quince
Gastón
Chcę Cię uratować. Chcę uratować Twoje serce dziś wieczorem. On je tylko złamie, zostawi Cię rozdartą. Jest za piętnaście trzecia, nie mogę spać. On jest taki przereklamowany. Jeśli każesz mi skoczyć, podejmę to ryzyko. On by tego nie zrobił. Wszystko czego potrzebujesz masz tuż przed nosem. Powinnaś otworzyć oczy, one jednak pozostają zamknięte [...]
Gniotę zapisaną kartkę - ciskam nią w kąt. Odchylam się w tył na krześle, przykładając dłonie do twarzy. W głowie tysiące myśli, a w tym żadna nie pasująca do drugiej. Nie wiem co robić. Jakim ja byłem głupcem. Dałem się omamić chwili.. Podnoszę się z krzesła, szurając stopami po drewnianej nawierzchni. Zrezygnowany siadam na skraju łóżka po to by po chwili opaść na nie plecami. Na oślep szukam poduszki, którą chwilę później przyciskam do twarzy. Z ust wydostaje się bolesne westchnięcie stłumione przez poduszkę. Moje ciało ogarnia złość. Ciskam miękkim przedmiotem o ścianę. Dlaczego to on ją ma, a nie ja!? W czym on jest do cholery ode mnie lepszy!
Przenoszę wzrok na widok za oknem. Nie myśląc w ogóle, podchodzę do niego, opierając się na wyciągniętych dłoniach o parapet. Spoglądam na niebo.Są miliony gwiazd. Niby wszystkie takie same, ale jednak inne. Mą uwagę przykuwa jedna z nich, najjaśniej połyskująca. Wokół niej są jeszcze trzy - zupełnie jakby jej strzegły. Ale przed czym.. Nagle spada. Nie potrafię kryć zdumienia. Potrząsam głową w celu odgonienia negatywnych myśli, które zaczęły kłębić się pośród burzy w mym umyśle. Pośpiesznie wypowiadam nieme słowa. Ja.. nie potrafię. Przepraszam.
Odpycham się od parapetu i podchodzę do szafy, której drzwiczki otwieram z impetem. Wyciągam z niej przypadkowe ubrania, w które odziewam swe ciało. Chwytam w dłoń telefon, którego ekran rozbłysa, oślepiając mnie. Spod przymrużonych powiek obserwuję godzinę. 3;33. Godzina szatana. Może to właśnie nim się stanę w chwili, którą mam zamiar uczynić tą najważniejszą.
Wychodzę z pokoju, a następnie z rodzinnej posiadłości najciszej jak potrafię. Nie śpiesząc się, zmierzam w stronę miejscowego parku. Zarzucam kaptur na głowę a dłonie wkładam w kieszenie ciemnej bluzy. Słyszę bicie swego serca, dlaczego musi bić akurat dla niej.. Popełniłem błąd. Ogromny, przytłaczający duszę. Osobiście mu pomogłem.. Pieprzony zakład.
Im dalej idę, tym niebo bardziej jaśnieje. Dopiero miasto budzące się do życia uświadamia mi porę dnia. Nie wiem ile minęło, ale wystarczająco by móc dotrzeć do parku i przejść go wzdłuż. Nie przerywając kroku, wyciągam z kieszeni telefon, na którym widnieje wczesna godzina. Czas minął mi nieubłaganie szybko, błądząc myślami przy ukochanej osobie.
***
Nieświadomie staję pod drzwiami nowej posiadłości Valente. Kupić restaurację i dom osobom, z którymi tak naprawdę nie masz węzłów krwi.. To było coś niesamowitego ze strony Luny! Miguel i Monica tak naprawdę są dla niej osobami obcymi, a kocha ich tak jakby to oni byli przy jej narodzinach, pierwszych krokach, najmłodszych latach.. Niby rodzice adopcyjni, ale czy to ważne..
Uderzam w drewnianą powłokę kilka razy. Ciężkie westchnięcie opuszcza mego ducha, kiedy nikt nie otwiera. Z zamiarem powrotu do siebie odwracam się, ale powstrzymuje mnie dźwięk otwieranych drzwi. W progu stoi mama Valente. Nieodmiennie na jej twarzy widnieje uśmiech.
-Dzień dobry. Jest może Luna?
-Tak, ale jeszcze śpi. Poczekasz aż się obudzi?
-Jeśli to nie kłopot..
-Oczywiście, że nie. Zapraszam. - mówi wesoło, wpuszczając do środka. -Napijesz się czegoś? A może chciałbyś coś zjeść..
-Nie dziękuję. Nie chcę robić kłopotu.
-Gastón, czy Ty sobie ze mnie żartujesz? - pyta w akompaniamencie dźwięcznego śmiechu.
-Ale naprawdę..
-To co chcesz; kawa, herbata, a może naleśniki.
-Jeśli już to kawę. - już wiem za kim młoda Valente jest taka nieustępliwa. Obie te kobiety są niemożliwe. Podążam za kobietą, rozglądając się po mijanych pomieszczeniach. Muszę przyznać, że końcowy efekt wyszedł zaskakująco. Jestem pod ogromnym wrażeniem efektów pracy jaką Luna włożyła w całą tą niespodziankę.
Siadam na krześle barowym przy wyspie. Kobieta krząta się po kuchni w celu przygotowania wymuszonego na mnie napoju. Próbuje ze mną rozmawiać, jednak ja zbywam ją krótkimi odpowiedziami. Nie lubię rozmawiać o sobie. Mam tak od dziecka, więc wątpię by to się kiedykolwiek zmieniło. Po niespełna kilku minutach otrzymuje napój. Chcąc jak najszybciej udać się do pokoju Valente, pośpiesznie wypijając czarny napój, tym samym parząc sobie język. Odczuwam nieprzyjemne mrowienie. Jest zupełnym przeciwieństwem tego co czuję przy niej...
***
Zdmuchuję z kartki nadmiar pyłu i kładę ją na blacie biurka. Zdejmuję z ramion bluzę, nie znosząc wzroku ze śpiącej brunetki. Porusza się niespokojnie. Mruczy coś pod nosem i przewraca się na brzuch.
-Jeszcze się nie wyspałaś? - pytam drwiąco. Podrywa się przestraszona. Śmieję się w duchu. Gromi mnie wzrokiem. Mam się bać? Wstaję z kanapy i kładę się tuż obok zielonookiej. Próbując mnie zepchnąć z mebla, pomimo że zachowuje się jak dzieciak to jest to słodkie. Oh, no weź.. Wydyma wargi; tak cholernie kusi. Opada ponownie, okrywając się po czubek głowy kołdrą. Niech zna moje zle serce. :)
Zabieram jej okrycie, które jeszcze chwilę temu okalało jej ciało. Otulam się szczelnie, zupełnie jakby materiał był czymś w stylu barierą. Ale od czego..?
-Skończę Ci te poranne wizyty. - uua, powiało grozą. Nadaremnie próbuje wyszarpać mi materiał. Widzą ją taką bezradną z roztrzepanymi włosami i przymrużonymi powiekami, wybucham donośnym śmiechem, za co zostaję obdarowany niemiłym spojrzeniem.
-Złość piękności szkodzi. - popycham ją lekko w tył, przez co opada plecami na materac. Klękam na łóżku zarzucając na plecy kołdrę. Przełykam ciężko ślinę, kiedy orientuję się, że leży przede mną w koszulce i mega krótkich szortach. Spoglądam w jej oczy. Skanuje każdy mój ruch. Zupełnie jakby czegoś wyczekiwała? Pośpiesznie odrzucam od siebie tą myśl i kładę się na niej jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie. Nie daje mi jednak możliwości takiego odpoczynku i już po szybkim czasie zamieniamy się miejscami. Zarzuca na siebie kołdrę, wtulając w me ciało. Ciepło ogarnia mnie całego. Oddech przyśpiesza na chwilę, ale szybko go normuję.
Byłem idiotą godząc się na zakład. Hipokrytą pieprząc się z Niną. Głupcem zakochując się.
W Lunie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro