Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Andy, przepraszam."

Pov. Rye

Siedziałem przez całą drogę jak na szpilkach.
Biłem się z myślami, nie mogąc powstrzymać się aby nie spoglądać na niebieskookiego.

Daj mu czas.

Z każdą chwilą coraz mniej wierzyłem w ten sposób, ale nie potrafiłem przyswoić sobie, że jedynie mi zależało na chłopaku, a on nie traktował mnie tak, jak sam bym tego chciał.

Od dłuższego czasu jechaliśmy leśną drogą co upewniało mnie, że byliśmy już niedaleko.
Odetchnąłem z ulgą gdy samochód wtoczył się na obszerną polanę z pięknym widokiem na wielkie jezioro.

- Nie spać!- wydarł się Jack, choć wszyscy tak naprawdę byli stuprocentowo trzeźwi.- Jesteśmy na miejscu!

Wysiedliśmy z auta.
Widok był naprawdę przepiękny.
Jezioro, polana, a to wszystko gęsto otoczone przez drzewa.

Chwilę zajęło nam wypakowywanie naszych rzeczy.

- To co, zaczynamy od namiotów?- zagadnął Andy, przeglądając swoje rzeczy.

- Możemy-  odpowiedział Mikey.

- Ja pierdole!- jęknął Brooklyn, na co wszyscy odwróciliśmy się w stronę blondyna.

- Co jest?- spytałem wyraźnie rozbawiony.

- Nie wziąłem namiotu!

- Brook, ty sieroto- zaśmiał się Mikey, przecierając twarz ze zrezygnowania.

- Spoko, będziesz spał ze mną- uśmiechnął się Jack i pomachał pakunkiem, który miał w dłoni.

- Dzięki - blondynek z widoczną ulgą odwzajemnił uśmiech.

Zadziwiająco szybko, uporaliśmy się z namiotami.

- Rye? Andy?- zagadnął Jack.- Moglibyście ogarnąć jakieś drzewo?

- My zrobimy palenisko- dodał Jack, rzucając dość dużym kamieniem o ziemię.

Spojrzałem na Andyiego, którego kąciki ust nieznacznie uniosły się ku górze.

- Jasne - wzruszyłem ramionami.


▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪


Pov. Andy

Wszedłem z brunetem głebiej w las.
Szliśmy w ciszy, zbierając po drodze jakieś suche patyki i kawałki drzew.

Denerwowałem się samą jego obecnoscią, ale starałem się tego nie okazywać.
Tak strasznie irytował mnie sposób w jaki na mnie działał...

- Andy, przepraszam- cisza między nami została przerwana przez bruneta, który zatrzymał się, wpatrując się we mnie swoimi ciemnymi oczami.

- Nie, Rye. To nie twoja wina.- westchnąłem, doskonale wiedząc o co mu chodziło. - Nie rozmawiajmy o tym, dobrze?

- Nie ma sprawy - opowiedział, ale mogłem dostrzec, że trochę go to przygasiło.

Wróciliśmy do naszego "obozowiska" tak, jak z niego wyszliśmy- w ciszy.

- Jesteśmy!- krzyknąłem do chłopaków, którzy dopiero po chwili zwrócili na nas uwagę.

Rozejrzałem się i stwierdziłem, że zrobili kawał dobrej roboty podczas gdy nas nie było.

Ułożyli z kamieni dość duży okręg, czyszcząc uprzednio jego środek.
Wokół paleniska ułożyli niewielkie kłody, które jak mniemam miały służyć nam do siedzenia.

- Dobra robota- odezwał się Rye, kiwając głową z uznaniem.

- Wy też całkiem dobrze się spisaliście-  odparł Brook gdy układaliśmy nasze zbiory obok ich dzieła.

- To co robimy?- spytałem oglądając wszystko z góry.

- Jak to co? - powiedział Jack, podając mi piłkę. - Nic - dodał, a wszyscy zaczęli się śmiać.

Uwielbiałem grać w piłkę.
Chyba tak samo jak Mikey, bo dojrzałem jak oczy mu się zaświeciły.

Z dwóch drzew zrobiliśmy bramkę i wygłupialiśmy się dopóki zmęczni nie padliśmy na trawę.

Zjedliśmy coś, co miało służyć za naszą obiado kolację, poczym siedliśmy na kłodach i po prostu gadaliśmy.
Tak bardzo brakowało mi spokoju, więc w tamtym momencie byłem naprawdę szczęśliwy.

- Kto ostatni w wodzie, ten robi jutro śniadanie!- wydarł się w pewnym momencie Brook, zaczynając rozbierać się w rekordowo szybkim tępie.

Gdy sami ogarnęliśmy co się działo też zaczęliśmy zrzucać z siebie wszystkie ubrania, chcąc jak najszybciej wylądować w jeziorze.

Ukradkiem spojrzałem na Ryana, co było w tamtym momencie naprawdę dużym błędem, bo na chwilę zaparło mi dech w piersiach.
Zawiesiłem wzrok na jego wyrzaźbionym brzuchu i idealnie zarysowanym kaloryferze.

Spaliłem buraka gdy zdołałem się opanować i pędem rzuciłem się w stronę jeziora.

Nikt nie miał kąpielówek, więc wyszło na to, że wszyscy wskoczyliśmy do wody w
b

okserkach.


Woda nie była zimna, bo przez kilkanaście ostatnich dni paliło ostre słońce i jezioro zdążyło się choć trochę ogrzać.

Gdy już zaczynało zachodzić słońce, postanowiliśmy wyjść.
Wytarliśmy się ręcznikami wyciągniętymi z bagażu i przebraliśmy w suche ciuchy.

Kilka razy w jeziorze przyłapałem się na wgapianiu się na budowę ciała brązowookiego.

Z czasem zrobiło się trochę duszno co oznaczało, że zapowiadało się na deszcz.

Mikey i Jack rozpalili ognisko w jakże survivalowy sposób, używając zapalniczki i kilkunastu rozpałek.

Rozsiedliśmy się wokół ognia, a ja
wyciągnąłem pianki z mojego plecaka, rzucając nimi w Brooklyna.

- Jedz, bo licho wyglądasz- zaśmiałem się, na co chłopak  w mgnieniu oka ogarnął sobie jakis patyk i zaczął zjadać piankę po piance.

- Hej! Podziel się!- krzyknął Jack, wyrywając pianki Brookowi co wiązało się z niezadowolonym jękiem ze strony blondyna, na co wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.

W pewnym momencie Mikey wstał od ogniska, wracając po chwili i wręczając mi gitarę do rąk.

- Grasz? Nie wiedziałem - zdziwił sie Rye, kiwając głową w stronę instrumentu.

- Od kąd pamiętam- posłałem mu nieśmiały uśmiech.

Zacząłem delikatnie szarpać za struny, a
po chwili z ust Jacka wydobyły się pierwsze słowa piosenki.

Zaskoczyło mnie to.
Nie wiedziałem, że potrafił tak dobrze śpiewać.
Następnie dołączył Brook i Mikey.
To było niesamowite.

Ja odważyłem się dołączyć pod koniec zwrotki.

Rye wziął sie za refren.
Momentalnie po moim kręgosłupie przeszedły ciarki.
Jego głos...
Jego głos był...
IDEALNY.

Spoglądaliśmy na siebie z zaskoczeniem i głupimi uśmiechami nie przerywając śpiewania.

Siedzieliśmy długo dopóki mrok do końca nas nie opanował.

Ciągle śpiewaliśmy i sami zadziwialiśmy samych siebie jak nasze głosy perfekcyjnie brzmiały razem w połączeniu.

Wiedziałem, że tego wieczoru nie zapomnę do konca życia...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro