Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień czwarty, w którym pracują

A/N: Prompt to akademia lub workplace AU... więc, why no both? :>


– Powiedziałem im, że jeśli będą mieć sto procent obecności na wykładach, to nie będą musieli pisać egzaminu – Feliks Łukasiewicz odchylił się na obrotowym krześle. W kąciku jego warg tańczył uśmieszek, a on sam ledwo powstrzymywał się od chichotu. – Jeśli będą się zachowywać, to nie zmienię tego tuż przed egzaminem, hehehe.

– To trochę nie fair. – Radmila Horáková, siedząca przy biurku obok, uniosła oczy znad czytanego właśnie e-maila. Ktoś trzeci raz błagał o przełożenie terminu obrony. – Nie pamiętasz, jak sam byłeś studentem?

– Pamiętam doskonale, właśnie dlatego to zrobiłem – Feliks zaprzeczył. – Wykład jest nieobowiązkowy, a ktoś z sekretariatu – Rzucił nieprzyjazne spojrzenie na wydruk leżący na biurku. – Ustawił mi go na ósmą rano w poniedziałek. Gdybym im tego nie wcisnął, nikt by się nie pojawił. Sam bym się nie pojawił, ale nie chcę potem słuchać, jak Beilschmidt chwali się, że do niego studenci walą drzwiami i oknami, a do mnie przychodzi pięć osób na krzyż, z czego notuje jedna.

– Fakt... – Radmila odpisała, że nie ma takiej możliwości. Trzeba było pisać, a nie pić alkohol pod akademikami do piątej nad ranem. – To prawda, że został opiekunem pierwszego roku?

– Biedactwa – Polska aż się przeżegnał. – Czyli już na starcie są straceni.

– Czy ty aby nie przesadzasz?

– Znasz doskonale podejście Gilberta do tytułów – Feliks założył ręce na piersi. – Oni nie będą wiedzieć, czym się różni magister od profesora. Do rektora zamiast „Wasza Magnificencjo" będą mówić „siema"! Nie przetrwają ani jednego semestru na tej uczelni.

– Nazwałeś kiedyś doktora habilitowanego magistrem, a się obroniłeś i nawet tu pracujesz.

Policzki Feliksa poczerwieniały.

– Cuda się zdarzają – wymamrotał. – Poza tym, pracuję to za dużo powiedziane... nie przy tej wypłacie.

Radmila pokręciła głową i zamknęła klapę laptopa.

– Idę na laborki – powiedziała. W drzwiach zatrzymała się i zerknęła przez ramię. – Wiesz, że ćwiczenia do twojego wykładu prowadzi Beilschmidt?

– CO?! – Feliks złapał za wydrukowany plan, ale tam rozpisano jedynie jego własne zajęcia. O mało co nie spadając z fotela, wyciągnął swój laptop spod sterty książek i pośpiesznie otworzył stronę uniwersytetu. – Przecież on mi ich zdegraduje do poziomu podstawówki!

Musiał coś z tym zrobić.

***

– I właśnie wtedy ja, niegdyś najlepszy student na roku, a wówczas najlepszy doktorant, obroniłem swoją pracę doktorską na najwyższą ocenę...

– O mój Boże – wymamrotał Feliks, przykładając ucho do drzwi auli. O tej porze, na szczęście, trwały zajęcia i korytarz pozostawał pusty, więc nie ryzykował aż tak bardzo swojej i tak już miernej reputacji. – Są zgubieni.

Długą chwilę wahał się, czy wejść i w jakim celu; wykładowcy ot tak nie wpadali do siebie na zajęcia, a jaką to ważną sprawę miałby pierwszego października, w pierwszy dzień roku akademickiego?

– Możecie mieć pewność, że po moich ćwiczeniach z palcem w.. z ręką za plecami zaliczycie egzamin, nie musząc chodzić na te wykłady o ósmej rano...

Zza drzwi dobiegło zbiorowe westchnienie ulgi.

Feliks wciągnął powietrze przez zęby. O nie. Nie będzie żadnego podważania jego słów. Zaraz tam wejdzie i zakończy całą karierę tego człowieka. Beilschmidt nie będzie już wykładał gramatyki historycznej języka polskiego na uniwersytecie, tylko co najwyżej niemiecką chemię na półki w supermarkecie, Feliks już się o to postara.

Tego tytułu honoris causa na niemieckim uniwerku też się jakoś pozbędzie. Nie wie jak, ale się pozbędzie, Gilbert przegiął pałę.

Nacisnął klamkę i wszedł do środka pewnym krokiem, obrzucając wzrokiem całą salę, jak się okazało, wypełnioną po brzegi, i natychmiast tego pożałował, bo wszystkie czterdzieści par oczu skupiło się tylko na nim.

To nie tak, że nie był do tego przyzwyczajony; wykładał tutaj wystarczająco długo, by opanować – przynajmniej w dużym stopniu – tremę i zdenerwowanie, ale... ale zwykle nie gapiono się na niego z takim zdziwieniem.

– To ćwiczenia z gramatyki historycznej, jakby co – szepnęła do niego jakaś dziewczyna z ostatniej ławki, zapewne biorąc go za zagubionego studenta. Jej sąsiad szturchnął ją w bok i spojrzał na Feliksa z przerażeniem.

Czyli było jasne, kto pojawił się na pierwszym wykładzie, a kto nie. Feliks zerknął na laptopa dziewczyny – odpalone Simsy – i zanotował w duchu, że trzeba będzie zapamiętać tę twarz.

– Ewelina, to jest...!

– Łukasiewicz – Gilbert Beilschmidt, jego nemezis od pierwszego roku studiów, odrzucił marker na półeczkę przy tablicy i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Właśnie opowiadałem o naszym wspólnym przedmiocie i o tym, że prowadzisz do niego wykład. Nieobowiązkowy.

Słysząc triumf w głosie Beilschmidta, starannie maskowany uprzejmością, Feliks ledwo powstrzymał się od zgrzytania zębami. Tutaj, niestety, regulamin uczelni nie był po jego stronie i Gilbert bezczelnie to wykorzystywał.

Przybrał dobrą minę do złej gry.

– Dziękuję, doktorze – skinął głową i, udając absolutnie wyluzowanego, ruszył do katedry. – Cieszę się, że nowy... eee... rocznik ma możliwość utrwalania przekazywanej przeze mnie wiedzy – Uśmiechnął się złośliwie. – na prowadzonych przez ciebie ćwiczeniach.

Oczy Gilberta błysnęły; niech nie zapomina, na czyich materiałach pracuje, pomyślał Feliks z satysfakcją.

– Właśnie informowałem o warunkach zaliczenia – Beilschmidt poprawił górny guzik jasnej koszuli. Jego marynarka wisiała na krześle. – I o tym, że zaliczenie wszystkich prac pisemnych zwalnia z egzaminu z wykładu. Będzie łatwo i przyjemnie, to tylko dwa kolokwia, nie to, co egzamin z całego semestru.

– Och, mam nadzieję, panie doktorze, że wspomniał doktor też o wejściówkach na każdych zajęciach, które doktor ma w zwyczaju robić – odparł Feliks słodkim tonem, wplatając w wypowiedź tyle zwrotów grzecznościowych, ile tylko był w stanie. – Zawsze uważałem, że na pierwszych zajęciach powinno się wspomnieć o wszystkim, nieprawdaż?

Przez salę przetoczył się zbiorowy jęk przerażenia, gdy świeżo upieczeni studenci zdali sobie sprawę, ile mają ćwiczeń z doktorem Beilschmidtem w tym semestrze.

Sądząc po ich minach, większość już zorientowała się, że piątka na koniec wcale nie jest taka łatwa do zdobycia, jak im się wydawało chwilę temu.

Feliks nie mógł opanować uśmiechu satysfakcji.

– Jeszcze do tego nie przeszedłem – Gilbert zmusił się do krzywego uśmiechu, piorunując go wzrokiem.

– Rozumiem, w takim razie nie będę już przeszkadzał – Feliks pojednawczo uniósł ręce i spojrzał na grupę studentów siedzącą cicho jak myszy pod miotłą. – Widziałem się z państwem dzisiaj rano, prawda? – Uśmiechnął się do studentki od simsów, jednocześnie ciekawy szczegółów rozgrywki. Może ją podpyta następnym razem. – Mam nadzieję, że frekwencja będzie wysoka również na kolejnych wykładach. Może nawet będę mógł troszeczkę podpowiedzieć, co będzie na wejściówce u doktora.

Mrugnął do studentów, wiedząc, że właśnie zarobił dodatkowe punkty.

Może i lenistwo wygrałoby z perspektywą zwolnienia z jednego egzaminu, ale oferty pomocy przy kilkunastu wejściówkach studenci nie odrzucą tak łatwo. Będę mieć frekwencję sto procent, stwierdził w myślach, czując głęboką satysfakcję.

Obok siebie usłyszał zirytowane syknięcie, ale nie przejął się tym; Beilschmidt poniósł sromotną klęskę i będzie potrzebował długiej chwili, by się z tym pogodzić.

– Do widzenia Państwu!

Drzwi zamknęły się za doktorem Łukasiewiczem, a dziwnie czerwony na twarzy doktor Beilschmidt złapał za marker i zaczął kreślić coś na tablicy jak szalony.

– Proszę pana – odezwał się ktoś z przodu. – Znaczy, przepraszam, panie doktorze... Znaczy...

– Bez panowania, mówiłem, to przeżytek – Gilbert machnął ręką, nawet się nie odwracając, i dalej szaleńczo rozrysowywał coś, co było zrozumiałe tylko dla niego. – Co chciałeś powiedzieć, no?

– To jest marker permanentny.

I tak zaczęła się Gra.

***

Feliks gnał korytarzem, ledwo łapiąc powietrze; mijał studentów, wykładowców, jakieś przypadkowe osoby, panią z dziekanatu, która prawie zdzieliła go stosem teczek, mając absolutnie gdzieś jakąkolwiek uczelnianą hierarchię...

Co chwila zerkał na zegarek na nadgarstku, z przerażeniem obserwując, jak wskazówki nieubłaganie posuwają się do przodu.

Czternaście minut... Czternaście minut i dwadzieścia sekund... Musi zdążyć, musi!

Czternaście minut i czterdzieści cztery sekundy po ósmej rano Feliks wypadł zza załomu korytarza, a jego oczom ukazał się widok setki studentów, którzy już przemieszczali się w drugą stronę.

– Jestem!

Rok spojrzał po sobie i bez słowa powrócił pod drzwi auli.

Feliks odetchnął z ulgą.

– Kwadrans studencki – wydyszał, uśmiechając się do studentów. Serce biło mu jak szalone, a oddech się rwał. – Zapraszam Państwa...

Zamorduje Gilberta.

***

Sala była pełna.

– Dobra, weźcie przeczytajcie na kolejne zajęcia to – Gilbert zamachał stertą kserówek. – Dam wam, to sobie odbijecie, tylko niech ta kopia wróci do mnie jeszcze dzisiaj.

– Ksero na wydziale jest dzisiaj nieczynne – zauważyła studentka od Simsów. – Jest gdzieś drugie?

– A tam, ksero – doktor Beilschmidt uśmiechnął się, podając jej plik papierów. – Łukasiewicz ma w pokoju drukarkę. Mówił, że odbije wam, jeśli przyjdziecie. Po co macie tracić hajs?

Czterdzieści osób spojrzało po sobie i uśmiechnęło się. Doktor Beilschmidt był naprawdę równym kolesiem, skoro tak dbał o to, by studencki budżet nie został zbyt mocno nadszarpnięty. Zresztą, doktor Łukasiewicz też był przemiły, skoro pozwolił na korzystanie z własnego sprzętu...

– A teraz wyciągać karteczki.

Studenci jęknęli z niedowierzaniem.

– Wyjściówka?!

Gilbert pochylił się nad biurkiem.

– Pytanie pierwsze i ostatnie – zaczął. Studenci w popłochu wyrywali kartki z notatników i łapali za długopisy. – Opisać, jak wyglądał Łukasiewicz, gdy spóźnił się dzisiaj na zajęcia, hehehehe.

– Co to ma wspólnego z gramatyką historyczną?

– Możecie użyć staropolszczyzny.

Studentka od simsów uniosła dłoń.

– Wie pan, jak jest po staropolsku „malinka"?

***

Feliks, miotając się po gabinecie zasłanym kartkami w ilościach hurtowych, próbując jakoś ogarnąć ten chaos. Papiery leżały wszędzie, na obu biurkach, na regałach, na podłodze...

– No nie mogłem im odmówić – jęknął. – Przyszli do mnie, owieczki moje, po prośbie...

– Jesteś wykładowcą, nie punktem ksero – Radmila zrzuciła kartki ze swojego biurka, próbując pracować.

– Ale pamiętam, ile kosztuje to całe kserowanie – zaoponował Feliks z nieco nieporadną miną. – Chciałem im trochę życie ułatwić, noo... Lubię ich, to taka fajna grupa...

– Ale dlaczego mamy cały gabinet w... – Radmila sięgnęła po losową kartkę. – Twojej ostatniej publikacji? Och...

– Bo przypadkiem zamieniłem sobie tusze w drukarce i musiałem drukować drugi raz. Spokojnie, ogarnę to, zaraz nie będzie śladu...

Radmila westchnęła ciężko, odkładając na bok kartkę zadrukowaną magentą i spojrzała na Feliksa, który wlazł pod jej biurko, szukając w tym chaosie niszczarki.

– Co ty masz na szyi?

***

Gilbert w osłupieniu gapił się na pusty korytarz przed salę 029.

– Nie przyszli – szepnął do siebie, nie dowierzając w to, co widzi. – Ani jedna osoba.

Cała grupa, pierwszy rok, ot tak olała sobie jego ćwiczenia. Gilbert był punktualny co do sekundy, a studentów nigdzie nie było widać.

Może ktoś ich przytrzymał na poprzednich zajęciach? W miarę upływu kolejnych minut wiara w to rozpływała się w powietrzu; nie, już by tu byli...

– Olano mnie – powiedział Gilbert głośno i z niedowierzaniem. – MNIE! A DZISIAJ MIAŁEM OPOWIEDZIEĆ IM O SWOJEJ PRACY MAGISTERSKIEJ I JEJ BOHATERSKEJ OBRONIE!

Dwa piętra wyżej studentka od simsów jeszcze raz spojrzała w telefon.

Dzisiaj bawimy się w sali 269. Gilbert, wysłano z iPhone'a – przeczytała na głos i powiodła wzrokiem po stłoczonej wokół niej grupie ludzi. Potem zerknęła na tabliczkę przy zamkniętych drzwiach. Dwieście sześćdziesiąt dziewięć jak nic. – Ile już minęło?

– Piętnaście minut. Już by przyszedł. Spadamy.

Doktor Łukasiewicz, mijający ich lekkim, tanecznym krokiem, uśmiechnął się do nich szeroko.

– Taki ładny dzień, a wy jeszcze tutaj? Idźcie na piwo.

– Dobrze, panie doktorze!

***

Wigilia wydziałowa odbyła się w chłodny, grudniowy dzień; Feliks przemykał w tłumie socjalizujących się studentów i wykładowców, z plastikowym kubkiem pełnym czerwonego barszczu w dłoni, i bardzo nie chciał na kogoś wpaść.

– Dziękuję, wzajemnie, nawzajem, wzajemnie... – mamrotał do wszystkich, którzy zatrzymywali go, by złożyć mu bożonarodzeniowe życzenia. Co chwila musiał wyciągać opłatek spomiędzy dłoni a kubka. – O, Wasza Magnificencjo, też sukcesów i zdrowia... Nie, nic nie słyszałem, żeby ktoś do pana rektora powiedział „siema", co za... eee... brak szacunku... Eeee... Wybaczy pan, panie rektorze...

Gilbert Beilschmidt brnął przez tłum jak taran, nie spuszczając oka z Feliksa; ten w panice zdał sobie sprawę, że został zagnany w kąt między choinką a szwedzkim stołem.

– To ty sabotowałeś mój rzutnik – szepnął Gilbert groźnie. – Zamorduję cię.

Feliks wyszczerzył nerwowo zęby i wsunął wolną dłoń do kieszeni. To małe cudeńko na podczerwień, które pożyczył od pewnego studenta, zadziałało doskonale; przez całe półtorej godziny obraz wyświetlany przez stary projektor na przemian pojawiał się i znikał.

Wystarczyła tylko maleńka szpara w drzwiach i odrobina samokontroli, by nie zacząć się śmiać na głos, obserwując, jak Gilbert próbuje opanować sytuację.

– Wiesz, umiejętność obsługi rzutnika jest odwrotnie proporcjonalna do tytułu – przypomniał Feliks, uśmiechając się szeroko, chociaż wiedział, że wpadł w pułapkę. – To naturalne, że stając się doktorem, traci się zdolność do...

Gilbert wykonał gwałtowny ruch ręką; Feliks odruchowo zacisnął oczy, ale cios nie nadszedł; zresztą, podpowiadały mu resztki zdrowego rozsądku, dlaczego Gilbert miałby go uderzyć?

Uchylił odrobinę powiek. Gilbert, dalej z naburmuszoną miną, wyciągał ku niemu opłatek.

– Nawzajem – powiedzieli jednocześnie i spojrzeli po sobie z rezygnacją.

Tak, jeśli chodzi o wzajemną komunikację, dalej byli beznadziejni.

***

– Jak to Łukasiewicz dostał grant?! – doktor Beilschmidt wpadł do gabinetu, który dzielił z bratem (wszelkie pomówienia o nepotyzm dyplomatycznie przemilczmy). – Jakim cudem?! Moje badania są dużo lepsze od jego!

– Myślę, że badania na temat wyrażania własnej zajebistości w języku staropolskim nie przykuły uwagi ministerstwa – Ludwig, w tym momencie zbyt przyzwyczajony do Gry, nawet nie mrugnął okiem na to gwałtowne przybycie.

– A powinny! – zaperzył się Gilbert. – Nikt wcześniej tego nie badał! To pionierskie!

Opadł na swój fotel i łypnął gniewnie na stos kolokwiów. Plan był taki, by uwalić większość studentów na tym jednym zaraz przed sesją; by trochę ich wystraszyć i skłonić do nauki.

Łukasiewicz pokrzyżował mu plany.

– Dał im gotowca – szepnął Gilbert z pasją. – Zdali wszyscy, nawet absolutni debile. Nie miałem żadnego pretekstu, by kogokolwiek oblać.

Ludwig zerknął na niego z ukosa.

– Mam wrażenie, że wy dwoje tak naprawdę świetnie się bawicie – zauważył, ignorując mrożące krew w żyłach spojrzenie, które posyłał mu brat. – Widziałeś, że masz... eee... ślad na szyi?

Gilbert, czerwieniejąc aż po uszy, naciągnął kołnierzyk koszuli.

– Nic nie widziałeś.

***

– System Eliminowania Studentów Jest Aktywny – zaczął Feliks wesoło, patrząc na pobladłą grupę studentów, rozsadzoną w auli co dwa krzesła. – Przypominam Państwu, że ja tu wszystko widzę, więc ściągać proszę sprytnie i nieuchwytnie.

Uśmiechając się, rozdał studentom arkusze egzaminacyjne.

– Jeśli ktoś miał sto procent obecności – zaczął głośniej, gdy ustały zdziwione szepty. – To proszę zaznaczyć ptaszka obok nazwiska i mogą Państwo sobie iść na piwo. Reszta musi niestety napisać egzamin.

W hałasie odsuwanych krzeseł i rozmów Feliks pochylił się nad studentką od Simsów. Tylko ona została na swoim miejscu, podczas gdy reszta studentów pośpiesznie opuszczała aulę.

– Nie była pani tylko na pierwszym? – szepnął ze zrozumieniem.

– Tylko na nim – jęknęła, patrząc na pytania. – I tylko ja! Wszyscy inni przychodzili co tydzień, tylko ja zaspałam, bo siedziałam do późna i grałam...

Feliks zastanawiał się tylko kilka sekund.

– Pani na wejściu ma trzy. Proszę pisać.

Nie będzie Beilschmidt chełpił się stuprocentową zdawalnością.

***

– Koniec semestru – Radmila westchnęła z ulgą. – Teraz ja ich zabieram, Feliks.

– Dostaniesz doskonale przygotowanych studentów – Feliks uśmiechał się pod nosem, wirując dookoła na krześle biurowym. – Wszyscy zaliczyli ćwiczenia i zdali egzamin. Dzięki mnie i... głównie dzięki mnie, ale Beilschmidt coś tam też zrobił.

– Czy mogę więc liczyć na to, że wasza gra wstępna w końcu się skończy?

Feliks zatrzymał się, a na jego policzki wpełzł rumieniec.

– Radziu, kochana – wymamrotał. – To... skomplikowane.

Studentka od Simsów, która przyszła do doktor Horákovej na konsultacje, a która od kwadransa siedziała jak trusia w kącie zabałaganionego gabinetu pełnego książek, odezwała się niepewnie:

– Panie doktorze?

– Tak? – Feliks zamrugał spłoszony, przypominając sobie o jej obecności. Cholera.

– Czyli to jednak prawda, że pan doktor i doktor Beilschmidt mają romans?

Radmila posłała Feliksowi wymownie spojrzenie.

– Od jak dawna pani to wie? – zapytał Feliks, poprawiając kołnierzyk koszuli, bo w gabinecie zrobiło się jakoś duszno. – I skąd?

– No, wie pan... – studentka zamyśliła się. – Plotki krążą od pierwszego dnia zajęć... I byli panowie raczej... oczywiści.

Doktor Feliks Łukasiewicz jęknął przeciągle; czyli ich wzajemna gra w sabotowanie swoich zajęć wcale nie była tak dyskretna, jak sądził.

– Cholera – wymamrotał.

– A jeśli mogę zapytać, panie doktorze, bo to mnie nurtuje od października... Jak będzie po staropolsku „malinka"?

Gilbert nie dożyje dnia ich ślubu.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro