❃ réunion de famille, 1867
heard about all that you've been through
and it sounds like you need a friend,
a f r i e n d
Calum nie był głupi. Dobrze wiedział, że między Lukiem i Michaelem coś jest. Spotkał się z Michaelem tylko dlatego, że raz chciał zrobić coś dla siebie, a naprawdę polubił młodego tatuażystę. Jednak kiedy wrócił do mieszkania i zobaczył tę dwójkę, śpiącą razem w wąskim łóżku Luke'a, już wiedział, że będzie musiał skończyć to, co nawet się jeszcze nie zaczęło. Luke po raz pierwszy wyglądał spokojnie podczas snu, a wszystko było zasługą Michaela i Calum byłby okropnym przyjacielem, gdyby chciał to odebrać młodemu Hemmingsowi. Jeśli ktoś na tym świecie zasłużył na chwilę wytchnienia z nich dwóch był to Luke. Calum po prostu przystosował się do sytuacji, jak zawsze, bo przyjaciel był dla niego ważniejszy niż związek.
Siostra Caluma, Malikoa, nigdy tego nie rozumiała. Uważała, że Cal za bardzo się poświęca. Że umniejsza swoją wartość i zwala wszystko na chorobę Luke'a, podczas gdy Luke sam w sobie nie jest dobrą osobą. I Calum w jakiś sposób widział, dlaczego ktoś postronny może tak właśnie to postrzegać. Przyjaźń z Lukiem była trudna i wymagała poświęceń, owszem, ale była tego tak bardzo warta, że Calum się nie przejmował. Choroba nigdy nie definiowała blondyna, który był czymś większym niż własne słabości i być może Calum rozumiał to znacznie lepiej niż Luke myślał. Luke był tą osobą, która zasłoniłaby Caluma własnym ciałem, chroniąc go przed postrzałem; tą osobą, która za każdym razem wybierałaby Caluma zamiast siebie samego, choćby pytano go milion razy.
Ludzie myśleli, że przebywanie z osobą chorą psychicznie niszczy i do pewnego stopnia była to prawda, Calum nie miał zamiaru zaprzeczać. Mnóstwo razy czuł się podle tylko przez to, że Luke miał kolejny atak i mnóstwo razy chciał z tym wszystkim skończyć. Ale ostatecznie chore osoby najbardziej niszczą siebie i doskonale o tym wiedzą. Taki jest ich cel. Bo wcale nie są złymi ludźmi, właściwie są lepsi niż zdrowi, ponieważ mają odwagę przyjąć całe cierpienie na siebie, byle tylko oszczędzić go tym, którzy jeszcze zostali w ich życiu.
舞圭琉
Pukanie do drzwi mieszkania rozległo się mniej więcej koło dziewiątej rano, gdy oddechy trójki młodych mężczyzn dopasowywały do siebie swój rytm podczas snu. Calum leżał wygodnie na swoim łóżku, zaś Michael niemal znajdował się na Luke'u, któremu raczej to nie przeszkadzało. Trzy głośne uderzenia w drzwi wejściowe sprawiły, że jedynie blondyn nieco się poruszył, mając najlżejszy sen.
— Gdzie idziesz? — wymamrotał Michael z nosem wciśniętym w ramię Luke'a, kiedy ten próbował uwolnić się od ciężaru starszego chłopaka. Jego palce wciąż zaciskały się na granatowym materiale koszulki blodyna, ponieważ nie bardzo miał ochotę go puszczać. Był zmęczony i jedyne czego chciał, to spędzenie w łóżku reszty dnia.
— Ktoś pukał — odpowiedział blondyn zachrypniętym głosem i wystawił nogę za krawędź łóżka, próbując uwolnić się z uścisku Mike'a.
Tamten jęknął niezadowolony, wciąż nie otwierając oczu. — Wydaje ci się — rzucił i Luke mu uwierzył. Często słyszał rzeczy, których tak naprawdę nie ma, a wizja pozostania w łóżku była bardziej kusząca niż konieczność przejścia całej długości holu, by dotrzeć do drzwi i rozmawiać prawdopodobnie z listonoszem, który dodatkowo bał się Luke'a, bo raz trafił do mieszkania w niezbyt dogodnym momencie.
Michael już miał ponownie odpłynąć, gdy dwie rzeczy zdarzyły się niemal w tej samej chwili. Ktoś ponownie mocno walnął w drzwi, zaś Calum zerwał się do góry tak gwałtownie, że wylądował na podłodze w przestrzeni między dwoma łóżkami. Michael dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że Calum w ogóle znajdował się w domu i poczuł się dziwnie. Jak Cal zareagował, widząc go w łóżku z Lukiem? Wprawdzie nie łączyło ich nic poważnego, ale jednak po wizycie w wesołym miasteczku Hood zaproponował kolejne spotkanie, więc Mike nie miał pojęcia jak mógł się poczuć, a nienawidził sprawiać innym przykrości. On i Luke to było coś po prostu bardziej skomplikowanego. Michael sam jeszcze nie wiedział jak właściwie to określić.
— Calum, skoro już i tak wstałeś, to może otworzysz? — spytał rozbawiony blondyn, z głową z powrotem ułożoną na poduszce i zamkniętymi oczami. W ogóle nie przejął się tym, że jego przyjaciel nakrył go w łóżku z innym mężczyzną i to sprawiło, że Clifford zaczął zastanawiać się ile razy taka sytuacja miała miejsce. Szybko zorientował się, że te myśli to najszybszy sposób na zepsucie sobie humoru.
— Dupek — wymamrotał Hood, jednak powoli podniósł się z ziemi i poprawił swoje krótkie spodenki, następnie kierując się do holu.
— Która godzina? — spytał Luke, lekko dźgając Michaela w odsłonięte ramię.
Mike odwrócił głowę w stronę zegarka, stojącego na szafce nocnej i jęknął cicho, ponieważ był już spóźniony do pracy. — Dziewiąta dwadzieścia. Powinienem być w studiu od godziny — mruknął i odrzucił kołdrę na bok, patrząc jak Luke powoli budzi się do życia, a był to naprawdę fascynujący widok. Blondyn najpierw uniósł brwi ku górze, jakby zastanawiał się, co musi dzisiaj zrobić, następnie ziewnął i uroczo zmarszczył nos, próbując nie kichnąć. Ostatecznie i tak to zrobił, brzmiąc identycznie jak Makbet, co wywołało na twarzy Michaela szeroki uśmiech. Potem Luke potarł podkrążone oczy pięściami, przeczesał rozczochrane włosy dłonią, a dopiero wtedy usiadł, przeciągając się i mrugając szybko, jakby próbował ustalić gdzie się znajduje.
Kiedy jego błękitne oczy spoczęły na Michaelu, twarz dziewiętnastolatka tak się rozjaśniła, że Michael mógłby przysiąc, iż wszystko się w nim roztopiło. Jednak później Luke lekko zmarszczył brwi i z zakłopotaniem spojrzał na swoje dłonie.
— Coś się stało? — spytał zaniepokojony Michael, zaś Luke wzruszył lekko ramionami. — No dalej, przecież możesz mi powiedzieć.
— Muszę... Muszę wziąć lekarstwa — wymamrotał blondyn, drapiąc się kciukiem po nosie i wciąż unikając spojrzenia mężczyzny. Luke się wstydził, a było to tak oczywiste, że Michael miał ochotę się zaśmiać. Wiedział jednak, że dla blondyna to poważna sprawa, więc tego nie zrobił. Chciał powiedzieć mu, że nie ma powodu do wstydu, bo przecież Michael ma jako takie pojęcie o jego chorobie i nie ma zamiaru oceniać go przez to, że Luke się leczy. To bardzo dobrze. Nie miał jednak szansy, ponieważ do pokoju wrócił Calum z dość dziwną miną.
— Słuchaj... Luke, przyszedł... — zaczął brunet, niepewnie przestępując z nogi na nogę. Kompletnie zignorował Michaela, intensywnie wpatrując się w swojego najlepszego przyjaciela. — Jack tutaj jest — wydusił w końcu, natomiast Michael z konsternacją zwrócił wzrok ku blondynowi. Luke otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie był w stanie się odezwać. Wyglądał jak zwierzę w świetle reflektorów, był przestraszony, niepewny. Michael kojarzył to imię, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie je słyszał. Tak czy inaczej nie polubił Jack'a, który był w stanie wywołać u Luke'a taką reakcję. — Mówiłem mu, żeby sobie poszedł, ale nie chciał słuchać. Czeka w kuchni. Jeśli nie chcesz...
— Nie, okej. Zajmę się tym. Możesz zostać z Michaelem? — poprosił cicho, wstając z łóżka. Calum bez słowa pokiwał głową, a Michael również się nie kłócił. Nie chciał bardziej go denerwować, chociaż wolałby pójść z nim. — Zaraz wrócę — rzucił, starając się brzmieć normalnie i raczej odruchowo pocałował Michaela w czoło, myślami będąc już zupełnie gdzie indziej.
舞圭琉
Luke nie był gotów na tę rozmowę i wątpił, że kiedykolwiek będzie. Minęło kilka miesięcy odkąd ostatni raz widział swojego starszego brata, a nie rozstali się w zbyt pozytywnych stosunkach. Z resztą teraz Luke i "pozytywne stosunki" z którymkolwiek członkiem rodziny były oksymoronem. To nie tak, że Luke nie próbował tego naprawić. W tamtym okresie swojego życia był kimś, kto zawsze brał winę na siebie i wychodził ze skóry, byle tylko wszystkich przeprosić. Teraz zmieniło się tylko to, że zamiast przepraszać znikał z ich życia, bo sądził, że tego właśnie oczekują. Jack miał już własną rodzinę; dziecko, które nie potrzebowało chorego psychicznie wujka. Luke nie chciał psuć jeszcze tego, dlatego po jakimś czasie przestał dzwonić. Wiedział, że minie kilka kolejnych lat, a przestanie dzwonić również do Caluma. O ile za kilka lat wciąż będzie ktoś taki jak Luke Hemmings. Szczerze mówiąc Luke nie był aż takim optymistą.
Luke wiedział, że rozmowa przed wzięciem leków była błędem, ale nie chciał wyciągać przy bracie tych wszystkich flakoników i pokazywać mu, że rzeczywiście jest bezużytecznym świrem, którym Jack nazwał go podczas ich ostatniego spotkania. Dlatego po prostu niepewnie wszedł do kuchni i spojrzał na mężczyznę, siedzącego przy jego stole. Jack był niższy niż Luke, ale o wiele lepiej zbudowany, jego jasne włosy były krótko obcięte, na twarzy widniał zarost. Wyglądał tak, jak Luke mógłby wyglądać, mając dwadzieścia sześć lat.
— Cześć, Luke — rzucił i uśmiechnął się lekko, lustrując brata wzrokiem. — Dobrze wyglądasz — dodał, a Luke zaśmiał się bez cienia wesołości.
— A myślałeś, że jak będę wyglądał? Że będę ważył dwadzieścia kilogramów, a moje ręce będą pokryte śladami od strzykawek? Że wypadną mi włosy? Jak według ciebie wyglądają świry? — spytał ironicznie, kompletnie zapominając o postanowieniu bycia obojętnym. Mina Jack'a powiedziała mu, że trafił w samo sedno. Luke skrzyżował ramiona na klatce piersiowej i starał się wyglądać na tyle godnie, na ile mógł, mając na sobie starą koszulkę i bokserki pokryte maleńkimi Skalmarami ze Spongeboba. — Po co tu przyszedłeś, Jack?
Mężczyzna spuścił wzrok na dłonie ułożone na stole i westchnął, zastanawiając się nad odpowiedzią. Rozmowa z Lukiem nigdy nie była łatwa, już jako dziecko był inteligentny, ale wybuchowy i wystarczyło jedno źle sformułowane zdanie, by podpalić lont. Jednak blondyn miał trochę racji; Jack nie spodziewał się zastać go w takim stanie. Luke nie wyglądał wspaniale, na jego ciele widać było mnóstwo siniaków, był blady i zmęczony, ale nie wyglądał aż tak źle, jak Jack sobie wyobrażał. Najwidoczniej radził sobie lepiej, niż przewidywano.
— Nie możesz oczekiwać, że wszyscy znają skutki chorób psychicznych — mruknął Jack, podnosząc wzrok na młodszego brata. Mówił łagodnym tonem, jakby bał się go zdenerwować i to tylko bardziej irytowało Luke'a. — Cieszę się, że jest inaczej niż myślałem. Za każdym razem, gdy dzwoniłem, tata powtarzał, że jest okej, albo tak jak zwykle, ale nie do końca wiedziałem co to znaczy, a on nie chciał o tym rozmawiać. Słyszałem o wszystkim, przez co ostatnio przechodziłeś. Wiem też przez co przeszedłeś i ile straciłeś. Brzmi, jakbyś potrzebował przyjaciela, chyba głównie dlatego tu jestem. Słyszałem też, że tata nie pozwala ci widywać się z Oliverem — dodał ciszej, unosząc brwi ku górze.
Luke przewrócił teatralnie oczami, czując dziwny ucisk w żołądku na dźwięk imienia Olivera. Tęsknił za tym dzieciakiem. — Pewnie się cieszysz. Przynajmniej nie zniszczę życia kolejnemu Hemmingsowi. Dwójka wystarczy, prawda? Chyba każdy ma jakiś limit, ja tylko wyczerpałem swój szybciej niż inni — westchnął Luke sarkastycznie, opierając się o blat kuchenny.
— Przyjechałem, bo chciałem zobaczyć jak się czujesz. Chciałem zobaczyć, czy jest lepiej, żebym mógł później wrócić do taty i powiedzieć, że nie ma czego się bać, zostawiając cię z Oliverem. Dlaczego nie możesz mi trochę pomóc? — spytał Jack z frustracją, odchylając się na oparcie krzesła.
— Może dlatego, że nie jest lepiej? Ojciec odebrał mi jedyny powód, dzięki któremu nad sobą panowałem, nie rozumiesz? Oliver jest jedyną częścią tego dawnego życia, które przypomina mi, że w ogóle miałem kiedyś rodzinę, która chociaż przez chwilę mojego istnienia mnie kochała. Przez chwilę — powtórzył blondyn głośno, czując drżenie we własnym głosie. Było mu niedobrze, głowa robiła się coraz cięższa, ale nie miał zamiaru teraz odpuścić. Wszystko, co zbierało się w nim od miesięcy, chciało wyjść na zewnątrz, znaleźć w kimś upust. Pech Jack'a, że przyjechał akurat teraz. — Kiedy wszyscy zaczęliście udawać, że mój akt urodzenia nigdy nie istniał, Oliver był jedynym, którego miałem. Jedynym, co przypominało mi o mamie. Chciałem być z nim do momentu, w którym on również mnie zostawi, bo wszyscy dobrze wiecie, że właśnie to mnie czekało. Zasługiwałem na czas, który nam został. Zasługiwałem na to, a wy mi to zabraliście! — krzyknął, zaś po tym jego głos w końcu się załamał. Luke nerwowo przycisnął dłonie do oczu, biorąc głęboki oddech i próbując się opanować.
Jack doskonale wiedział, że Luke nie mówił tylko o Oliverze. Dziewiętnastolatek zdawał sobie sprawę z tego, że nie da rady wiecznie walczyć ze swoją chorobą. Mógł brać leki, mógł nawet zostać zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, ale pod koniec dnia to nigdy nie miało mu pomóc. Luke był kim był, co do tego nigdy nie oszukiwał ani siebie, ani innych. W pewnym momencie miał po prostu się poddać, kiedy wszystko stanie się zbyt trudne do udźwignięcia. Dla Luke'a, czy dla Caluma? Jack nie wiedział, ale nie był idiotą. Mówiąc o czasie, który został, Luke miał na myśli swój czas, a nie dorastanie Olivera. Miał na myśli całą rodzinę, a nie tylko młodszego brata. Luke od śmierci matki desperacko próbował odzyskać chociaż część tego, co stracił, jednak po śmierci drugiego brata zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. Że nigdy nie odkupi swoich win w oczach Hemmingsów i nawet jeśli to myślenie było błędne, żaden z członków rodziny nigdy nie dał mu do zrozumienia, że może być inaczej. To była ich wina, nie Luke'a, ale nikt nigdy nie poświęcił nawet sekundy na to, by dostrzec, jak oni sami niszczyli tego chłopaka. Jak niepotrzebnie dokładali mu powodów, by spadać na dno. Zupełnie jakby Luke nie karał się wystarczająco często.
Jack'owi było wstyd, bo kiedy tak dobitnie mógł dojrzeć to, jak naprawdę Luke był zniszczony, to wszystko zaczynało mieć dla niego większe znaczenie. Widział swoją winę. Widział winę swojego ojca, nawet swojej żony, która jasno dała mu do zrozumienia, że nie chce widzieć Luke'a w pobliżu maleńkiej Liz, która zakochałaby się w Luke'u, tak samo jak kochał go Oliver. Bo przecież Luke nie był zły. Jack wiedział, że to wszystko nie było winą Luke'a. A przynajmniej nie całkowicie. Jednak będąc z dala od młodszego brata łatwiej było udawać, że śmierć dwóch ważnych osób ma jakiś powód. Ale tak naprawdę nie miała, a oni zostawili Luke'a samego. Dziewiętnastoletniego, chorego, winiącego siebie. Jack nigdy o tym nie myślał, ale jak czułby się, gdyby pewnego dnia zadzwonił do niego ojciec i powiedział mu, że Luke odebrał sobie życie? Bo fakt, iż Luke to zrobi był tylko kwestią czasu i dopiero teraz uderzyło to Jack'a z pełną siłą.
— Luke, usiądź. Możemy na spokojnie o tym porozmawiać — zaproponował, widząc, iż Luke nie bardzo nad sobą panuje. Jego dłonie zacisnęły się w pięści, zaczerwienione oczy nie mogły znaleźć punktu zaczepienia, po prostu rozglądał się po pomieszczeniu, jakby widział je pierwszy raz.
— Możemy? Myślisz, że możemy? To może zacznijmy od Bena, huh? — Luke gwałtownie odsunął krzesło na przeciwko Jack'a i opadł na nie, splatając swoje dłonie na stoliku. Jego noga podskakiwała, tupiąc o podłogę. Właśnie wtedy Jack zorientował się, że jego brat nie wziął leków.
— Nie sądzę, że to jest... — zaczął niepewnie dwudziestosześciolatek, odruchowo odsuwając się ze swoim krzesłem. Luke oczywiście to zauważył, będąc w nadzwyczaj pobudzonym stanie i skrzywił się, ale nie skomentował zachowania Jack'a.
— Nie. Skoro już się tu pofatygowałeś, chciałbym o nim porozmawiać. Nikt nigdy o nim ze mną nie rozmawiał. Ale wszyscy myślicie, że to moja wina, prawda? W porządku, tak jest fair. Po prostu chciałbym, żeby ktoś miał odwagę powiedzieć mi to w twarz — stwierdził Luke, wzruszając lekko ramionami. — No dalej, Jack. Jak myślisz, czy śmierć Bena to również moja wina?
Jack nie był w stanie odpowiedzieć. Mógłby skłamać, ale jaki miałoby to sens? Nawet jeśli racjonalna część jego umysłu wiedziała, że nic nie było winą Luke'a, to ta druga połowa już dawno ułożyła sobie scenariusz i cisza Jack'a wystarczyła Luke'owi za całą odpowiedź.
舞圭琉
— Kim jest Jack? — spytał Michael, kiedy Luke zniknął za drzwiami sypialni. Miał nadzieję, że Calum nie będzie wciąż go ignorował, bo sam nie wiedział jak i za co miałby przepraszać.
Calum westchnął, siadając na swoim łóżku i co chwilę zerkając w stronę drzwi. Po kilkunastu sekundach do ich uszu dotarł stłumiony głos z kuchni. — Jack to starszy brat Luke'a. Nie rozmawiali ze sobą od... Od pogrzebu drugiego brata, Bena — odpowiedział brunet i spojrzał na Michaela, który wciąż patrzył na wyjście do holu.
— Co się stało z Benem? Wiem, że to nie moja sprawa i pewnie nie będziesz chciał mi powiedzieć, ale Luke też tego nie zrobi, a... Wydaje mi się, że Luke z nim rozmawiał — przyznał Michael ostrożnie, odwracając się w stronę Caluma, który uniósł brwi ku górze i zacisnął usta w wąską linię. — Wczoraj, kiedy tutaj przyszedłem. Myślę, że ten głos w głowie Luke'a czasami brzmi jak Ben.
— Mam nadzieję, że nie, bo to oznacza, że terapia nie pomaga — mruknął Hood, nerwowo bawiąc się palcami. — Skoro teraz najwyraźniej spędzasz z Lukiem więcej czasu, to chyba powinienem ci powiedzieć. Ben był o rok starszy niż Luke i był absolutnym ulubieńcem Hemmingsów, oczywiście zanim pojawił się Oliver. Traktowali go jak księcia, w zasadzie wciąż nie wiem dlaczego, bo przecież Luke był młodszy, a to zawsze spada na najmłodszych. Zdaje się, że przez chorobę Luke nie był dla nich dość dobry — rzucił Calum z lekką irytacją. Michael go rozumiał, to było niesprawiedliwe. Luke zapewne czuł się dość fatalnie, zawsze będąc pomijanym. — W każdym razie to sprawiło, że Ben też był bardzo przywiązany do rodziców, szczególnie do matki. Kiedy zdarzył się wypadek, Ben przeżywał to niemal tak samo jak Luke. Z tym, że Ben oczywiście nie obwiniał siebie, tylko Luke'a. Popadł w depresję. Musisz zrozumieć, że on naprawdę był maminsynkiem, nie robił praktycznie niczego bez pozwolenia Liz. Jej śmierć bardzo się na nim odbiła i w końcu nie wytrzymał. Powiesił się w starym pokoju Luke'a — kontynuował Calum tak cicho, że Michael przez moment myślał, iż się przesłyszał. Jego zielone oczy rozszerzyły się, serce zabiło szybciej. Czuł, że jego gardło się zaciska, mimo iż chciał się odezwać. Powiedzieć cokolwiek. Calum uśmiechnął się ironicznie, przecierając twarz dłońmi. — Gdyby zrobił to w jakimś innym miejscu... Ale dupek musiał pokazać ten swój zasrany symbolizm. Nie zrozum mnie źle, wiem, że nie wolno mówić takich rzeczy o zmarłych, ale Ben Hemmings naprawdę był dupkiem. Zawsze wywoływał u Luke'a ataki złości, żeby tylko pokazać rodzicom, że jest lepszy i wciąż zasługuje na miano faworyta. Dlatego upewnił się, że nawet po jego śmierci wszyscy będą go nienawidzić. Dobitnie pokazał, że zabił się przez Luke'a, ale to w żaden sposób nie była jego wina, rozumiesz? — spytał, zupełnie jakby niemal błagał Michaela, żeby ten zrozumiał. Michael cieszył się, że Luke ma kogoś takiego. Kogoś, kto bronił go niezależnie od sytuacji, ponieważ Luke na to zasługiwał. — Ale Luke tak myśli. Jego rodzina tak myśli. A to przecież nie wina Luke'a.
Michael chciał zapewnić Caluma, że nigdy nie przeszło mu to przez myśl. Miał tak wiele rzeczy do powiedzenia, ale nim mógł zebrać myśli, dotarł do nich huk, jakby krzesło uderzające o podłogę. Oboje gwałtownie wstali, odruchowo kierując się do wyjścia. Dotarli do kuchni w momencie, w którym Luke zadawał Jack'owi swoje pytanie i Michael mógłby przysiąc, że jego serce troszeczkę pękło.
— Wszystko w porządku, Luke? — spytał głupio Mike, wpatrując się w młodszego blondyna. Jego ciało było niesamowicie spięte i to samo wystarczyło, żeby określić sytuację. Michael bez namysłu podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu, chcąc mu pokazać, że jest obok i nie zostawi Luke'a, jeśli ten właśnie tego chce.
Jack spojrzał na niego zaskoczony, lustrując go wzrokiem. — Kim jesteś?
— Chcę, żebyś sobie poszedł, Jack — wymamrotał Luke ledwie słyszalnie, lecz trójka pozostałych mężczyzn wstrzymała oddech, wpatrując się w pochyloną głowę dziewiętnastolatka. — Nie chcę twojej litości i udawania, że wszystko jest okej, kiedy nie jest. Ja... śmierć Bena nie była moją winą. Śmierć Liz owszem, ale nie Bena — kontynuował, jednak Michael nawet przez chwilę mu nie uwierzył i wątpił, że Jack to zrobił. Luke obwiniał się prawdopodobnie o wszystko, co złe na świecie. — Wróć do mnie dopiero wtedy, kiedy ty też to zrozumiesz, a ojcu powiedz co tylko chcesz. Psychicznie czuję się lepiej, ale przecież was to nie obchodzi, dlatego po prostu idź. Świetnie sobie bez was radzę.
— Luke, nie sądzisz, że... — zaczął Jack, pochylając się lekko do przodu, lecz Luke zacisnął mocno dłonie. Dla niego był to koniec rozmowy.
— Słyszałeś go — odezwał się Michael, nie odrywając wzroku od starszego brata Luke'a. Pamiętał o lekarstwach blondyna i nie chciał, żeby Luke przestał nad sobą panować, bo tylko poczułby się gorzej, a przecież dobrze mu szło.
— Kim ty jesteś? I niby dlaczego miałbym cię słuchać? — spytał uparcie Hemmings. Michael nawet nie był na niego zły. Jack chciał po prostu porozmawiać z bratem, ale nie robił tego zbyt delikatnie i nie miał pojęcia jak to zrobić, dlatego Michael go tutaj nie chciał. To irracjonalne, ponieważ nie był u siebie, ale Luke już nie traktował Jack'a jak gościa, ale jak intruza i to mu wystarczyło.
— Jestem chłopakiem Luke'a i widzę, że nie jesteś tu już mile widziany, więc sugeruję, żebyś wyszedł, zanim zrobi się nieprzyjemnie — odparł Michael bez zająknięcia. To tak prosto zsunęło się z jego języka, jakby było całkiem naturalne i chociaż Mike poczuł, jak Luke drgnął pod jego dłonią, nie cofnął swoich słów. Jack rozchylił usta, skacząc wzrokiem od swojego brata do Michaela, ale chyba był zbyt zaskoczony takim obrotem sprawy. — Przecież wiesz gdzie są drzwi, prawda? — spytał i usłyszał za sobą chichot Caluma. Jack powoli odsunął krzesło od stolika i wstał, nie odrywając oczu od Michaela.
— Wiesz chociaż w co się wplątałeś, dzieciaku? — ton mężczyzny był chłodny, zaś Luke nawet na moment nie podniósł wzroku. — Mam nadzieję, bo zakończenie może nie być tego warte.
— Dzięki za ostrzeżenie, chociaż raczej przeżyłbym bez tego. Doceniam troskę, do zobaczenia! — rzucił głośniej, kiedy Jack westchnął z irytacją i skierował się do wyjścia. Po minucie trójka mężczyzn usłyszała trzask drzwi i atmosfera w kuchni widocznie się rozluźniła. — Zestresowałem się — przyznał Michael, przeczesując włosy dłonią i patrząc na Caluma, który wciąż powstrzymywał śmiech.
— Małe rodzinne spotkanie po latach nie poszło zbyt dobrze, huh? — stwierdził brunet, otwierając lodówkę i wyjmując sok. Luke wzruszył ramionami, opierając policzek na dłoni i zamykając oczy. Calum otworzył jedną z szuflad i Michael zobaczył kilkanaście małych buteleczek z tabletkami. Hood wyjął kilka z nich i wysypał po jednej kolorowej pastylce z każdej, nawet o tym nie myśląc. Mike usiadł na krześle obok blondyna i czekał, kiedy Calum położył tabletki i szklankę z sokiem przed Lukiem, który kątem oka spojrzał na Michaela i połknął je wszystkie za jednym razem. Było ich chyba sześć. — Za pół godziny mam zajęcia, więc będę się zbierał. W drodze powrotnej kupię nam jakiś obiad. Michael, ty też coś chcesz? — spytał tak zwyczajnie, jakby codziennie razem jadali. Calum Hood musiał być najbardziej niesamowitą osobą na świecie.
— Nie, muszę lecieć do pracy i pewnie spędzę tam cały dzień, ale dziękuję — odpowiedział i posłał wychodzącemu Calumowi uśmiech. Kiedy został sam z Lukiem zaczął się nieco denerwować tym, jak potraktował Jack'a. — Luke, jeśli chodzi o to, co powiedziałem...
Blondyn odwrócił się do niego i pod jego spojrzeniem Michael zamilkł, nerwowo wiercąc się na krześle, ale jednocześnie nie będąc w stanie oderwać wzroku. — Więc teraz jesteś moim chłopakiem, hm? — spytał Luke po prostu, zaś na jego twarzy pojawił się arogancki uśmieszek, który Michael ostatnio widział podczas ich pierwszego spotkania. — Nigdy wcześniej nie miałem chłopaka. To znaczy, jasne, spotykałem się z paroma kolesiami... — rzucił Luke lekceważąco i Mike miał pewność, że jego twarz pokazała Luke'owi jak się poczuł. Blondyn odchrząknął i niepewnie sięgnął po dłoń Michaela, który niemal momentalnie splótł razem ich palce. — Ale nigdy nie miałem chłopaka. To może być miłe.
Michael mimowolnie się uśmiechnął, wolną ręką odgarniając z czoła Luke'a dłuższy kosmyk jasnych włosów. Czuł ulgę, bo przynajmniej teraz wiedział, że Luke chciał tego samego co on. Miło było to usłyszeć. Jednak Michael nie był w stanie skupić się na dobrych rzeczach, bo wciąż istniały te złe. — Chciałbyś porozmawiać o Benie? — spytał cicho. Luke puścił jego dłoń i wstał, odkładając szklankę do zlewu. Michael mentalnie się spoliczkował, nigdy nie umiał wyczuć odpowiedniego momentu. — Nie musimy...
— Nie teraz, dobrze? Po prostu... Innym razem. Sam mówiłeś, że musisz iść do pracy. Pewnie już jesteś spóźniony, a ja też mam kilka spraw do załatwienia — tłumaczył dziewiętnastolatek, a na koniec uśmiechnął się do Michaela. — Wpadniesz tu po pracy? Jest coś, co chciałbym ci pokazać.
Michael odwzajemnił uśmiech i ochoczo pokiwał głową. — Jeśli będę musiał zostać dłużej w studiu, napiszę do ciebie, okej? Mógłbyś przyjechać i poczekać, przy okazji obejrzałbyś studio. Bardzo chciałbym ci kiedyś zrobić tatuaż, wiesz? Masz piękną skórę, jakkolwiek dziwnie to brzmi — stwierdził i zaśmiał się, ale dostrzegł rumieniec na policzkach Luke'a, który spojrzał w dół na swoje tatuaże i zrobiło mu się dziwnie ciepło w środku. Boże, bycie zakochanym było takie irytujące.
— Dopóki nie jesteś kanibalem... To chyba miłe, tak sądzę. Chętnie tam zajrzę, napisz mi później adres — poprosił blondyn, po czym podszedł do Michaela i pochylił się, opierając jedną dłoń na stole, a drugą na oparciu krzesła, na którym siedział mężczyzna. Mike odruchowo odchylił głowę w tył, zaś Luke lekko musnął ustami miękkie wargi Michaela, by następnie pogłębić pocałunek poprzez wsunięcie języka do ust starszego chłopaka.
Z każdym pocałunkiem Luke przekonywał się, że istnieją na świecie rzeczy bardziej uzależniające niż alkohol i piękniejsze niż sztuka. Każdy dźwięk, jęk i pomruk, wydobywający się z ust Michaela był muzyką, zaś Luke był pewien, że któregoś dnia będzie w stanie wydobyć z niego całą symfonię, milszą dla uszu niż Cztery pory roku Vivaldiego. Kiedyś uznałby to za niemożliwe, lecz Michael Clifford ciągle udowadniał mu, że to słowo tak naprawdę nie ma znaczenia.
Luke jeszcze przez chwilę kontynuował pieszczotę, chcąc zapamiętać smak Michaela, by miał o czym myśleć przez resztę dnia, po czym odsunął się minimalnie, chcąc złapać oddech. — Praca, Mike — szepnął, zaś Michael gwałtownie otworzył oczy, przeklinając pod nosem. Luke w ostatniej chwili odsunął się, by nie zostać przewróconym przez Michaela, następnie z rozbawieniem patrząc jak mężczyzna biegnie do sypialni. Nie minęło nawet pięć minut, a znów ujrzał go już całkiem ubranego i gotowego do wyjścia.
— Napiszę później, miłego dnia! — krzyknął i wypadł z mieszkania, z hukiem zamykając za sobą drzwi.
Cisza, która zapadła w mieszkaniu, dziwnie podziałała na Luke'a. Jego radosny nastrój powoli opadał, a po kilku minutach blondyn zorientował się, że siedzi na podłodze i nie wie, co zrobić. Powiedział Michaelowi, że ma sprawy do załatwienia, ale wcale tak nie było. Nikt nigdzie go nie oczekiwał, nie był nikomu potrzebny. I nagle poczuł się pusto. Zazwyczaj nie uderzało go to tak mocno, jak teraz po poranku spędzonym z Michaelem.
Tak naprawdę nikt nigdy na niego nie czekał, dlaczego więc Luke próbował udawać, że z Michaelem mogłoby być inaczej?
√
dzień dobry !!
pisałam ten rozdział przez sześć godzin, zaczęłam jakoś po północy, jest szósta rano. to najdłuższy rozdział art, jaki do tej pory napisałam, a jest właściwie... o niczym. przepraszam, bo kazałam wam długo czekać na nic. mam nadzieję, że uda mi się poprawić jakość tej historii, bo naprawdę nie chcę tego psuć.
usunęłam playlistę, bo jednak lepiej jest mi dobierać piosenki w trakcie pisania.
co myślicie o benie? wina luke'a, czy raczej nie?
i jak wam się podoba rozwój relacji michaela i luke'a?
proszę, napiszcie cokolwiek lol
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro