"Zaśpiewaj mi..."
Pov. Rye
Było dobrze po północy gdy wreszcie postanowiliśmy zbierać się do namiotów.
Mój namiot stał zaraz obok tego od Fowlera, a po drugiej stronie obozu rozbili się chłopcy.
Znałem Mikeya już dość długo,
domyśliłem się.
Wiedziałem dlaczego to robili...
Klasyczna zabawa w swatki.
Na początku chciałem dosadnie wbić im do głów, że nie potrzebowałem pomocy, ale zdałem sobie sprawę, że przynajmniej nie przeszkadzali i rozgrywali to umiejętnie.
Wiedziałem, że nic nie zdziałają, bo nasza relacja z Andym była dość skomplikowana, a o wielu aspektach chłopaki po prostu nie wiedzieli.
W pewnym momencie usłyszałem donośny grzmot, przy którym rozjaśniło się całe niebo.
Już wcześniej zapowiadało się na deszcz, ale dopiero po chwili usłyszałem jak kolejno krople zaczynajły uderzać o poszycie mojego namiotu.
Ciszę zmącały jedynie odgłosy odbijających się kropel o namiot, lecz po jakiejś chwili usłyszałem coś jeszcze, a mianowicie szelest obok mojego namiotu.
Widocznie nie tylko ja jeszcze nie spałem.
Przymknąłem powieki i wsłuchałem się na chwilę.
Andy bez przerwy się wiercił.
Kiedy niebo rozjaśnił kolejny błysk, a powietrze przeszył kolejny grzmot dosłyszałem ciche westchnienie z namiotu obok.
Ja też nie lubiałem tego typu pogody, a zwłaszcza podczas snu niemalże pod gołym niebem, ale zastanawiałem się czy było to na tyle straszne aby blondyn się bał?
Po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że nie mogłem dłużej już tego słuchać.
Zrobiło mi się trochę żal chłopaka, nie wiedziałem jak reagował na burzę, choć mi ona osobiście nie przeszkadzała jakoś szczególnie mocno.
Bez namysłu powoli wyszedłem z namiotu.
Z nieba spadały duże krople deszczu, a spoglądając w czyste niebo wydedukowałem, że wcale nie zapowiadało się aby w najbliższym czasie miało przestać.
Szybko obiegłem szereg namiotów po drugiej stronie polanki.
Chłopaki spali, szczęściarze.
Pov. Andy
Po chwili zaczęło padać.
Gdy pierwsza błyskawica przeszyła niebo wiedziałem, że będzie to jedna z najcięższych nocy w moim życiu.
Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, więc bez przerwy próbowałem dobrać jakąś pozycję do spania.
Od dłuższego czasu nie potrafiłem zasnąć, a to wiązało się z coraz większym natłokiem myśli, który zaczynał kłębić się w mojej głowie.
Gdy miarowe uderzanie kropli deszczu o mamiot przerwał kolejny grzmot, moje ciało przeszył nieprzyjemny dreszcz, a z moich ust wydał się cichy jęk.
Burza była centralnie nad nami.
Nie lubiłem takiej pogody od kąd pamiętałem.
Gdy byłem mały zawsze się bałem i chowałem w szafie by "uciec" od błysków i grzmotów.
Skuliłem się na materacu i owinąłem szczelnie śpiworem, oplatając swoje ciało rękami.
W pewnym momencie moje oczy gwałtownie się otworzyły.
Usłyszałem charakterystyczny dźwięk rozpinania zamka w namiocie.
Było całkowicie ciemno, więc nic nie widziałem, a moje tętno przyspieszyło niemalże trzykrotnie.
Poczułem jak materac ugiął się pod czyimś ciężarem, a po chwili czyjeś ramiona oplotły mnie delikatnie w pasie.
Rye.
W tym samym momencie uderzył kolejny grzmot, na co mimowolnie się spiąłem.
- Spokojnie Andy - odezwał się brunet lekko zachrypniętym głosem.- Już spokojnie...
Poczułem jak wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł miły dreszcz.
Przymknąłem powieki, działając pod wpływem impulsu, odwróciłem się do chłopaka i wtuliłem się w jego klatkę piersiową.
Kolejna błyskawica uderzyła dokładnie nad nami, a brunet machinalnie mocniej przycisnął mnie do siebie.
Leżeliśmy w takiej pozycji dłuższą chwilę, wsłuchując się w miarowe bębninie deszczu o namiot i co jakiś czas rozbrzmiewające uderzenia piorunów.
- Rye...?- odezwałem się cicho w pewnym momencie.
- Tak Andy?
Milczałem przez chwilę, zagryzając wargę, nie chcąc wyjść na totalnego kretyna.
- Zaśpiewaj mi...- mruknąłem chowając głowę w zgięciu jego szyji.
W tamtym momencie poczułem się dziwnie bezpiecznie.
O niczym innym nie myślełem, niż o chłopaku, który oplatał mnie swoimi ramionami.
Chciałem mieć go całego tylko dla siebie.
Uwielbiałem go, jego sposób bycia i zdałem sobie sprawę, że tego nie mogło zmienić.
- I'm going under and this time I fear there's no one to save me.
This all or nothing really got a way of driving me crazy.
I need somebody to heal.
Somebody to know.
Somebody to have.
Somebody to hold.
It's easy to say.
But it's never the same.
I guess I kinda liked the way you numbed all the pain.
Now the day bleeds,
Into nightfall,
And you're not here
To get me through it all.
I let my guard down
And then you pulled the rug,
I was getting kinda used to being someone you loved(...)*
Pod wpływem cichego, dźwięcznego szeptu bruneta wszystkie mojemięśnie rozluźniły się.
Powieki zaczęły mi strasznie ciążyć, więc przymknąłem je, zamykając oczy.
Jego głos całkowicie mnie uspokajał, mógłbym słuchać go przez cały czas.
Gdy chłopak skończył.
Miałem ochotę pieprznąć wszystkimi konsekwencjami
- Ryan... Lubię cię- westchnąłem cicho. - Bardzo cię lubię.
- Ja ciebie też, Andy- szepnął brunet, a ja poczułem jak delikatnie wbił się w moje wargi.
Oboje tego potrzebowaliśmy.
Chciałem tego od początku jak go zobaczyłem, ale brakowało mi odwagi, wiary, że cokolwiek mogłoby się udać.
Po chwili brązowooki przejechał językiem po mojej dolnej wardze prosząc o głębszy dostęp, którego udzieliłem mu z lekkim opóźnieniem.
Całowaliśmy się namiętnie ciesząc się chwilą, którą stworzyliśmy.
Chłopak nie napierał, ale płynnie, jakby bał się, że cos mi się stanie, badał moje podniebienie.
W
argi bruneta były wprost idealne, a ich kształt doskonale łączył się z moimi ustami.
Nasze wargi przez stosunkowo długi czas ocierały się o siebie.
O
derwaliśmy się dopiero gdy nam obu zabrakło tchu.
Łapczywie chwytałem powietrze, chcąc ukoić ból w płucach.
Podniosłem wzrok na twarz bruneta, a
w ciemności dostrzegłem błysk w jego oczach.
Chłopak przyciągnął mnie znowu do siebie chowając twarz w moich włosach.
- Dobranoc, Andy - powiedział w końcu, ja poczułem jak owiał mnie jego ciepły oddech.
- Dobranoc, Rye - mruknąłem, nieznacznie przysuwając się do ciepłego ciała chłopaka.
Od poczatku tak bardzo tego pragnąłem...
*Lewis Capaldi- Someone you loved
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro