku stała otwarta butelka francuskiego, czerwonego wina Château Pétrus Grand Vin Pomerol.
Jedna butelka kosztowała około dwustu tysięcy rubli rosyjskich.
- Myślę, że dzisiaj jest odpowiedni dzień na wypicie tego cudu świata, jakim jest wino. - powiedział Edward, podnosząc kieliszek wypełniony rubinowym trunkiem. - Ja zostałem Wielkim Mistrzem, Edith Templariuszem, Michael moim zastępcą, a Frederick w końcu poszedł na cmentarz zapalić po zniczu na kilku grobach, po wielu latach.
W pokoju można było usłyszeć dźwięk lekko uderzanego szkła o siebie.
- Jeszcze raz, jak nazwałeś to wino? - spytał Michael, opierając się o ścianę, przy drzwiach.
- Jekyll i Hyde. Kiedyś Louis miał butelkę i dał mi spróbować. Sens tej nazwy jest ukryty w smaku. Na początku czuć czyste owoce z przeważającymi jeżynami, czarną porzeczką i śliwką, aby po chwili poczuć kwiatowy i wiosenny finisz ze słodkimi akcentami aromatycznej wanilii.
- Jak poetycko... - stwierdziła Edith, biorąc mały łyk ze swojego kieliszka. - Tak w ogóle, czemu dostałam najmniej wina?
- Bo nie jesteś jeszcze pełnoletnia i tak naprawdę nie powinienem ci w ogóle dawać alkoholu.
- Ciekawe czy będziesz tak robił, kiedy będziesz père. - zaśmiał się Michael. - No i według mnie, otwarcie tego wina byłoby idealne na swoim weselu.
- Wiesz doskonale, że z moim szczęściem do wesela nigdy nie dojdzie, a co dopiero do mnie w roli ojca. - odparł Edward, popijając wino.
Edith zaczęła się bawić alkoholem, kręcąc kieliszkiem.
- To bardzo drogie wino... Często takie pijecie? - spytała, wpatrzona w trunek.
- Czasami... - odpowiedział Francuz. - Ale twojemu bratu zdarza się to częściej niż czasami. Alkoholik jeden...
Edward zrobił się czerwony na twarzy.
- Nie prawda! - zaprzeczył, po czym dodał. - Ale tak, pijemy drogie wino i będziemy się uczyć, aż do śmierci!**
Oboje mężczyzn zaśmiało się, natomiast Edith przewróciła oczami i stwierdziła.
- Jesteście okropni...
- Słyszeliśmy o wiele gorsze przezwiska. - odparł Denver, nalewając sobie kolejny kieliszek. - Skoro jesteśmy bogaci to czemu by na tym nie skorzystać?
Butelka wina coraz szybciej robiła się pusta, a towarzystwo było coraz bardziej pijane.
- Posłuchaj Edith... - odezwał się Jacques. - Twój frangin ma ponad dwadzieścia lat i dalej nie ma dziewczyny. Czy to przypadkiem nie czyni go gejem?
- Ej! Jestem hetero!
- Każdy tak mówi... - odparła siedemnastolatka.
- Trzeba mu będzie znaleźć jakąś albo jakiegoś l'amour. - stwierdził Francuz, popijając kieliszek wina.
Edward natomiast podparł głowę o rękę i zaczął jeździć palcem po krawędzi kieliszka. Widać było po nim, że rozmyśla nad czymś, może i nawet zaczął o czymś marzyć, sądząc po delikatnym uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy.
- Może tym razem się uda... - powiedział Scott, wpatrzony w rubinowy odcień wina w jego kieliszku.
- Co masz na myśli? - spytał się Francuz, który nagle zauważył, że jego kieliszek jest pusty. Edith natomiast siedziała obok, zastanawiając się o co chodzi jej bratu.
- Pamiętasz jak poznałeś mnie z Irene na weselu twojej kuzynki Babette? Nasz związek był wtedy udany, ale się rozpadł przeze mnie... Może tym razem jak mnie z kimś poznasz to się uda... - odpowiedział mężczyzna z uśmiechem, który po chwili zgasł, a na jego miejscu pojawił się coś w rodzaju smutku. - Co ja gadam, przecież to wiadome, że tak nigdy się nie stanie.
Wstał i zajrzał do butelki.
- Zostały już w sumie resztki. Możecie je wypić. - odłożył butelkę, dopił to co miał w swoim kieliszku i wyszedł z pokoju chwiejnym krokiem.
- A temu co? - spytała zdziwiona siostra, spoglądając w stronę drzwi, przez które wyszedł jej brat.
- On tak czasem ma, szczególnie pod wpływem alkoholu. Nie ma się czym martwić. - odpowiedział Michael, wypijając resztę trunku z gwinta, po czym spojrzał na butelkę. - Rzeczywiście... Jekyll i Hyde...
~~~~~~~~~~~~
*Nie pamiętam kogo to był cytat, ale dziękuję pewnej osobie za pomoc z przypomnieniem mi jak on brzmiał
**Po polskiemu: "będziemy to robić, aż do usranej śmierci"
2068 słów bez tej notki autora!
To chyba mój nowy rekord!
Dziękuję kilku osobom, które pomogły mi napisaniu tego rozdziału! ;3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro