Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

45. Apokalipsa

Noah

We wtorkowe popołudnie wracałem z pracy na piechotę. Od minionego weekendu, w głowie miałem tyle pochrzanionych myśli, że spacery wydawały się zbawienne dla mojego chorego umysłu.

Wrześniowe dni zaczęły coraz bardziej przypominać te jesienne i chociaż w dalszym ciągu, było dość ciepło, jedyne co odczuwałem to chłód. Oprócz tych jednych momentów, w których upijałem się w samotności, mamrocząc pod nosem do samego siebie. Prawdopodobnie zacząłem wariować, bo kilka razy wydawało mi się, że widziałem przed oczami Andy'ego i Aarona. Ludzki umysł potrafił być naprawdę popaprany, a mój to już przekraczał skalę.

Wszedłem do mieszkania, które wydawało się być dziwnie puste. Mieszkałem przecież sam, więc dlaczego miałem wrażenie, jakby wcześniej ktokolwiek w nim ze mną był?

Byłem zaskoczony swoim samozaparciem, że od poniedziałku w ogóle pojawiłem się w swoim sklepie, zamiast zatrudnić na te kilka dni Kaydena, czy kogokolwiek innego, ale nie miałem najmniejszej ochoty na żadną rozmowę, ani na niczyje towarzystwo. No, może oprócz tego jednego, ale doskonale wiedziałem, że jeszcze nie przyszła na to pora.

Nie rozmawiałem z Aly od sobotniego wieczoru. Nie odezwałem się do niej ani razu, dając jej przestrzeń, której potrzebowała. W końcu sama dała mi do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego, dopóki nie wyjawię jej wszystkich szczegółów swojego życia. Nigdy nie dzieliłem się tym z nikim, więc przychodziło mi to z trudem, jednak nie istniało żadne usprawiedliwienie mojego zachowania.

Sam dobrze wiedziałem, że spieprzyłem. Ale nie było niczego, czego nie można było naprawić. Wszystko miałem poustawiane tak, aby jeszcze do końca tygodnia, zakończyć to, co zaczęło się jeszcze w Kalifornii. A wtedy jej wszystko wyjaśnię. Wtedy jej powiem wszystko, co chciała i będę czekać na jej reakcję.

Nie ukrywam, że jej pojawienie się w moim życiu, trochę mi je skomplikowało. Zdecydowanie łatwiej było, gdy mogłem skupić się jedynie na sobie, ewentualnie na swoim rodzeństwu, którego jak widać, nie byłem w stanie uchronić. Ale przecież nie byłem jebanym cudotwórcą. Więc dlaczego ciągle czułem się winny śmierci Aarona?

Zaległem na kanapie, wpatrując się w zgaszony telewizor. Przymknąłem oczy, ale każde najmniejsze wspomnienie powróciło w mojej głowie. Właśnie dlatego piłem. Wtedy nie musiałem znosić tych wszystkich chorych i prześladujących mnie myśli.

A może odsunięcie od siebie Aylin to było dobre rozwiązanie? W końcu może by mi przeszło. Jak to mówią, czas leczy rany i te inne bzdury. Przecież nie można kochać jednej osoby całe życie.

Nie, wróć. Z impetem podniosłem się z miejsca i wyciągnąłem z szafki butelkę whisky. Tylko jedna mała szklaneczka, nic więcej.

Niewiele osób wiedziało, że po śmierci Andy'ego miałem mały problem z alkoholem. Mówię mały, bo zwinnie z tego wyszedłem po kilku tygodniach. Może tym razem byłoby podobnie. Problem polegał jednak na tym, że teraz okoliczności nieco się zmieniły. Bo na głowie nie miałem tylko śmierci bliskiej osoby. Miałem na głowie o wiele większy syf.

Minęła godzina. Kolejna. Przez myśl przeszło mi, żeby zadzwonić. Zawsze chciałem to robić, gdy tylko procenty za bardzo mieszały mi w głowie. Cieszyłem się jednak, że mimo wszystko, byłem w stanie zachować resztkę trzeźwego umysłu. Od razu wyłączyłem telefon, aby bardziej mnie nie kusiło. Mimo, że bardzo chciałem usłyszeć jej głos, musiałem dać jej spokój. Jeszcze tylko kilka dni i wszystko wróci do normy. Będzie takie, jak powinno być.

Z zawieszenia, wyrwało mnie pukanie do drzwi. Zważywszy na to, że kod do domofonu znało niewiele osób, moją pierwszą myślą była oczywiście Aly. Ale przecież nie było to możliwe. W końcu sama stąd wyszła, oficjalnie kończąc naszą relację. A może jednak?

Chwiejnym krokiem podszedłem do drzwi, ale w momencie, gdy tylko je uchyliłem, nastąpiło jedno wielkie rozczarowanie.

Moja siostra, z potarganymi od wiatru włosami i niezbyt przyjaźnie nastawioną miną, nie czekając na jakiekolwiek zaproszenie, wtargnęła do wnętrza mojego mieszkania.

— Znowu jesteś najebany, cudownie — wysyczała. Sądząc po jej tonie, prawdopodobnie była zła. Ale jeszcze nie do końca wiedziałem dlaczego.

— Caroline, naprawdę nie potrzebuję teraz towarzystwa. — Przejechałem dłonią po zmęczonej twarzy i zamknąłem za sobą drzwi. Dziewczyna nerwowo krążyła po korytarzu.

— A może ja potrzebuję? Pomyślałeś może o tym, ty pierdolony egoisto?! — wykrzyczała tak głośno, że automatycznie podskoczyłem w miejscu. Jeśli myślałem, że krzyk Aly jest donośny, zdecydowanie zapomniałem o istnieniu swojej młodszej siostry.

— Błagam, ciszej. — Złapałem się teatralnie za skroń. Szybkim, lecz nie do końca stabilnym ruchem, ominąłem ją w korytarzu i wszedłem do salonu, tylko po to, aby wygodnie zasiąść przy wyspie kuchennej.

— Straciłeś najlepszego przyjaciela i rozumiałam to — powiedziała cicho, podchodząc bliżej mnie. Wbiłem wzrok przed siebie i nalałem sobie do szklanki kolejną porcję uspakajającej mnie cieczy. — Byłam przy tobie, wspierałam cię. Ale tym razem nie jesteś jedyną osobą, która kogoś straciła. Ja też potrzebuję wsparcia.

— Masz Michaela — rzuciłem bezmyślnie, wypijając zawartość szklanki jednym duszkiem.

— Och, pierdol się! — Walnęła pięścią o blat. Popatrzyłem na nią, nie kryjąc przerażenia. Nie wiem czy kiedykolwiek widziałem ją w takiej furii. — Jesteś skończonym dupkiem, Noah. Zgnij w tym mieszkaniu i zachlej się na smierć, udając że nic nie czujesz, i że wszystko po tobie spływa!

— Ja czuję, okej?! — Podniosłem się z miejsca i spojrzałem na nią, zaciskając dłonie w pięści. — Ale nie chcę! Tak jest łatwiej.

W jednym momencie, twarz Caroline z rozwścieczonej, zamieniła się w przepełnioną żalem. Z jej oczu wypłynęły łzy, a ja nie mogłem poczuć się bardziej chujowo, gdy po raz kolejny doprowadziłem do łez osobę, na której mi zależało.

Wyszła na balkon, a ja podążyłem za nią. Chciałem jakkolwiek załagodzić tą sytuację, ale promile krążące  w mojej krwi nie bardzo mi to ułatwiały. Caroline sięgnęła po paczkę fajek, leżącą na stoliku, po czym drżącą ręką odpaliła papierosa.

Nabrałem powietrza i oparłem się o poręcz, spoglądając przed siebie, na panoramę szarego miasta. Między nami wyrosła cisza. Caroline po chwili się uspokoiła, a jej oddech złagodniał. To był moment, aby przeprowadzić jakąś rozmowę. Ale od czego tak naprawdę miałem zacząć?

— Posłuchaj...

— Dlatego dałeś jej odejść? — przerwała dosadnie. Zbity z tropu wbiłem w nią spojrzenie. Pokręciłem głową, zwijając usta w wąską linię. Akurat ten temat, był ostatnim, który chciałem poruszać.

— To nie ma nic wspólnego...

— Czyżby? — wtrąciła. Wypuściła strużkę dymu i popatrzyła na mnie z wysoko uniesionymi brwiami. — Bo dla mnie wygląda to jakby właśnie miało. Odtrącasz od siebie ludzi, którzy cię kochają. — Zagryzła dolną wargę i przeniosła wzrok na widok, znajdujący się przed nami. Ja natomiast zamilkłem. Zamilkłem, bo wiedziałem, że miała rację. — Pamiętasz jak kiedyś mama powtarzała, żeby nigdy nie ignorować osoby, która cię kocha?

— Bo pewnego dnia okaże się, że straciłeś księżyc podczas szukania gwiazd — wymruczałem z zaciśniętą szczęką. Zabawne było to, jak bardzo ta sentencja pokrywała się z okolicznościami.

— Dlatego wyjechała.

Serce zatrzymało mi się na ułamek sekundy. A może i na dłużej, sam już nie wiem. Wiem jedynie, że te słowa krążyły w mojej głowie jak cholerne echo.

— Wyjechała gdzie?

— Nie powiedziała ci? — Caroline wyrzuciła niedopałka przez balkon i parsknęła sarkastycznym śmiechem. — Kurwa, oczywiście ze ci nie powiedziała!

— Caroline, wyjechała gdzie? — powtórzyłem pytanie, tym samym stając naprzeciwko swojej siostry. Patrzyłem na nią, widząc jak kolory odpłynęły z jej twarzy. Jej oczy zabłysły w żalu i smutku, a ja chyba ponownie przestawałem oddychać.

— Do Charleston — powiedziała i otarła z policzka mokre łzy. Wbiłem wzrok w ziemię, próbując dokładnie przeanalizować tą informację.

Po jaką cholerę miałaby wyjeżdżać akurat tam? Miała tam znajomych? Rodzinę, którą mogła odwiedzić? Ale w takim razie, kiedy wróci? Czy wróci do końca tygodnia?

Wszystkie pytania przewijały się przez moją głowę, ale żadna odpowiedź nie padała. I wtedy mnie uderzyło.

— Caroline... — zacząłem cicho, gdy moja siostra właśnie zbierała się do wyjścia. — Ona wyjechała tam na dobre, prawda?

Odwróciła się w moim kierunku i oparła się dłonią o szklane drzwi. Przechyliła głowę na bok i ciężko westchnęła. Nie musiała już nic mówić, bo wyraz jej twarzy wystarczył.

— Tak — skinęła — Ale tak jest łatwiej, nie? Nie możesz stracić kogoś, kogo już i tak straciłeś.

Caroline wyszła. Zostawiając mnie samego na balkonie, z którego jakbym tylko mógł, już dawno bym skoczył. Ale zazwyczaj istniało coś, co trzymało mnie przy życiu. Moja mama, siostra, brat... Aly. Teraz nie miałem już dwójki z nich.

Byłem jak otępiały. Nie do końca rozumiałem, ani nie do końca dochodził do mnie ten fakt. Przecież mieliśmy jeszcze porozmawiać. Przecież miała mnie nie zostawiać. Przecież mówiła, że chciałaby być w tym całym syfie ze mną. I mimo, że bywały momenty, że sam chciałem zakończyć tą relację, nie byłem w stanie długo wytrzymać bez chociaż spojrzenia na nią z daleka i upewnienia się, że wszystko jest w porządku.

Wszedłem z powrotem do środka. Spojrzałem na butelkę whisky. I wtedy uderzyło ponownie. Jak wysokie ciśnienie, którego nie mogłem opanować. Podniosłem pustą szklankę i rzuciłem nią o ścianę. Zmiotłem wszystko z zapełnionego butelkami blatu. Zmiotłem wszystko ze stołu, z kanapy.

To właśnie był ten moment. Moment, w którym nastąpiła apokalipsa. Nasze życie dobiegło końca. Pozostała jedynie otchłań bez dna.

Chociaż przecież, tak naprawdę, gdzieś poza nami, życie toczyło się dalej. Nie było takie samo. Ale toczyło się dalej.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro