seis
Gastón
Tydzień. No muszę powiedzieć, że to nie jest mało. Powinno mi wystarczyć, że nieubłaganie szybko mijają mi wakacje, to w dodatku od siedmiu dni nie widziałem Niny. Nieciekawie.. Po jakiego groma wtedy do niej szedłem? No może, to nie było aż takie straszne. Chociaż, czy chęć pocałowania Simonetti powinna mnie przerażać.. Zdecydowanie, nie. Przeraża mnie fakt, że usycham bez jej widoku.
Po raz kolejny naciskam ikonkę czerwonej słuchawki. Nie jestem nawet w stanie zliczyć, ile razy już do niej wydzwaniałem. Mam już powoli tego dość. No ile można!
Wyciągam z szafy szarą bluzę z kapturem, którą narzucam na siebie. Z wcześniej zabranymi wrotkami kieruję się na parter, gdzie w przedpokoju zakładam biało-czerwone obuwie. Wychodzę z domu, nie informując o tym nikogo. Muszę pozbyć się nadmiaru negatywnych emocji.
Płynnie odpychając się na zmiennie nogami, zmierzam przed siebie. Już po niedługim dystansie natrafia się idealna okazja. Z idealnego wyskoku ląduje na barierkach.
Podczas kończącego obrotu, niefortunnie zeskakuję opadając w tył. Uderzam o podłoże, tłukąc poszczególne partie ciała. Niezbyt przyjemnie. Na moje szczęście, bądź większe nieszczęście nikt tego nie widzi. Podnoszę się z ulicy, otrzepując ubrania z kurzu ulicznego. Nie zważając na ból w dolnej części pleców, ruszam dalej. Cel - posiadłość Sharon Benson.
Luna
No ja zaraz nie wytrzymam! Uduszę go po prostu gołymi rękoma!
-Simón, przestań! - wołam rozpaczliwie. No ile tak można..! Mam już dość. Chyba ducha zaraz wyzionę.
-Kochanie, czy wszystko w porządku? - pyta blond włosa kobieta, wchodząc do przestronnego salonu.
-Tt - aak. - mówię między salwami śmiechu. Sharon Benson, siostra mojej biologicznej matki. Na początku była kobietą strasznie oziębłą, teraz jest zupełnie inna! Promieniuje radością, częściej się uśmiecha - w dodatku mogę dumnie powiedzieć, ze to moja zasługa. -Simón! - wykrzykuję, odpychając jego dłonie od swojego ciała. W końcu się udało! Ledwo czerpię oddech. -Tlenu.. - wołam, machając w swoim kierunku dłonią, w celu ochłodzenia się. Przysięgam, jeżeli jeszcze komuś wpadnie do głowy durny pomysł łaskotania mnie (czyt. torturowania), to najzwyklej w świecie przejadę po nim (bądź niej) wrotkami!
-To była kara i doskonale wiesz za co! - mówi, śmiejąc się ze mnie. No tak, pewnie moje policzki mają barwę intensywnego różu. No ale heloł! Dusiłam się przez śmiech.. - o ile to w ogóle możliwe.
-Kochanie, czy mogłabyś potem przyjść do mnie? - pyta właścicielka posiadłości.
-Dobrze, pani Sha.. znaczy ciociu - poprawiam się szybko. Nie mija się to z rozbawieniem ze strony mojego przyjaciela jak i wyżej wspomnianej kobiety. Czy ja na serio jestem aż tak śmieszna!? W myślach tupię nogą, w ramach oburzenia jak kilkuletnie dziecko.
Kobieta po raz ostatni posyła w naszą stronę uśmiech i oddala się na piętro. Ja natomiast skupiam całą swoją uwagę na starszym o kilka lat brunecie. Rzucam się na niego. Robię to tak dynamicznie, że Alvarez opada plecami na kanapę, a ja tuż na niego. Czuję się dość niekomfortowe, ale zarazem bezpiecznie. Wtulam się w tors chłopaka, nasłuchując bicia jego serca.
-Bije dla Ciebie. - mówi cicho. Podnoszę się na łokciach by spojrzeć na jego twarz. Jego twarz wyraża troskę i.. nie potrafię określić. Z jego oczu bije taka czułość. Cieszę się, że wyjaśniłam z nim sprawę feralnego dnia. Teraz czuję niewyobrażalną lekkość na duszy.
-Aale.. - mówię jąkając się. Chyba nie miał TEGO na myśli.
-Nie ma żadnego ale, Luna. Moje serce bije dla Ciebie i już. Nie zmienisz tego. - każde dalsze słowo było wypowiadane czulej, delikatniej, ciszej. Na język cisną mi się słowa, które tak naprawdę mogą zmienić wszystko.Dosłownie.
-Simón, ja.. - mówię, orientując się, że stopniowo zniżam się do jego poziomu. -Ja..
-Rozumiem. - mówi podnosząc się, tym samy przywracając nas do pozycji pionowej. Pośpiesznie wstaje z mebla. -Um, będę już szedł. - pochyla się i składa pocałunek na mym policzku, niebezpiecznie blisko ust. Chwilę później znika z zasięgu mego wzroku.
Chyba.. Kocham Cię.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro