dieciséis
Bose stopy stykają się ze zroszoną trawą. Czuję na skórze przyjemny chłód, który działa na mnie kojąco. Dłonią odgarniam niesforne kosmyki włosów. Nieśmiało stąpam dalej ku gęstej mgle. Zatapiam się w niej. Nie widzę nic poza nieprzerwaną powłoką upiornej bieli. Czuję pustkę, a zarazem ciężar, który osłabia mego ducha[...]
Mgła traci na sile, poszerzając moje pole widzenia. W oddali widzę niewyraźne kontury. Uderza we mnie przeraźliwy wrzask. Serce przyśpiesza tempa. Stopy same ciągną mnie do miejsca skąd wydaje się uchodzić krzyk. Wybiegam na przeciw fali dźwięku. Upadam. Podpieram się na dłoniach. Patrzę w dal. Szok mrozi mą krew w żyłach. Spoglądam na ciało. Martwe ciało. Ciało najbliższej. Taka pusta, bez ducha.
Ale dlaczego ja to widzę..?
Biała suknia ciągnąca się setkami kroków za mną. Nagle przybiera kolor intensywnej czerwieni, zastępując biel milimetr po milimetrze. Dłonią dotykam twarzy. Czuję ciepło na dłoni. Spoglądam na nią, ale wzrok skupiam na szkarłatnej cieczy ciurkiem płynącej po ręce. Z mych ust wydostaje się niemy krzyk. Łapię się za szyję. Próbuję ponownie wydać z siebie głos. Marna próba. Pieką mnie oczy, które momentalnie przysłaniam powiekami, mocno je zaciskając. Nie potrafię zrozumieć co się dzieje.
Nagle przy mnie pojawiają się trzy postacie w czarnych szatach i kapturach przysłaniających widoczność. Jak jeden syn unoszą głowę, tempo wpatrując się we mnie. W duszy zaczyna wrzeć niepokój. Przełykam ciężko ślinę. Przelotnie ilustruję postacie. Twarze ich chęć mordu wyrażają. Wzrok zatrzymuję na tym, któremu najbardziej ufam. Spoglądam w miodowe tęczówki. Zakrwawioną dłonią chcę dotknąć jego policzka. Dociera do mnie jednoczesny syk zmor. Patrzę po nich niezrozumiale. W towarzystwie mego spojrzenia, jeden po drugim zmienia się. Ich twarze bledną. Tęczówki wzbierają na intensywności barwy, a spośród warg wydostają się śnieżnobiałe kły. Krzyk opuszcza mą duszę. Wreszcie!
Czym prędzej podnoszę się, uciekając w mgłę. Odczuwam ich obecność tuż za sobą. Czy się boję? Jak cholera. Mamo, gdzie jesteś.?!
Mgła znika. Jak spod ziemi wyrasta przede mną ciemny, odrażający las. Bez zastanowienia wbiegam między drzewa. Co chwilę odczuwam szarpnięcia. Kiedy odczucie, że dopadli mnie , rzuca się na mnie jak wygłodniały drapieżnik na ofiarę - po raz kolejny okazuje się, że to szkarłatna suknia zahacza wtórnie o każdą możliwie napotkaną przeszkodę.
Nagle naprzeciw mnie staje trójka drapieżników, pojawiających się znikąd. Ciemne niebo przecina błyskawica. Z firmamentu zaczynają kapać krople krwi. Deszcz; krwisty potok łez niebios. Dwie z trzech bestii rzucają się na mnie. Ten, któremu zaufać się ośmieliłam, patrzył pobłażliwie na kompanów.
Krzyczę rozpaczliwie. Nie, ja nie chcę..
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro