Ptaszek z klatki
Nie cierpiał tej roboty. Bruce był wysokim, trzydziestoletnim brunetem o zmęczonym spojrzeniu, aktualnie - szefem ochrony niejakiego Veyna - człowieka, który pojawił się znikąd. Ale za to cholernie dobrze płacił. Bruce niewiele o nim wiedział, po prostu robił co do niego należało. Niemniej, nie podobała mu się ta praca. W swojej karierze nigdy jeszcze nie miał pod sobą tak wielu uzbrojonych po zęby profesjonalistów. A czego strzegli? Jednego budynku. Jednego pomieszczenia. Jednej Dziewczyny. Na początku nie rozumiał, po jaką cholerę obstawiać cały budynek dla jednej smarkatej szesnastolatki. Nie zadawał pytań. Ale zrozumiał szybko. Wystarczyło tylko raz, stojąc u boku Veyna spojrzeć jej w oczy. Ten wzrok budził go w koszmarach. Lodowate, błękitne źrenice wwierciły się w jego duszę, mróz przenikał do szpiku kości. Ale... nie były złe. O nie! Ciężko to opisać... To wzrok, który przenikał każdy skrawek jestestwa. Piękny i dziki, niepowtarzalny. Odsłaniał prawdę o człowieku, lustrował jak otwartą księgę. A Bruce za niektóre swe czyny zapłacił pogardą dla samego siebie. Nie ma dla podłego człowieka nic gorszego, niż naga prawda o nim samym. W pewnym momencie uświadomił więc sobie, że jego zadanie to nie ochrona, lecz więzienny dozór. Nie cierpiał tej roboty.
***
Budynek znajdował się w samym sercu lasu, liczył sobie dwa piętra nad ziemią, i cztery w jej głąb. Z zewnątrz przypominał skorupę olbrzymiego żółwia. Dostać się tu zaś można było tylko jedną, piaskową dróżką. Albo helikopterem. Wyposażony w cały system nowoczesnych kamer, zabezpieczeń i czujników, z powodzeniem mógłby służyć za przeciwatomowy bunkier. Do tego wnętrze zdawało się być całkiem przyjazne. Co prawda, korytarze przypominały jeszcze trochę te szkolne lub szpitalne, ale za to wszystkie pomieszczenia urządzone były luksusowo i z pomysłem. Veyn miał dobry gust.
Dzień zdawał się być spokojny. Bruce szedł jednym z wielu tak samo wyglądających korytarzy, ot tak, aby rozprostować kości. Nagle, powietrze zgęstniało. Poczuł dojmujący chłód. To nie wróżyło niczego dobrego. Odruchowo sięgnął po broń. Nim palce zdążyły ją odnaleźć, jego skroń przeszył ból. Zapomniał o Bożym świecie. Nie liczyło się nic. Gdzieś w oddali, poza nim, zatrzęsła się ziemia. Wybuch. Krzyk. Ale nie oddano żadnego strzału. Bruce instynktownie rejestrował przebieg zdarzeń, jak gdyby przed oczami miał film, tyle tylko że bez dźwięku. Od rzeczywistości oddzielała go kurtyna własnego cierpienia. Gdzieś ktoś biegł, skądś uciekał, czyjeś ręce ciągnęły go za sobą. Nie wiedział skąd, dokąd i po co. Nagle, zupełnie niespodziewanie ból ustąpił, jak gdyby ktoś odłączył mu zasilanie. Wróciła mu jasność myślenia. Rozejrzał się wokoło. Stał nadal w korytarzu, ale bliżej celi niebieskookiej dziewczyny. Ściany pokrywał lód. Wyglądały przepięknie. Tajemniczo. Gdzieś po lewej, kątem oka dostrzegł jakąś postać. Długie, czarne włosy kaskadą spływały na jej ramiona. To była ona, z tym swoim niesamowitym, przeszywającym duszę spojrzeniem. Cassandra. Kto dziś tak nazywa jeszcze dzieci?
W miejscu, w którym powinny znajdować się drzwi do jej celi, widniała ogromna dziura, jak gdyby ktoś wysadził je w powietrze. Brakowało tylko osmolonych krawędzi- zamiast tego były zamrożone.
- Och, Bruce! - odezwała się Casandra.
- Jak tam Twoja głowa?- dodała niewinnie.
- To byłaś ty! - warknął. Był wściekły. Zwykle nie pozostawał dłużnym. Tym razem jednak się powstrzymał, nie wiedzieć czemu.
- Wróć do swoich czterech ścian. Nie każ mi sięgać po broń.
- Sądzisz, że byś zdążył? - szepnęła Cassandra, a lód pokrywający ściany zatrzeszczał i w mgnieniu oka pochłonął oddzielającą ich część korytarza, pokrywając czubki butów Bruce'a szronem.
Bruce zdębiał. Nie należał z natury do ludzi strachliwych, ale to przekraczało jego ludzkie pojmowanie. Kim ona jest? Kim ona do jasnej cholery jest? Za żadne pieniądze nie zgodziłbym się na walkę z czymś takim.
- Wiesz, że doskonale wiem o czym myślisz, prawda?
Mężczyzna nie wiedział jak się zachować. Czuł się przytłoczony. Zwykle wiele nie myślał. Liczył się obowiązek, zadanie. Gdyby miał do czynienia ze zwykłym człowiekiem, już dawno zaciągnąłby go nawet za włosy do celi. Strzelał, nie pytał. Ale teraz się bał. Sytuacja była nowa, zupełnie inna. Nie był przyzwyczajony do wyborów. Zadziałał mechanicznie. Ledwie zdążył wyciągnąć pistolet, do jego mózgu znów wdarła się fala bólu. Czarny Glock kaliber 9mm wypadł mu z ręki. Natychmiast, niczym czapla chwytająca rybę, lód pochłonął broń.
- Naprawdę nie rozumiesz, że nie sprawia mi to żadnej przyjemności?! - warknęła Cassandra.
– Przekaż proszę Veynowi wiadomość w moim imieniu. Powiedz mu, że serca smoka nie da się zniewolić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro