Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień 5: Widok na szarość

Day Five - June 7th: Glass | Windows | View

Pordzewiała tabliczka na zaniedbanym trawniku krzyczy na niego, że jeśli przekroczy to rozklekotane, na odczepnego postawione ogrodzenie, naraża się na uszczerbek na zdrowiu, stratę życia albo, co gorsze, mandat; Polska jedynie wzrusza ramionami i przeskakuje ponad płotkiem.

Nie ma w okolicy nikogo, kto by go powstrzymał: ani cywila, ani milicjanta. Miasto pogrąża się w szarości, wszystko jest szare; budynki, nieba, drogi i pałętające się dookoła wychudłe koty.

Szary jest też zamek, a raczej to, co z niego pozostało; wyszczerbione skrawki murów, posępne otchłanie pustych okien, podłogi pokryte grubą warstwą gruzu.

Pod stopami chrzęści Feliksowi szkło; stąpa ostrożnie, spogląda w górę, bo chociaż śmierć nie była dlań dostępną opcją, tak wcale nie ma ochoty, by na głowę spadła mu jakaś zabłąkana cegła.

Ściany są szare i smutne; co dało się wypalić, wypalono, co dało się ukraść i wywieźć, ukradziono i wyniesiono i nic poza murami już nie pozostało.

Jak zdeptana skorupa po ślimaku; jest w tym coś absolutnie smutnego.

Idzie powoli, uważając na każdy krok, tym, co pozostało z dawnych korytarzy, które przecież kiedyś znał; bywał tu nie raz przez ostatnie stulecia. Czasem musi cofnąć się, bo klatka schodowa, którą pamiętał, przestała istnieć, a niektóre pokoje otwierały się na niebo, też spowite ciężkimi, szarymi chmurami ponurej jesieni.

Zmierzch zapada prędko, dużo szybciej niż Feliks przypuszczał; wkrótce błąka się po ruinach niemalże po omacku i zaczyna się zastanawiać, czy to aby na pewno był dobry pomysł.

Może tym razem przeczucie go zawiodło?

Znajduje w końcu znajomą salę; na osmalonych ścianach nie ma już ani jednego lustra. Feliks stoi w progu przez długi czas, patrzy na niedbałe graffiti, jedyny przejaw koloru w tym miejscu, ale nawet i ono w tym półmroku staje się szare.

Po suficie mkną linie pęknięć, rysują abstrakcyjną sztukę wspomnień i nostalgii, a gdy Feliksowi już się wydaje, że w tym zamku nie ma już żywej duszy, że tylko duchy przeszłości przemykają po zawalonych schodach, wtedy właśnie jego czujne ucho słyszy westchnienie.

Więc Polska ten głos obiera sobie za przewodnika; depcze nadpalone parkiety, rozsypane kartki pokryte kurzem, rozbite butelki tanich alkoholi i dociera do wieży.

Schody ostały się w zaskakująco dobrym stanie; Feliks kroczy po kamiennych stopniach, czując nieprzyjemny, zimny przeciąg; gdzieś musi być dziura, przez którą wicher wdziera się do tego zniszczonego, odrzuconego i zapomnianego miejsca.

Im wyżej, tym jest gorzej; Polska stąpa coraz ostrożniej, chwyta się cegieł, bo w ścianach i schodach jest coraz więcej dziur i jest coraz ciemniej; przez tę pogodę noc zapada bardzo szybko.

To była kiedyś wieża zegarowa, przypomina sobie, gdy stawia krok; drewniana, spróchniała podłoga skrzypi pod jego ciężarem, obwieszczając jego obecność. Ponad nimi dach wieży ciemnieje plamami nieba.

– Myślałem, że masz lepsze rzeczy do roboty, Polen, niż mnie śledzić.

Prusy stoi na krawędzi muru i spogląda przed siebie, na senne, wyludnione złą pogodą miasto. Nieruchomy i w jasnym garniturze, teraz pokrytym pyłem, sam przypomina ducha.

– Chodzenie po takich miejscach samemu nie poprawia nastroju, wiesz? – zagaduje Polska, ostrożnie się przybliżając. – Wiem, bo sam to przerabiałem.

W odpowiedzi słyszy tylko prychnięcie, ale Gilbert nie komentuje jego słów. Z rękoma wbitymi w kieszenie, dalej obserwuje miasto.

– Lubiłem ten zamek – mówi w końcu niczym naburmuszone dziecko, szarpnięciem podbródka wskazując rozciągające się przed nimi osiedle, gdzie z ziemi wyrastają wielopiętrowe, betonowe kolosy. Jest szaro, mgliście i koszmarnie brzydko. – A ten brutalizm to absolutna abominacja architektury – dodaje z jadem.

Cóż, Feliks może jedynie się zgodzić; też nie pała do stylu, w którym stawiano te budynki, szczególnym entuzjazmem.

Nim zdąży otworzyć usta, by powiedzieć coś o lustrach na ścianach, Gilbert zerka na niego kątem oka:

– Koniec smętów – rzuca i odwraca się na pięcie. – Czas wracać.

Polska na moment unosi oczy ku niebu, a potem podąża za Prusami; ten nie ogląda się ani razu, niemal zbiega po schodach, przeskakuje ponad dziurami i przemierza sale szybkim, marszowym krokiem, aż znajduje się na dziedzińcu.

Wracają tam, skąd przyszli, do szarych domów w szarych blokach, niemalże bez słowa, a gdy wstaje równie szary, zasnuty mgłą świt, Polska znajduje na swoim progu pakunek.

Unosząc brwi, odwija szary papier i w dłonie wpada mu nieregularny odłamek zaśniedziałego lustra; pomiędzy czarnymi plamami widzi swoje własne odbicie.

Oddech drży mu w ustach, gdy obraca je w rękach; na odwrocie tkwiło tylko jedno słowo, napisane bardzo znajomym pismem.

Danke.

***


A/N: Drugi ulubiony ficzek, post-war, królewiecki zamek jeszcze przed wysadzeniem w powietrze i nawiązanie do Paragrafu, ktoś wyłapał? :>

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro