Komu w drogę, temu buty
- Jak mogłeś pozwolić jej odejść?! - warknał Veyn, niewysoki człowieczek o drapieżnej twarzy i niezwykle ciemnych oczach, ubrany zawsze w elegancki, niebieski garnitur.
- Za co ci do jasnej cholery tyle płacę? Nie potrafisz nawet przypilnować zwykłej dziewczyny? Sprawić by usiedziała w miejscu? - kontynuował, kipiąc wściekłością.
- Zwykłej?! - bronił się Bruce. - Z całym szacunkiem, w całej swojej karierze nie spotkałem bardziej NIE-ZWYKŁEJ istoty, bardziej niebezpiecznej, niezrównoważonej i strasznej. Mogę pilnować i chronić ludzi ale to?! Nie było czegoś takiego w umowie! - rzekł Bruce, patrząc wymownie w czarne jak smoła oczy Veyna. Ciekaw był, czy jest tak samo nienormalny jak tamta dziewczyna? Zdawał się zawsze coś ukrywać, i tak samo potrafił przerażać samym spojrzeniem.
Bruce był jednym z nielicznych ludzi, którzy mieli jako takie pojęcie o magii, jeżeli nie naocznie, to chociaż na skutek przeczytania odpowiednich ksiąg. Wiązało się to z jego pochodzeniem. Przodkowie mężczyzny tworzyli zakon czarnej róży. Od dziecka, poza sztukami walki, wpajano mu fantastyczne, niesamowite i jak dotychczas myślał, wyssane z palca historie, o swych przodkach i dziedzictwie. Opowiadano mu, jak tysiące lat wcześniej, cztery rodziny zostały obdarzone błogosławieństwem bogini, każda zaś nietypowym darem, aby być pomostem między światem ludzi i magii. Od tego czasu, wydarzyło się wiele... a rodziny zostały trzy i w niczym nie przypominały pierwotnego zakonu. Dawne idee i wartości odeszły w zapomnienie i jak wszędzie, główne znaczenie zaczął mieć pieniądz, a co za tym idzie, bieg historii sprawił, że utracono zdolności wykorzystywania błogosławieństwa. Do tej pory część jego familii podejmowała próby odzyskania dawnej mocy, które to działania Bruce uważał za całkowicie bezsensowne i zbędne. Trwoniące zasoby na mrzonki i stare bajki. Nie był jednak głową swego rodu. Nie znał szczegółów polityki. Od zawsze był tylko od wykonywania rozkazów. Został wyznaczony do pełnienia funkcji ochroniarza Veyna i służył mu najlepiej, jak tylko potrafił, przynosząc rodzinie pokaźny dochód. O magii nauczono go zaś tylko tyle, że istnieje, w co nie wierzył. Dotychczas, myślał o niej jak o fanaberiach starych ludzi. Zdawała się mu być mitem, a sama idea zakonu stanowiącego pomost między światami kiepskim uzasadnieniem dla podejmowanych działań. Z braku wiary wyleczyła go Cassandra. Skutecznie i szybko, by nie powiedzieć brutalnie.
-Masz mi ją natychmiast znaleźć. Weź wszystkich ludzi, macie ruszyć swoje leniwe dupy i ją tu przyprowadzić. Użyj czego chcesz i jak chcesz. Koszta pokryję. - Sapnął w końcu jego szef, po czym wrócił do nerwowego podrzucania dziwnej, czarnej kuleczki.
-Nie wiemy nawet gdzie zacząć - wtrącił jeszcze Bruce.
To był błąd. Na skroni rozmówcy dostrzegł pulsującą żyłę, a do jego twarzy napłynęła krew. Veyn uderzył go w twarz i pomimo, że zrobił to otwartą dłonią, siła uderzenia o mało nie rzuciła Bruce'a na ściane. Zdusił przekleństwo i wypluł krew.
Mały człowieczek spojrzał z niesmakiem na swego służącego.
- Płacę ci za to żebyś się dowiedział - rzekł wreszcie i odwrócił się na pięcie. - Wypieprzaj stąd w podskokach, bo tą kulką rozwalę ci potylicę.
Bruce nigdy nie widział go tak wściekłego. Białka oczu jego szefa nabrzmiały czerwienią, krótko przycięte, ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, twarz pokrył silny rumieniec, a bystre czarne oczy wyrażały jakby nienawiść do wszystkiego i wszystkich, łypiąc groźnie na każdego kto pojawił się w zasięgu wzroku.
Może jednak za mało mi płaci? - pomyślał Bruce na odchodnym. Rad nie rad, wziął się do roboty. Wykonał szybko dwa telefony, co pozwoliło mu zorganizować grupę osób, które mogłyby się przydać. Przede wszystkim należało teraz jak najszybciej ustalić przybliżone miejsca, do których mogła udać się dziewczyna. Miał wprawę w takich rzeczach. Robił już to nie raz. Była pierwsza w nocy- około dwie godziny temu dziewczyna opuściła kwaterę. Nie wykryły jej żadne okoliczne czujniki, nie uchwyciły kamery. Pozostawała szansa, że jest gdzieś jeszcze w budynku. Znając jednak jej możliwości Bruce szczerze w to wątpił. Nakreślił na mapie prowizoryczny krąg i okoliczne miasteczka. Trzeba złapać trop. A potem zacząć polowanie.
Wyznaczył ludzi mających zająć się zdobyciem podstawowych informacji od okolicznych miejscowych. Sam zaś myślał intensywnie dalej. Potrzebował znakomitego technika, by zaplanować włamanie i akcję przeprowadzić najciszej jak to możliwe, ze dwóch osób silnych fizycznie, tzw siepaczy, rębajło, kafarów nie umiejących policzyć do stu ale rozumiejących co znaczy rozkaz... Dwóch? Na tą niepozorną dziewczynę i czwórka to za mało - pomyślał rozgoryczony. Mógł jednak działać tylko w ramach środków i zasobu ludzkiego, którym dysponował. Do tego przyda się informatyk. I wtyka. Najlepsze znajomości w bazie miał Grigory. Tak, on będzie najlepszy. Do tego Mike i Ned. Rębajło wybierze spośród reszty. Razem z nim, ósemka. Pechowa liczba. Trzeba znaleźć jeszcze kierowcę. Dwa samochody, pięć i cztery będą w sam raz.
***
Kilka godzin później, oczekując na korytarzu pod gabinetem Veyna, Bruce doszedł wniosku, że pościgu, który rozpoczął, z pewnością nie można zaliczyć do najbardziej udanych w jego karierze. Chłopaków skrzyknął szybko, na niewiele się to jednak zdało. Pomimo wyłączonych kamer, z uwagi na zniszczenia, łatwo ustalili, którędy Cassandra opuściła gmach. Tropiciel szybko odnalazł jej ślady - drobne odciski niewielkich stóp były widoczne na lekko rozmokłej ziemi, czy nawet nieco dalej, na puszystym mchu. Ślady urywały się jednak niecałą milę od budynku, na niewielkiej polanie, pośrodku niczego, tak nagle, jak gdyby dziewczyna wyparowała, albo po prostu zniknęła. Przeczesali okolicę, a o Cassandrę wypytali mieszkańców. Nikt jej nie widział. Trudno było to racjonalnie wyjaśnić. Fakt faktem - przyznał niechętnie Bruce - jeżeli chodziło o tę dziewczynę, nie można było przecież mówić o jakiejkolwiek racjonalności. Mężczyzna obecnie był w stanie uwierzyć, że obiekt ich poszukiwań wzbił się w niebo albo teleportował i szukajcie sobie wiatru w polu. Prawdę mówiąc nie spieszyło mu się też do ponownego z nią spotkania, bo co też mógłby zrobić? Od ostatniej z nią "rozmowy" nie doszedł jeszcze do siebie. Myślał powoli. Nie był w stanie się skupić. Cały czas odczuwał lekki i irytująco natrętny ból głowy, na który nie pomagały żadne tabletki. Świdrujący mózg impuls, stawał się coraz bardziej uciążliwy. Mężczyzna zamknął oczy i ukrył twarz w dłoniach, pochylając się do przodu.
W tym momencie, niczym dawno zapomniane wspomnienie, przed oczyma pojawił mu się obraz kobiety, która - pochylając się do niego - wręcza mu jakiś podarek. Co to było za wspomnienie? Postać wydawała się dobra i czysta. Racjonalna część jego umysłu podpowiadała, że widzi jest ona wytworem jego wyobraźni i nigdy wcześniej jej nie widział. Z drugiej jednak strony, jego serce krzyknęło. Zawyło i tłukło w piersi emocją mającą ogromne znaczenie, której nie mógł do niczego przypisać. Odruchowo chwycił swój nieśmiertelnik z wygrawerowaną na nim różą. Wrócił do rzeczywistości, otępiały i z nieodpartym przeczuciem, że coś się właśnie w nim zmieniło. Ze zdziwieniem zauważył, że po jego policzku spływa samotna łza. "Cholerna Cassandra, namieszała mi w głowie?" - pomyślał.
Drzwi do gabinetu Veyna uchyliły się cicho. Mężczyzna szybko otarł niechcianą ciecz rękawem, wstał i wszedł do pomieszczenia.
- No więc? - zapytał Veyn.
- Nie udało się jej znaleźć. Nie ma żadnych śladów, wygląda, jakby dziewczyna wyparowała.
Krótka relacja mężczyzny nie wywołała spodziewanego wybuchu furii. Veyn swoim zwyczajem nie bawił się żadną z leżących na biurku kulek. Bruce nie wiedział, co to oznacza. Wśród zatrudnionych przez tego niewysokiego człowieczka ludzi wszyscy wiedzieli, że od intensywności ich podrzucania, zależy humor pryncypała.
- Rozumiem - stwierdził po chwili Veyn. - Nie spodziewałem się po was wiele. Okazuje się, że Cassandra, nawet otumaniona wszystkimi prochami na świecie, jest wyzwaniem przekraczającym ludzkie pojęcie.
Szef zatopił się w swych myślach, co znać można było po nieco nieobecnym spojrzeniu. Wreszcie zmęczony swój wzrok przeniósł na Bruce'a.
- Chodź ze mną - przykazał i wskazał na drzwi za swoimi plecami. Było to o tyleż zaskakujące, że Veyn nigdy wcześniej nie pozwolił nikomu przekroczyć progu tych drzwi. Niezrozumiałe dla Bruce'a myśli musiały zatem kierować jego szefem, który wydawał się nadto niezwykle smutny, spokojny i zamyślony. Ochroniarz wiedział, że nawet Veyn miał przełożonych, dotychczas się nad tym jednak nie zastanawiał. Szybko doszedł do wniosku, że musieli oni być naprawdę przerażający, a nad Veynem wisi jakaś groźba. Po zeskanowaniu gałki ocznej Pryncypała drzwi otworzyły się bezszelestnie, a oczom Bruce'a ukazały się schody wiodące w dół, głęboko pod budynek. Pryncypał wkroczył pewnie na schody i oczywistym było, że oczekuje tego samego od swego podwładnego. Przekroczywszy próg, drzwi zamknęły się za nimi z lekkim trzaskiem.
- Będę potrzebował twojej pomocy w Archiwum - dodał Veyn, wkraczając w ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro