dieciocho
Luna
Nie wierzę. Chyba się przesłyszałam.. Oczywiście, że tak było! Luna, do cholery! Przecież jestem z Matteo – jego najlepszym przyjacielem, a on z Niną. To pomyłka!
-Umm.. Gastón
-Błagam, nic nie mów. – mruczy. Jego usta są tak niebezpiecznie blisko mnie.. Stop!
-Wyjdź stąd. – każdy wyraz z osobna otulam miękkim tonem. Nie reaguje. Wzbieram w sobie siły i odpycham go. Zaskoczony spada na krawędź łóżka. –Wynoś się! – krzyczę. Jak on mógł. Przecież on.. przecież.. Nina.. Matteo.. Nie chcę go znać!
-Luna, Ty nie rozumiesz.. – mówi spokojnie ponownie się zbliżając. Że ja nic nie rozumiem?! Wszystko jest dla mnie jasne; zabawił się uczuciami Niny, teraz przyszła pora na mnie. O nie! Nie dam się tak łatwo.
Ponownie odpycham go od siebie. Gromię go nienawistnym spojrzeniem i wstaję z miękkiego mebla. Podchodzę do drzwi, które otwieram płynnym ruchem. Czekam wyczekująco, aż opuści mój pokój. Wstaje na równe nogi i podchodzi do mnie. Nie potrafię nawet zareagować kiedy wyrywa mi drewnianą powłokę z kurczowo zaciśniętej dłoni i trzaska nią. Popycha mnie na drzwi i miażdży własnym ciałem. Zachłannie atakuje moje usta. Szarpię się agresywnie. Przygniata mnie do drewna mocniej, unieruchamiając moje dłonie w nadgarstkach jedną ręką. Drugą wkłada pod mą koszulkę. Dotykiem wypala dziury w mym ciele. Kiedy orientuje się, że nie ulegam przygryza mą wargę przez co wydaję z siebie skowyt. Wykorzystuje okazje i wsuwa język do mych ust. Czy on jest kurwa chory!? Powinien się leczyć, najlepiej w zakładzie zamkniętym!
Zaciskam mocno powieki, by nie uronić żadnej z niechcianych łez gromadzących się w kącikach oczu. Nie poddam się, nie stłamsi mnie – nigdy! Moje zdenerwowanie miesza się ze zdziwieniem, kiedy tak nagle zaczynam odczuwać nacisk na udzie. Ale zaraz, przecież.. nie. Nie! To jest chyba kurwa kpina. Jeden wielki, pierdolony żart! Gdzie są Ci waleni śmierciożercy, kiedy są potrzebni (przyp.aut. Musiałam!)
-Luna! – słyszę nawoływanie. Ten głos.. Simón! Dzięki Bogu!
Myśl Valente, rusz tą tępą mózgownicą! Niewiele myśląc uderzam w piszczel Gastón'a. Odskakuje ode mnie jak oparzony w akompaniamencie bolesnego skowytu. Pośpiesznie wybiegam z sypialni.
-Simón! - krzyczę łamiącym głosem. Zbiegam na parter; jest! Moja jedyna deska ratunku! -Simón! -wbiegam w chłopaka, oplatając go ramionami.
-Co się stało? - pyta zatroskany, ścierając kciukiem wyzwolone łzy. Przygarnia mnie do swego ciała, szczelnie otulając ramionami.
-Pomóż mi, błagam. - szepcze rozpaczliwie.
Niedługo po tym słyszę tupot na schodach. Perida wkracza do salonu i momentalnie podejmuje próbę wyrwania mnie z objęć Alvarez'a. Żaden z nich nie ustępuje. Zabierzcie mnie stąd..
-Dlaczego to zrobiłeś? Do cholery, dlaczego!
-Uspokój się, Luna. Chodź ze mną. - szatyn wyciąga dłoń w mym kierunku. Z obrzydzeniem na nią spoglądam. On jest inny. To nie jest prawdziwy Gastón!
-Do kurwy nędzy! Powiedz dlaczego!
-Bo byłaś zakładem!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro