Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Wtorek, w którym dwaj panowie noszą maski

A/N: To nie prawda, że już jest środa...

PrusPol Week 2020 – dzień 2: Obaj noszą maski


Cała Wenecja zanurzyła się w długiej nocy i ogromnej mgle, rozpraszanej nieco złocistym światłem bijącym od przytwierdzonych do ścian budynków lamp. Chłód zimy, podsycany dodatkowo lodowatym wiatrem znad morza, sprawił, że otulił się mocniej swoim płaszczem, a spomiędzy jego warg uciekła para. Och, przydałby się kolejny kubeczek pełen grzanego wina albo czyjeś ciepłe ciało...

Zza rogu wąskiej uliczki, w której przystanął, by chociaż na chwilę odetchnąć od szalonej zabawy, wyłonił się jakiś nieludzki cień; dopiero po sekundzie, podczas której serce Feliksa zdążyło zabić mocniej, rozpoznał z ulgą, że to po prostu kolejny przebieraniec.

Buongiorno Siora Maschera! – zawołała do niego jakaś kobieta, wiekowa i wesoło wstawiona, sądząc po głosie. Minęła go w pełni swojego majestatu, czyli w ogromnym, zdobionym kapeluszu i równie bogatej, rozkloszowanej sukni pełnej koronek, tiulów i imitacji szlachetnych kamieni.

Odpowiedział jej nieco zardzewiałym włoskim, a gdy do niego mrugnęła spod porcelanowej maski, w zamian szeroko się uśmiechnął – spod jego własnej, srebrzonej brokatem, widać było jedynie usta i czubek zaczerwienionego nosa.

Potem ruszył przed siebie, mając nadzieję, że tym razem nie zgubi drogi i trafi prosto na Plac Świętego Marka, zamiast znaleźć się w ciemnym zaułku albo wpaść do lodowatej wody jakiegoś kanału. To ostatnie wcale nie było prawdopodobne; w głowie tańczył mu alkohol, wciskając wargom głupawy uśmiech, a nogi czyniąc chwiejnymi.

Co chwila mijał innych uczestników karnawału, przyciskając się do wilgotnych murów; zamaskowaną, rozchichotaną dziewczynę, która z figlarnym uśmiechem na wargach ciągnęła za sobą mężczyznę, by zniknąć razem w ciemnościach, kolejną dostojną panią wyjętą wprost ze snów i baśni, albo grupki młodych ludzi, stojących razem i rozmawiających, podających sobie butelkę wina z rąk do rąk.

Kochał ten tłum, kochał te kolorowe stroje, te enigmatyczne uśmiechy masek, alkohol i muzykę, która nie cichła ani na moment, przeplatając się z wesołymi pozdrowieniami i okrzykami dobiegającymi zewsząd.

Chłonął atmosferę weneckiego karnawału, wiedząc, że te jego małe włoskie wakacje nie będą trwać długo – w kraju, jak zwykle, było mnóstwo spraw, którymi musiał się zająć.

Ale nie będzie teraz o tym myślał; Feliks Łukasiewicz przybył tu, by przez kilka dni i nocy pić, tańczyć i bawić się kompletnie anonimowy w każdy sposób, jaki uzna za stosowny.

W niestosowny również. A skoro o niestosowności mowa...

– Maska z białymi piórkami? – Gdy Feliks przystanął pod jedną z lamp, rozległ się za nim znajomy głos, mówiący w jego własnym języku. Niemalże teatralnie westchnął; jak szybko go tym razem znalazł... – Stać cię na coś mniej oklepanego niż to.

– Nie rozumiem, musiał mnie pan z kimś pomylić – wymamrotał po włosku jedynie dla zachowania pozorów, chociaż serce zabiło mu mocniej.

– Nie popisuj się, poligloto od siedmiu boleści, przecież wiem, że to ty.

– Sam się teraz popisujesz – odparował Feliks, odwracając się.

Karnawałowa maska Gilberta ujawniała tylko błyszczące rozbawieniem oczy, ale uśmieszek wymalowany na porcelanie pasował do niego zaskakująco dobrze i Feliks dałby sobie rękę uciąć, że to właśnie tak wyglądają teraz jego usta.

Wiszące nad nimi światło ujawniało delikatne zdobienia czarno-złotej, pełnej wijących się esów i floresów maski. Niektóre z zawijasów przechodziły ze zwykłego malunku w misterną strukturę ze złotej blaszki, która oddzielała się od porcelany i rozchodziła na boki niczym skrzydła motyla. Gdzieniegdzie umieszczono w niej oczka jasnych kamieni; gdy Gilbert przekrzywiał głowę, migotały lekko.

– Serio, twoja jest tandetna – skomentował Prusy i wyciągnął przed siebie dłoń.

Feliks wywrócił oczami, gdy Gilbert musnął palcami delikatne, długie białe piórka, osłaniające skronie, czoło i większość spiętych w krótki kok włosów.

– Co ty tu robisz? – zapytał, udając, że wcale nie zna odpowiedzi na to pytanie. Niebo ponad miastem rozjaśnione było setkami zimowych gwiazd; udał niezwykle zainteresowanego zimowymi konstelacjami.

– Bawię się.

– Raczej mnie wkurzasz.

– No właśnie mówię – przytaknął Gilbert niewinnie.

Feliks wrócił wzrokiem na ziemię i szybko znów odwrócił głowę, pozornie po to, by przyjrzeć się mijającej ich kobiecie – obaj musieli przylgnąć plecami do ściany, bo jej suknia zajmowała niemalże całą uliczkę. Krok w krok za nią podążał medyk w dziobatej masce, roznosząc za sobą zapach ziół.

Uśmiech zatańczył na jego wargach.

– Wiesz, jakie jest znaczenie karnawału? – zapytał spokojnie, poprawiając czarny, długi płaszcz.

– Nieograniczona zabawa. Całkowita anonimowość i równość. Wolność od nudnego, normalnego życia, w którym tylko grasz swoją rolę. Wielkie pijaństwo i wielka rozpusta – odparł natychmiast Gilbert, prostując się nieco. – Możesz bawić się, jak chcesz, możesz pić, ile chcesz, możesz spać z kim tylko chcesz, bo i tak nikt cię nie rozpozna.

Polska poprawił swoją maskę; potem uśmiechnął się chytrze.

– Czemu się śmiejesz? – oczy Gilberta w ciemnych otworach maski zwęziły się nieco, jakby podejrzewał podstęp.

– Już się wybawiłem i sporo wypiłem – oznajmił lekko Polska, przysuwając się bliżej. Adriatyk tchnął zimnym powiewem. – Został mi ostatni punkt programu.

Prusy roześmiał się w głos.

– Każdego roku mówisz to samo – szepnął, pochylając się nad Feliksem. Uliczka na moment opustoszała, jakby los oddał im na moment ten zakątek świata na własność.

– A ty każdego roku nosisz tę samą maskę – mruknął Polska, dotykając misternej ozdóbki palcami.

– Była zbyt droga, by być jednorazowa, Polen – odparł Gilbert wesołym głosem. Polska bardzo chciał zdjęć teraz tę maskę i zobaczyć jego prawdziwe usta. Te na porcelanie były pięknie wykrojone, jednak twarde i zimne. – Chodź ze mną na wino.

Więc poszedł; Wenecja w styczniu była zaskakująco gorąca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro