3. [anarchy in the uk]
Rewolucja zawsze przychodzi w najbardziej nieoczekiwanym momencie.
Jego ojciec wchodzi do pokoju. Przygląda się temu w zwolnionym tempie, nie reaguje, bo wie, że tego nie powstrzyma. Widzi tylko, jak bierze jego gitarę, unosi ponad głowę, a potem z całej siły uderza nią o ramę łóżka. Wydaje głuchy dźwięk, a drewniane pudło roztrzaskuje się. Potem jeszcze raz. A on po prostu stoi, opiera się o parapet, jest w innej galaktyce, innej czasoprzestrzeni, zawieszony prawie osiąga nirwanę. Ojciec kipi złością, przestraszona May staje w progu i w jednej ręce trzyma lalkę.
- Nie chcę cię więcej widzieć.
Rzuca na podłogę resztki gitary i wychodzi z pokoju, po drodze potyka się o jedną ze strun (pierdolony nieudacznik). To nie było nic na kształt kłótni. To było jak cicha śmierć, szorstkość milczenia, ta cisza w domu, gdy ktoś odchodzi. Nie. Chcę. Cię. Więcej. Widzieć. Wypowiedziane tak ostro, cicho, bez znaczenia, cokolwiek, mniejsza z tym. Powinien się spakować i wyjść, ale on nic nie ma, więc po prostu wychodzi. Najbardziej bolesny jest cienki pisk May, bo ona nie jest niczemu winna.
- Layne, naprawię ją, obiecuję. Zostań proszę, naprawię ją. Layne!
Ostatnie Layne wypowiedziane tak płaczliwym głosem. Nad nim można tylko płakać.
Tego dnia zabił samego boga.
Od dzisiaj: Anarchia.
*
Od tego momentu wszystko było już tylko kalkulacją.
Czy będzie miał gdzie przenocować, czy mu starczy, czy jest wystarczający. Widok bezdomnego nastolatka w Deceit nie jest czymś nowym. Ale hej, ma dziewiętnaście lat, jest dorosły. Czas przestać być jak jego ojciec. Biedaczek, nie powiodło mu się w życiu. Zrobić wszystko, by nie być jak ta para - ci, którzy skoczyli z dachu szpitala w Seattle. Zrobić wszystko, by nie być jak drugi Staley. Zrobić wszystko, by nie umrzeć na kanapie w swoim wynajętym mieszkaniu. Gdyby tylko nie rodzili się tak zranieni ludzie, może wtedy Cobain sięgnąłby po gitarę zamiast po pistolet. Nie chce umierać, ale chyba skończyły mu się pomysły na życie.
Rusza wzdłuż ulicy, po drodze kupił jeszcze fajki. Wypalił już pięć. Teraz potrzebuję tylko budki telefonicznej. Świta, wrzuca monetę i wybiera numer. Słońce razi go w oczy, ale na ślepo trafia w cyfry. To jedyny numer, który zna, bo przecież nie ma nikogo więcej. Trzy sygnały.
- Kristen?
Ma płaczliwy głos, ale nie jest smutny. To po prostu nadaje dramatyzmu. Kiedyś w takich sytuacja byłby zły, kiedyś odczuwał tylko radość i gniew, nic pomiędzy. Teraz mu kompletnie obojętnie. Chce tylko Kristen, siebie w Kristen, towaru, papierosów, jakiegoś ciepłego miejsca i telewizora.
- Coś się stało?
- Tak jakby. Tak jakby nie mam gdzie spać. Ojciec wyrzucił mnie z domu i rozpierdolił moją gitarę.
Cisza. W słuchawce trochę szumi, słyszy tylko jej oddech. Powiedz coś. Powiedz coś. On potrzebuje teraz słów, a nie milczenia.
- Co mam ci powiedzieć, Lee? Wiesz, że studiuję. Nie przyjadę już w tym miesiącu.
W tym momencie odkłada słuchawkę. Ale gdyby nie odłożył, powiedziałaby coś w stylu: dasz radę, a potem przyjadę i znów będziemy się pieprzyć.
Wchodzi na dach fabryki, bo to ładny dzień. Zdejmuje koszulkę, kładzie się i rozkłada ręce. Oddaje się słońcu, jakby był w samej Kalifornii. Kiedyś jeszcze spotka kogoś, dla kogo jednak warto było nie zawisnąć na gałęzi.
A Bowie w jego głowie śpiewa, że jest już za późno.
a/n: its too late
chciałam tylko napisać, że nie będzie to długie opowiadanie, a przynajmniej o połowę krótsze niż fags.
mam nadzieję, że wam się podoba.
a, i dla was nie jest za późno
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro