❃ impression. soleil levant, 1872.
b l o o d is rare
and sweet as cherry wine
Mieszkanie Michaela znajdowało się na jednym z najwyższych pięter hotelu New York Hilton Midtown na Manhattanie. Te apartamentowce nie były dla gości, mogły należeć jedynie do osób, które wykupiły je na własność i Michael zrobił to prawie rok temu. Kiedy Luke stał w szerokiej windzie, jadącej na trzydzieste dziewiąte piętro i słuchał opowieści Michaela o tym, jak to właściwie jego rodzice zapłacili za apartament, mógł tylko myśleć o popełnionej pomyłce.
Nie powinno go tu być. Powinien być w swoim ciasnym pokoju na poddaszu, powoli się wykrwawiając i pozwalając nadejść temu, na co sobie zasłużył. Zamiast tego właśnie wchodził do największego pomieszczenia jakie widział, posiadającego najnowszy sprzęt technologiczny — telewizor plazmowy, konsole do gry, wieże stereo. Luke miał starą duszę i nie bardzo rozumiał przyjemność, którą ludzie czerpali z oglądania czegoś na ekranie, nie ważne jak dużym.
Poza tym jacy rodzice kupują swojemu synowi najdroższe możliwe mieszkanie? Michael nawet nie wyglądał na bogatego. Wcześniej wydawał się Luke'owi intrygujący, lecz teraz zaczynał być taki, jak ci ludzie, którzy kupowali jego obrazy.
– Usiądź, przyniosę apteczkę – powiedział chłopak miękko, posyłając Luke'owi uśmiech i znikając w innym pokoju. Do apartamentu Michaela wchodziło się bezpośrednio z windy, więc teoretycznie każdy mógł tutaj wejść kiedy zechciał. Luke nie wyobrażał sobie życia w miejscu, które nie zapewniało bezpieczeństwa.
Usiadł na kanapie, zapadając się w miękkie poduszki i starając się niczego nie ubrudzić krwią. Może uważał to wszystko za zbędny luksus, ale jako artysta nie mógł nie docenić minimalistycznego piękna miejsca, w którym przebywał. Białe ściany, przyćmione światło, kolorystycznie dopasowane meble, zielone rośliny. Jeżeli to Michael aranżował wnętrze, Luke musiał przyznać, że chłopak nie jest pozbawiony gustu.
Jego wzrok przyciągnęły obrazy na ścianach, większość była reprodukcjami dzieł Van Gogha, Moneta, Renoir'a, Boudena, Lebourga, Pissarro. Wydawało się, że gość miał obsesję na punkcie wczesnego impresjonizmu, chociaż to nie powinno aż tak dziwić zważywszy na miejsce, w którym się poznali. Blondyna zaskoczyło jednak coś innego, mianowicie kilka surrealistycznych dzieł, które nijak nie pasowały do kolekcji.
Wstał z zamiarem dokładniejszego obejrzenia nieznanych prac, lecz wtedy kątem oka dostrzegł jedno szczególne płótno. Płótno, którego szczerze nienawidził, nie przez oryginalnego autora, bądź to, co wspomniany obraz przedstawiał.
Chodziło o to, że Luke namalował ten obraz. Co prawda mgliście pamiętał sam proces, ale efekt miał teraz przed oczami. Impresja. Wschód słońca Calude'a Moneta z 1872 roku. Luke stworzył tą reprodukcję zaledwie rok temu i była to praca, za którą ktoś zapłacił mu o wiele więcej niż była warta. Jasne, obraz był dobry, prawdopodobnie najlepszy z całego dorobku dziewiętnastolatka, lecz Luke stworzył go bez udziału świadomości. Zrobił sobie wtedy przerwę od kolorowych pastylek.
Michael miał w salonie obraz autorstwa Luke'a i nawet nie wiedział kim blondyn jest. To niemal idealnie obrazowało "karierę" Luke'a. Nikogo nigdy nie obchodził autor, obchodziły ich moda i dochody, które mogli zdobyć. Luke wiedział, że jest niezły, nienawidził fałszywej skromności, ale czasem wolałby nie mieć talentu.
– Podoba ci się? – Michael wrócił tak niespodziewanie, że Luke wzdrygnął się na dźwięk jego głosu. Okazało się, że zielonooki zdążył ustawić na stoliku miskę z wodą i czerwoną apteczkę, zaś Luke pomyślał, że znów za bardzo wciągnął się w sztukę.
– Nie. Uważam, że jest fatalny – odparł Luke i wrócił na kanapę.
Michael jeszcze przez moment patrzył na obraz, po czym podążył za blondynem. – Mama go dla mnie kupiła. Według mnie jest niesamowity. Wiesz, kocham prace Moneta, ale... Tutaj jest coś innego.
Luke ostrożnie zdjął bluzę, kładąc ją sobie na kolanach i odwracając rękę raną do góry. – Co masz na myśli? – spytał, patrząc na drobne dłonie Michaela, namaczające białą szmatkę.
– Autor reprodukcji nie do końca odzwierciedlił oryginał. Zupełnie jakby malował w szale. Widać, że obraz wiele dla niego znaczył, nie rozumiem dlaczego postanowił go sprzedać – stwierdził Michael obojętnie, następnie jak najdelikatniej przyciskając szmatkę do rozcięcia.
Luke syknął z bólu, materiał zabarwił się na czerwono, woda i krew spłynęły na jego czarne spodnie. Mimo wszystko na jego twarzy pojawił się uśmiech. Najbardziej kochał moment, w którym otrzymywał te ciosy. Okres powrotu do zdrowia nie był taki zły, jednak Luke był przyzwyczajony do o wiele gorszego bólu. Takiego już prawie nie odczuwał. Uśmiechał się również ze względu na słowa chłopaka o granatowych włosach. Michael próbował interpretować jego obraz i Luke'owi się to podobało.
– Postanowił go sprzedać dlatego, że obraz znaczył zbyt wiele, a artysta nie powinien aż tak przywiązywać się do własnych dzieł – wyjaśnił Luke spokojnie, zaciskając dłoń w pięść.
舞圭琉
Michael powiódł wzrokiem po bladej skórze Luke'a, pod którą wyraźnie widać było żyły. Luke miał długie i smukłe palce pobrudzone farbami olejnymi, Michael nie mógł oderwać od nich wzroku. Cała postać blondyna zdawała się go przyciągać, nie tylko w sposób fizyczny. Mike obserwował go przez sześć miesięcy, niektórzy uznaliby to za dziwne i prawdopodobnie takie było, lecz Michael nie miał złych intencji. Teraz, kiedy znajdował się tak blisko, trudno było mu się skupić.
– Skąd to wiesz?
Michael podniósł wzrok, zaś od twarzy Luke'a dzieliły go jakieś trzy centymetry. Oczy blondyna miały niesamowity odcień błękitu z granatowymi obwódkami, źrenice były powiększone. Ciepły oddech, który owionął jego twarz, pachniał miętą i papierosami, zaś Michael nagle uświadomił sobie, że bezwiednie nachyla się ku nowo poznanemu mężczyźnie. Na różowych ustach Luke'a zaigrał uśmieszek, jakby doskonale wiedział jaki efekt wywołuje.
– Ja go namalowałem – odparł po prostu i z jakiegoś powodu Michael tego nie kwestionował. Luke wyglądał na artystę.
Dwudziestolatek starannie obmył ranę i otworzył buteleczkę wody utlenionej. – Jak to się stało?
– Byłem naćpany.
– Nie chodzi mi o obraz – westchnął Mike. Jego dłonie nieco drżały, dlatego wylał na ranę więcej płynu niż planował, zaś Luke owinął swoje długie palce wokół ręki Michaela i delikatnie ją odsunął, lecz nie puścił od razu.
– Nie lubisz widoku krwi – stwierdził prosto Luke, patrząc mu w oczy. – Dlaczego więc chciałeś mi pomóc?
– A miałem cię tam zostawić? – spytał Michael z lekkim uśmiechem. Oswobodził dłoń i zajął się opatrunkiem, próbując uspokoić bicie serca. Po raz pierwszy czuł tak wiele na raz przy kimś, kogo dopiero poznał. Przy kimkolwiek. – Więc jak to się stało?
Podczas gdy Michael patrzył na czerwoną od krwi wodę z odrazą, Luke patrzył na nią z podnieceniem. Kojarzyła mu się z wiśniowym winem, nie przywodziła na myśl niczego złego. Był chory, zdecydowanie, ale nie przeszkadzało mu to. Przynajmniej kiedy krwawił czuł, że naprawdę żyje. Tylko wtedy.
– Kłótnia z przyjacielem – odparł wymijająco blondyn. Teoretycznie to mogłaby być prawda, ale jeszcze nie doszli do aż tak tragicznego etapu.
– Przyjaciele nie robią sobie takich rzeczy – stwierdził Michael z przekonaniem. Nigdy nie uwierzyłby, że bliska osoba może zrobić taką krzywdę. Lubił bywać naiwny, poza tym uważał, że każdy człowiek jest z gruntu dobry. Nie decyduje o nas pochodzenie, a dokonywane wybory. Michael wiedział, że nie istnieje coś takiego, jak czyste zło.
Nie mógł podejrzewać, że całkiem bliski przykład siedzi tuż przed nim.
– Czy to ważne? – mruknął znudzony chłopak, ubierając bluzę z powrotem. – Powinienem się zbierać.
Jak na zawołanie, drzwi windy otworzyły się i do środka wszedł mężczyzna o lekko kręconych włosach, ściągniętych do tyłu przez czarną bandanę. Był średniego wzrostu, lecz dobrze zbudowany i starszy od Michaela. Luke nie spodziewał się, że go tutaj zobaczy, ale widząc zszyty łuk brwiowy i rozwaloną wargę, poczuł sadystyczne zadowolenie.
Oczy mężczyzny momentalnie skupiły się na intruzie, jednak obecność Michaela najwyraźniej powstrzymywała go przed wybuchem.
– Michael, co ten chłopak tutaj robi? – zapytał, siląc się na opanowany ton. Michael poderwał się z kanapy i podbiegł do niego, momentalnie ujmując jego twarz w dłonie i oglądając obrażenia. Luke zacisnął zęby, obserwując jak delikatne palce Michaela z czułością przebiegają po dolnej wardze mężczyzny.
– Ashton, co ci się stało? – Michael był wyraźnie zaniepokojony, zaś Luke odszedł w zapomnienie. Nie, żeby to było dla niego coś nowego. Po prostu tym razem poczuł się gorzej.
Ashton odsunął od siebie Michaela. – To nic takiego, mały wypadek – rzucił, podchodząc nieco bliżej do Luke'a, który również już wstał.
Przez moment mierzyli się wzrokiem, ale Ashton dobrze wiedział, że nie miałby szans w ponownym starciu z młodszym mężczyzną. Za pierwszym razem po prostu błędnie ocenił swoje szanse.
– Dziękuję za pomoc, Michael. Trzymaj się – mruknął Luke i skierował się do windy. Kiedy przechodził obok niższego chłopaka, jego palce delikatnie przejechały po kostkach dłoni Michaela, niczym podmuch wiatru; równie lekko i szybko, niemal niedostrzegalnie.
Jednak ciało Michaela zareagowało – dreszcze wspięły się po kręgosłupie, pozostawiając po sobie przyjemne wrażenie ciepła, które zaowocowało uśmiechem na twarzy Clifforda. Młodszy chłopak wywołał uczucie pożądania czegoś, czego Michael nie potrafił określić.
Był jednak więcej niż chętny, by dowiedzieć się, co to takiego.
舞圭琉
Pracownia Luke'a pachniała farbami, słonecznikami i delikatną wonią marihuany. Kiedy wszedł do środka, od razu otworzył wszystkie okna, rozglądając się po zabałaganionym wnętrzu. Podłoga wyłożona była starymi gazetami, białe ściany miały na sobie ślady farb, puste sztalugi poustawiane zostały pod ścianą, a płótna leżały w każdym możliwym miejscu, tak samo jak pojemniki z farbami.
Jedynym schludnym miejscem była mała przestrzeń, w której znajdował się biały stolik. Na nim stał wazon z trzema świeżymi słonecznikami. Luke pilnował, by codziennie wstawiać tutaj nowe kwiaty i zachować porządek w ich otoczeniu. Zapominał o setce rzeczy, ale o tym nie mógłby zapomnieć.
Zdjął z siebie bluzę i przylegające do ciała spodnie, zostając w czarnych bokserkach i koszulce The 1975, po czym ustawił płótno na sztaludze. Kiedy odwrócił się, chcąc wyjąć z kieszeni dżinsów komórkę, dostrzegł zmięty kawałek papieru, który najwyraźniej wypadł z jego bluzy. Zmarszczył brwi i podniósł zwitek, nie rozpoznając pisma. Treść jednak była wystarczająco jasna.
"Gdybyś kiedykolwiek potrzebował kogoś do opatrzenia ran."
Poniżej zapisano numer telefonu. Luke nie miał pojęcia, kiedy karteczka została wsunięta do kieszeni bluzy, wiedział natomiast, że angażowanie się w cokolwiek ze starszym chłopakiem nie przyniesie nic, poza złamanym sercem, ale nie mógł się powstrzymać przed wpisaniem liczb w pamięć telefonu.
Ostatecznie to nie jego serce zostanie złamane.
Luke włączył w odtwarzaczu Cztery pory roku Vivaldiego i spędził noc na próbie odtworzenia zieleni, która byłaby choć zbliżona do odcienia oczu pewnego kolorowowłosego mężczyzny. Chciał uchwycić błysk, który w nich widział, wszystkie ukrywane tajemnice...
Już kiedy zaczynał wiedział, że nie udałoby się to nawet samemu Da Vinciemu, dlatego nie zdziwił się, gdy po wielu godzinach idealny obraz szmaragdowych oczu pozostał tylko w jego głowie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro