13. [blue monday]
Jebanie w aucie,
ładowanie heroiny -
to zawsze kończy się tak samo - na szpitalnym korytarzu -
tak przynajmniej mówią ludzie w Deceit.
- Mówisz mi, kurwa, że chciałaś poczuć się jak on?
Jego głos jest zimny. I mocny. Bezpośredni jak kulka, która wylatuje z pistoletu i trafia prosto w twoją głowę, gdy chcesz ze sobą skończyć. Nie miała z nim kontaktu, odkąd powiedziała, że nic między nimi nie będzie i uciekła do Layne'a. Teraz znów jest w jego mieszkaniu.
- Riley, to dla mnie za wiele - opiera się o blat biurka i wyciera załzawione policzki wierzchem dłoni. - Ostatnio udławiłby się własnymi wymiocinami, gdy spał, gdybym nie przewróciła go na bok.
- Kurwa - chwyta jedną z winylowych płyt i ciska nią o ścianę. Podchodzi do niej i opiera ręce o blat, po obu jej stronach. - Posłuchaj mnie, Avery. Layne to pierdolony ćpun, który sprowadzi cię na dno, a ja nie pozwolę ci się stoczyć. Historia zna takich jak on. Ja znałem takich jak on (pięknych i nic poza tym). Masz za duży potencjał, by siedzieć z nim w tym gównie.
- Nic nie rozumiesz, Riley...
- Ja nic nie rozumiem? - mocno chwyta jej ramię. - Dałaś sobie po kablach. To wystarczający powód, żebyś wzięła od niego wszystkie swoje rzeczy i przyszła do mnie. W życiu ci nie pozwolę zrobić tego drugi raz. Bo cię kocham, Avy. Wolałbym, żebyś przyszła do mnie i wzięła sprawdzony stuff w odpowiedniej ilości niż przypadkowe brudne gówno z ulicy. Bo cię kocham, Avy i się tobą zaopiekuję. Bo powinnaś być moja od początku.
Bo cię kocham, Avy. Obejmuje ją i przyciąga do siebie.
- Ale ja go teraz nie zostawię - płacze w jego ramię.
- Sam cię zostawi - całuje czubek jej głowy, a potem zasypiają razem, gdy w tle gra Blue Monday.
*
To zawsze kończy się tak samo.
Niebieski poniedziałek.
W białym świetle szpitalnych korytarzy wszyscy wyglądają jak trupy. Faszerowani lekami, każdy z nich w pewien akceptowalny społecznie sposób jest ćpunem. Ludzie płaczą, rozmawiają przez telefon, ukrywają coś, okłamują się, umierają. Powietrze pachnie płynami do dezynfekcji i jest suche od klimatyzacji. Co jakiś czas przyjeżdżają karetki z ofiarami wypadków. Słodki dom Alabama. Gdzie niebo jest tak błękitne.
- Przynieść ci kawę? Albo coś do jedzenia?
Riley siedzi obok i trzyma ją za rękę. Nie odstępuje jej na krok, odkąd tu przyjechali. Trochę dalej ojciec Layne'a z jego małą siostrą. Oboje bliscy płaczu.
- Nie. Muszę zapalić.
- Zaraz wyjdziemy. Kupiłem ci fajki. Masz zimne ręce, dzieciaku - zdejmuje kurtkę i zawiesza na jej ramionach.
Potem stają przed szpitalem i palą. To gorąca noc. Dzień władców.
- On wyjdzie z Tego, Avy. Tacy jak on zawsze wychodzą.
Ale każdy wie jak jest.
- Co ja mam zrobić, Riley? - gasi papierosa i patrzy na niego zagubionym wzrokiem. Jej jedyny ratunek.
- Nie musisz nic robić - patrzy na nią i w jego spojrzeniu jest coś uspakajającego tak, że czuje się pobłogosławiona. - Pomogę ci - chwyta jej rękę, gdy ktoś za drzwiami szpitala porusza się.
Patrzą w tę stronę i to lekarz wychodzi z sali i podchodzi do ojca Layne'a. Ten tylko załamuje ręce i z powrotem siada. Potem zanosi się płaczem.
- Poczekaj tu - Riley też znika za szklanymi drzwiami, a potem jego twarz blednie.
Layne Kelly. Przedawkował heroinę w wieku dziewiętnastu lat.
*
To zawsze zaczyna się tak samo.
Idzie ciemną ulicą Deceit, powietrze jest gęste i wilgotne. Jest poniedziałek i zmierza w stronę fabryki. Ma na sobie skórzaną kurtkę i makijaż rozmazany na bladych policzkach. Widzi już zepsuty neon fabryki, stare latarnie oświetlają drogę, jest zupełnie pusto.
A on stoi oparty plecami o ścianę, tuż obok wejścia. Ma świeżo umyte włosy, lekko się puszą i muskają szczupłe ramiona. Mają kolor zboża, w Alabamie jest zbyt sucho na zboże, ale jest tego pewna. Twarz ma bladą i kamienną (marmurową), cień zagina się w wyciosanych kościach policzkowych. Kwadratowa, ostra szczęka kaleczy jej serce. Ma na sobie wciągniętą w luźne czarne dżinsy koszulkę Led Zeppelin, wojskowy pasek. W tym jak stoi jest coś subtelnie kobiecego, trzyma papierosa pomiędzy długimi niezniszczonymi pracą palcami i powoli zaciąga się. Pachnie jak młody duch. Czuje dym papierosa w swoim gardle. Ma gniewne spojrzenie.
Staje naprzeciw niego. Potem wchodzi do fabryki. Wszystko wygląda tak samo.
Layne, to ty?
Czy to po prostu ja
a/n: to wy?
to koniec, dziękuję wam bardzo.
pamiętajcie, że świat należy do artystów i złodziei
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro