cinco
Nina
Otulona nadmiernym ciepłem, odbywam niechciany powrót z Krainy Morfeusza. Ziewając przeciągle, przecieram oczy dłonią. Przewracam się na drugi bok, chcąc poleniuchować jeszcze odrobinę, ale zderzam się z czymś co wydaje przeciągły jęk. Jak poparzona zrywam się z łóżka, potykając o własne nogi. Chwilę później w sypialni rozbrzmiewa dźwięczny śmiech. Spoglądam w stronę łóżka. Ah, to tylko Gastón..
Zaraz! Co?!
Z mych ust uchodzi pisk wysokich częstotliwości. Szatyn momentalnie wstaje z łóżka. 'Rzuca się' na mnie, zamykając me usta dłonią.
-Ciszej, ludzie chcą jeszcze spać. - szepcze tuż przy moim uchu. Jego ciepły oddech drażni ma skórę. Przyjemne uczucie. Nawet bardzo.. Chwytam jego dłoń, odsuwając ją od swoich ust.
-Co. Ty. Tutaj. Robisz? - pytam wściekle z domieszką zmieszania. -O ile pamiętam, to nie zapraszałam Cię.
-Cii - przykłada palec do mych ust. Okeej? -Daj spokój.
-Gastón..
-Taak?
-Wal się. - mówię, nim ponownie rzucam się na miękki mebel. Twarz zatapiam w poduszkach. Po chwili czuję ciężar na plecach.
-Perida.
-Simonetti.
-Już ci coś powiedziałam.
-Chodzi o to z waleniem? - pyta turlając się ze mnie, na miejsce obok. Patrzę na niego. -Nie wypada tego robić przy nieletniej. - o co mu..? Blee!
-Jesteś obrzydliwy!
-Bywa. - mówi wprost w mą twarz. Po raz kolejny ciepły oddech drażni przyjemnie mą twarz. Niezamierzenie zaciągam się nadmierną ilością tlenu. Zamiast tego w me nozdrza uderza zapach mięty i męskich perfum. Dobrze skomponowana mieszanka. Taka.. idealna! Zupełnie jak Gastón..
Ponownie odczuwam zmieszanie. Nie zauważyłam nawet zmiany położenia. Jeszcze chwilę temu, byliśmy obok. Teraz ja bezbronnie leżąca pod nim, kiedy on bez skrupulatnie pochyla się nade mną. Mój oddech staje się cięższy. Nasze twarze są oddalone na minimalną odległość.
-Em, Gastón..
-Błagam, nie psuj tego. - mówi delikatnie.
Przymykam rozmarzona powieki. Samoistnie rozchylam wargi.
-Nina.. Aaa! - słyszę pisk mojej mamy. Zaraz po tym słyszę jak pękają mi bębenki. Gastón momentalnie zrywa się na równe nogi, ciągnąc mnie za sobą. Oboje stajemy naprzeciw mojej przerażonej rodzicielki.
-To ja już lepiej pójdę. - mówi pośpiesznie. Wymija ją w progu. Na dosłownie dwie sekundy staje za kobietą, pokazując gest proszący o telefon. Uśmiech wkrada się na me usta, przez co szatynka obraca się. Gastón przybiera zmieszaną minę, po czym szybko znika z pola widzenia, krzycząc na odchodne zwięzłe pożegnanie.
-Mamy o czym rozmawiać. - mówi, krzyżując dłonie na piersi.
Fajnie.
Luna
Szurając stopami odzianymi w bladoróżowe kapcie z podobizną króliczków, zmierzam w kierunku kuchni. W pomieszczeniu, między wyspą kuchenną, a blatami roboczymi krząta się Monica - moja matka zastępcza. Podchodzę do niej, całuję przelotnie w policzek i na wpół przytomna siadam przy stole. Podbieram brodę na dłoni, ale po chwili moja twarz miło wita się z chłodem szklanego stołu.
-O co chodzi, Kochanie? - pyta stając w miejscu, tuż za blatem wysepki. Opiera się na prosto wyciągniętych, uważnie mi się przypatrując.
-Jestem trupem. - mówię ociężale, unosząc się na łokciu. Drugą dłonią zastawiam usta podczas przeciągłego ziewnięcia.
-Coś się wczoraj wstało? - pyta czule, a po chwili zajmuje miejsce obok. Chwyta mą lewą dłoń między swe palce.
-Jam&Roller. Matteo. Simón..
-Zrobili Ci coś? - pyta, niespokojnie wiercąc się na krześle. Jak zawsze przewrażliwiona na mym punkcie. Czyż nie jest kochana?
-Oczywiście, że nie. - zastrzegam, by oszczędzić jej niepotrzebnych zmartwień. -Po prostu Matteo.. no bo on..
-Luna - uparcie stawia na to imię. Dla niej nigdy nie będę Sol Benson. Zresztą, nawet nie przywiązuję się do nowej osobowości. Na zawsze pozostanę Luną Valente.
-Matteo prawie mnie pocałował, a Simón to widział. - mówię na jednym wdechu. Momentalnie przed oczami staje mi ubiegło nocne wydarzenie. Niedoszły pocałunek, zmartwiona twarz mego przyjaciela, wypłakiwanie negatywnych emocji w ramionach Gastón'a.. Nie wiem, dlaczego tak zareagowałam. Przecież takie rzeczy się zdarzają! Weź się w garść, Luna! Błahe smutki w niczym Ci nie pomogą.
Matteo
Powolnym krokiem zmierzam w kierunku drzwi, do których ktoś od dłuższego czasu, usilnie się dobija. Pukanie nie ustępuje, a jedynie wzbudza we mnie wściekłość. Bardzo wczesnym rankiem wróciłem z Jam&Roller i najchętniej zakopałbym się we własnym łóżku. Otwieram drzwi płynnym ruchem. Powitany zostaję kilkakrotnymi uderzeniami w czoło. Mrużę oczy na to nieprzyjemne powitanie.
-Zabiję Cię Idioto. - mówię spodziewając się Gastón'a.
-Miło Cię widzieć Kochanie. - ten jad w głosie aż przygniata swym ciężarem. Eh, Ambar. Jeszcze jej tu brakowało.
-O co chodzi? - pytam opierając się ramieniem o framugę drzwi. Przeciągłe ziewnięcie opuszcza me usta. Żywy trup ze mnie.
-Wpuścisz mnie? - tym razem jej głos jest przesłodzony aż nadto.
-Nie widzę takiej potrzeby. Zadzwonię jak się obudzę. - mówię i zatrzaskuję drzwi mojej dziewczynie tuż przed nosem, nim ma okazję zabrać głos. Nie mam jakość ochoty wysłuchiwać jej ciągłych wyrzutów. Gdzie jest ta miłość, która płonęła żywym płomieniem. Dwa lata temu nie mogliśmy żyć bez siebie, teraz mam jej dość. Wszystko robi na pokaz. Strasznie mnie to męczy. Najwyraźniej to koniec. Takie rzeczy się zdarzają.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro