Środa, podczas której wszyscy szukają Andrzeja i tylko Gilbert się wyłamuje
A/N: Już czwartek? Nie zgadzam się :>
Środa, w której wszyscy szukają Andrzeja i tylko Gilbert się wyłamuje, czyli
PrusPol Week 2020 - dzień 3: Gilbert i Feliks próbują odnaleźć się w zatłoczonym miejscu, ale Gilbert wie, co robić
Masz ci los.
Gilbert, stojąc pomiędzy prysznicami lejącymi zimną wodę na grupę półnagich – a w niektórych przypadkach również nagich – ludzi, a olbrzymią kałużą błota, stwierdził po raz kolejny, że tegoroczna wyprawa na Woodstock była katastrofą.
Woodstock albo Pol'and'Rock, bo tak się to teraz nazywało, poprawił się w myślach. Feliks przez tydzień mówił dumnie, że w końcu nazwali na jego cześć coś fajnego.
Na samym początku ich okradli; Prusy przebiegł pół pola namiotowego, przeskakując ponad linkami i prowizorycznymi ogrodzeniami z taśmy, by dopaść śmiertelnika, który połasił się na ich powerbanka, benzynową zapalniczkę i schowaną w bagażach butelkę Amareny.
Pierwszy wieczór, zamiast na koncercie, spędzili na komisariacie, a Gilbert zarzekał się, że tego chłoptasia jedynie lekko potarmosił. Po jakiejś godzinie Feliks przestał w końcu rechotać i za pomocą kilku dobrze dobranych słów użył swojej pozycji, by policja zapomniała o sprawie. Odzyskali zapalniczkę i powerbanka, a alkohol został wliczony w straty wojenne.
Drugiego dnia wdali się w dziwną światopoglądową pyskówkę z obcymi ludźmi, stojąc w kilometrowej kolejce do Lidla i smażąc się na nieludzkim słońcu, by na zgodę zostać poczęstowani czymś płynnym, co wywoływało fajne efekty graficzne w oczach, a mniej fajne efekty motoryczne w żołądku.
Feliks stwierdził, że Prusy rzygał po tym jak pijany Litwa – tej zniewagi Gilbert jeszcze mu nie wybaczył.
Trzeciego dnia Polska się zgubił.
W kilkusettysięcznym tłumie.
Prusy postanowił go zamordować, jak tylko go odnajdzie.
Telefony padły już dawno; do ładowarek udostępnianych w namiocie Playa nawet nie próbowali się pchać, bo Prusy uznał, że prędzej potkną się na dziesiątkach przedłużaczy albo wynudzą na śmierć niż zyskają kilka procent baterii. Poza tym, telefony były dla słabych, kilkaset lat bez nich przeżyli, to i teraz dadzą sobie radę.
Teraz, po godzinnych poszukiwaniach, Gilbert zaczął jednak w to wątpić.
Rozejrzał się dookoła, ale wśród kurzu, w kolorowym tłumie zobaczył każdego przedstawiciela każdej grupy społecznej, jaka tylko przyszła mu na myśl – tylko nie Feliksa.
Nabrał powietrza...
– Andrzej....! – wrzasnął ktoś tuż za nim; Prusy obrócił się i ujrzał niską dziewczynę w kolorowych włosach. – Andrzej! ANDRZEJ! ANDRZEJ, GDZIE JESTEŚ?!
– Ej, kolego – zwrócił się do Gilberta wysoki facet o długich włosach, z aparycji przypominający nieco Wikinga, o ile Wikingowie kiedykolwiek nosili sprane dżinsy, wysokie ubłocone glany i punkowe koszulki. – Andrzeja widziałeś?
– Tam poszedł – Gilbert wskazał najbliższe toi-toie, a dokładniej ich płaskie dachy widoczne ponad mrowiem ludzkich głów. – A ty Polskę widziałeś? Zgubił mi się.
Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem wymieszanym z niepokojem.
– Ty już jesteś w Polsce. Bierz tego mniej, chłopie – poradził mu ciepło, kładąc dłoń na ramieniu. – Iść po Medyczny Patrol?
– Ja nie... – żachnął się Prusy, wymykając się z ucisku. – Odwal się, człowieku...
– Dobra, dobra, spokojnie – Wiking uniósł pojednawczo dłonie. – Ewka, chodź...
– Feliks! – wrzasnął Gilbert, postanawiając wołać jednak Polskę po imieniu. Nikt nawet na niego nie spojrzał, więc ruszył przez tłum. – Spotkamy się o dwudziestej pod sceną, kurwa – wymamrotał pod nosem. – A pod którą sceną, to już kretyn nie powiedział... Zabiję...
Wokół niego przelewały się tłumy roześmianych ludzi w każdym wieku. Po pięciu minutach błądzenia i rozglądania się dookoła Gilbert uznał, że to nie ma sensu – tu było zbyt dużo osób.
Przystanął i sięgając do kieszeni po papierosa, zaczął obmyślać plan, przy okazji zastanawiając się, jak do całej tej sytuacji doszło.
Rozstali się, gdy złapał ich wieczorny głód – Gilbert wolał iść do Strefy Gastro, podczas gdy Feliks miał ochotę na coś wegańskiego i polazł do Wioski Kryszny, rzucając przez ramię parę słów o godzinie i miejscu ponownego spotkania. Znikł z oczu Prusaka niemalże natychmiast, nim Gilbert zorientował się, że nie wie, o którą scenę Polsce chodziło.
Wówczas wzruszył ramionami i ruszył na żer, postanawiając martwić się o to później. Siedząc na trawie z jedzeniem w tekturowym pudełeczku na kolanach, Gilbert poznał się z bandą wstawionych Niemców i natychmiast zaprosił na wspólne picie w namiocie jego i Feliksa.
– Idziecie tą główną ścieżką, jak zobaczycie taki duży namiot z pacyfką, to skręcacie w lewo, potem jakieś pięć minut idziecie prosto, potem jest taki zielony namiot i zaraz obok niego niebieski z taaaaaaaką wielką plandeką, i jak go miniecie, to trzeba w prawo, będą dwa drzewa i taka kukła na jednym z nich, i obok będzie znak drogowy powieszony nad ścieżką, no i jak już tam będziecie, to potem tylko w las i za piętnastym czerwonym namiotem trzeba trochę odbić w bok i będzie nasz. Tylko pod nogi w lesie uważajcie.
– Możesz powtórzyć?
Prusy westchnął ciężko, bo przy trzeciej próbie sam już nie był pewny, czy dobrze podał trasę – zwykli wracać do namiotu po ciemku i za każdym razem była to przygoda życia.
Mniejsza o to, pomyślał teraz, kończąc papierosa. Najwyżej się wkręcą do kogoś innego. Ważne, że dzięki nim wpadłem na genialny pomysł.
Jeśli po czymś takim Feliks natychmiast sam do niego nie przybiegnie, to będzie oznaczało, że ktoś go uprowadził, związał i wywiózł.
Prusy potrzebował mikrofonu. Po podjęciu tej decyzji obrócił się na pięcie i przepychając się między ludźmi, ruszył w kierunku Dużej Sceny.
Minął człowieka dumnie paradującego w naszyjniku z papieru toaletowego – jak każdy woodstockowicz w okolicy, Gilbert posłał mu pełne zazdrości spojrzenie – a potem parkę staruszków, żywo bawiących się razem z grupką zachwyconych nastolatków.
Jeszcze trochę... Ktoś na niego wpadł i natychmiast wylewnie przeprosił, ściskając tak mocno, że Prusy zaczął obawiać się o własne żebra. Wyplątał się z rąk obcego człowieka, wymamrotał coś pod nosem i szedł dalej przez piaszczyste pole, pomiędzy kurzem i ludźmi. Tu grupa siedząca na ziemi i pijąca, tu rodzice z dziećmi w coś grają, a tam jakiś Szkot udowadnia, że naprawdę jest Szkotem i nie nosi nic pod kiltem...
– Zaraz będzie ciemno!
– Zamknij się!
– Andrzeju, jak ci na imię?!
Oczywiście, było prostsze rozwiązanie – po prostu wrócić do namiotu, prędzej czy później by się tam spotkali – ale Gilbert nie zamierzał poddać się tak łatwo.
Poza tym, Feliks powinien wyrażać się precyzyjniej, niech teraz cierpi.
Po paru minutach udało mu się w końcu przebić się w okolice sceny i otoczyli go ludzie tańczący, śpiewający i podskakujący na każdy możliwy sposób. Pod samą sceną rozbujało się szalone pogo i Gilbert miał nadzieję potem dołączyć do niego dołączyć.
Teraz na lewo, pokierował siebie w myślach, przepychając się obok niskiego metala, a potem przemknął pod ramieniem tańczącego wielkoluda, rozlewającego dookoła piwo z kubeczka.
Gilbert nabrał właśnie ochoty na kolejne piwo, ale przyjemności na potem. Chcąc nie chcąc, Polska był teraz priorytetem.
Wkurzającym, ale mimo wszystko priorytetem.
– Czeeeeeść! – Jakaś dziewczyna uwiesiła się na jego szyi. – Aaa nie, czekaj, to nie ty... Sorki, stary – Dziewczyna uśmiechnęła się do niego przepraszająco i zniknęła w tłumie, nim Gilbert zdążył się oburzyć na nazwanie go starym.
Ziemia drżała pod stopami, dudnienie głośników biło jak serce. W uszach słyszał już tylko muzykę, a to oznaczało, że zbliżał się do celu.
Przypadkiem wpadł w inne, mniejsze pogo; ktoś uderzył go ramieniem, ktoś inny nadepnął glanem – Prusy na szczęście, swoich glanów nie zdejmował od tygodnia – a potem wypchnął pod samą scenę, dokładnie tam, gdzie chciał trafić.
Uśmiechając się triumfalnie, poczekał, aż zespół metalowy skończy piosenkę. Gdy wokalista zaczął rozglądać się za butelką wody, Gilbert złapał za krawędź sceny i już chciał się na nią wdrapać, gdy przypadł do niego najbliższy ochroniarz.
– Hej ty, nie wolno...!
Przewidział to.
– Zgubił się! – wrzasnął rozpaczliwie, by wytrącić ochroniarza, faceta wyższego nawet od Ludwiga, z równowagi. – Jak go nie znajdę, to nie wiem, co ja zrobię! Nie wiem, co się z nim dzieje, po prostu zniknął i...!
– Zaraz – Ochroniarz dalej trzymał go za ramiona. Kątem oka Prusy zobaczył, jak wokalista odwraca się w stronę zamieszania i uśmiechnął się w duchu. – Kto się zgubił, powoli... Chłopie, zejdź, wyjaśnij...
– POMOCY! MUSZĘ GO ZNALEŹĆ!
– Ej, koleś kogoś szuka – odezwał się ktoś z pogo; tłum przestał szaleńczo podskakiwać i obijać się o siebie i teraz cała uwaga skupiła się na Gilbercie i jego załamanej minie. – Ochrona, dajcie go na scenę!
– Na scenę!
– Mikrofon mu dajcie!
– Ochrona, bądźcie ludźmi!
Ochroniarz zrobił nieco zdezorientowaną minę, nim jednak podjął decyzję, co zrobić z Gilbertem, wokalista podszedł do krawędzi sceny i przykucnąwszy, zaczął dopytywać, co się dzieje.
Jakąś minutę później członkowie zespołu wciągnęli na deski Gilberta. Niezwykle z siebie zadowolony, stanął pośrodku sceny i powiódł wzrokiem po wielotysięcznym tłumie, którego uwaga niepodzielnie skupiła się tylko na nim.
Zajebiste uczucie, stwierdził, będąc w siódmym niebie. Trzeba się brać w końcu za tę karierę muzyczną, ale tymczasem...
– Ej, przerywamy na chwilkę – Wokalista zamachał rękoma. – Trzeba człowiekowi pomóc, to jest w końcu Najpiękniejszy Festiwal Świata! Masz, powiedz, kogo szukasz – dodał, wkładając w dłonie Gilberta mikrofon.
Prusy zacisnął palce na mikrofonie. Przez pierwsze pięć sekund bardzo chciał zacząć śpiewać, ale potem westchnął i stwierdził, że realizacja marzeń kiedy indziej, najpierw Feliks.
Co ta miłość robi z personifikacjami...
– Szukam Feliksa od godziny, ale wiem, że jak tylko to powiem, to on tu przyleci, więc... Uwaga, weźcie to głośno dajcie... GDAŃSK JEST NIEMIECKI! I SIĘ NAZYWA DANZIG!
Jak to nie sprowadzi tutaj Felka, to Gilbert powinien już zgłaszać porwanie i informować rząd.
Tłum lekko zafalował, zdezorientowany wokalista odchrząknął, a Prusy zaczął wypatrywać wśród festiwalowiczów znajomej sylwetki.
– Ile dajesz temu swojemu Feliksowi? – zapytał gitarzysta, unosząc brew.
– Mniej niż dwie minuty. Ale zajebista gitara – Prusy zerknął na czarno-białego elektryka, którego muzyk trzymał w rękach. Oczy mu zabłysły.
– Dzięki. Będę wam liczył – obiecał uśmiechnięty artysta, zerkając na zegarek na nadgarstku. – Raz, dwa, trzy...
Minutę później Prusy ujrzał w nieruchomym tłumie biegnącą do niego furię. Ludzie, wiedzieni instynktem, schodzili Polsce z drogi.
Gdańsk zawsze działał.
– Co.. Coś... ty... – wydyszał Feliks, gdy dopadł sceny i zadarł głowę do góry. – powiedział, ty...?! Ej... niech mnie... ktoś podsadzi, bo nic nie...
Wiking w dżinsach, który dziwnym trafem pojawił się pod sceną, pomachał Gilbertowi i bez większego problemu po prostu wrzucił Felka na scenę. Podnosząc się z desek, Polska zerknął na gapiący się na nich tłum, potem na uśmiechniętego od ucha do ucha Gilberta i ciężko westchnął. Policzki miał zaczerwienione.
– Znalazłeś się – oznajmił spokojnie Prusy.
– Zamorduję cię, jak to będzie na YouTube – wymamrotał Polska.
– Już jest, to leci na żywo – podpowiedział uprzejmie wokalista. – Chcesz kogoś pozdrowić, Feliks?
– Ja wiem, że po trupach do celu – wymamrotał Polska, patrząc spode łba na zadowolonego z siebie Gilberta. – Ale tym razem to przesadziłeś.
Prusy udał, że tego nie słyszał.
– Ej, skoro już tu jesteśmy – Wskazał na mikrofon. – To czy mógłbym jeszcze...? To moje odwieczne marzenie, żeby zaśpiewać waszą balladę przed taką publiką! Codziennie ją ćwiczę!
Polska, znając doskonale prysznicowy repertuar Gilberta, tylko cicho jęknął. Nie wiedział, co ma robić – ściągać Prusaka ze sceny siłą, czy może jednak po prostu stać i nie rzucać się w oczy bardziej, niż to konieczne, skoro i tak już go nagrywali.
– Dajesz, stary – wokalista, chichocząc, skinął głową.
– Dwanaście złotych może zabić miłość w człowieku... – zaczął pewnym, spokojnym głosem Prusy.
Feliks ciężko westchnął. Krok za krokiem się cofał, by chociaż trochę schować się za głośnikiem, jednocześnie zastanawiając się, jak to wszystko szefowi wytłumaczy.
– ...Dziewczyno z kebabeeeeeeem, proszę, nie otwieraj ust...!
Ten wyjazd zdecydowanie był katastrofą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro