Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień 4: Rzecz, która na dożynkach się zdarzyła

Day Four - June 6th: Fields | Work | Harvest

Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie; Gilbert, znudzony ciszą, która zapadła we dworze, zagapił się przez okno. Roztaczał się stamtąd widok, którzy niektórzy mieszkańcy tego miejsca nazywali urokliwym; po krótkiej obserwacji Prusy uznał, że na zewnątrz panuje jeszcze większa nuda.

Bo cóż było interesującego w łąkach porastających wzgórze, na którym stał dwór, rozciągających się za nimi polach i bielejącej na horyzoncie wsi?

Westchnął i oparł łokcie o parapet, szukając czegokolwiek ciekawego w tym obrazku; o, prawie skończyli kosić pola, pomyślał od niechcenia, gdy przyjrzał się złocistym połaciom ziemi. Jeszcze miejscami chłopi uwijali się jak małe, czarne mrówki, ale wyglądało na to, że nadeszły dożynki...

Jak rok temu. Dziesięć lat temu. Stulecie temu. Mój Boże, pomyślał Prusy i wypuścił powietrze z płuc. Takie chłopskie życie musi być koszmarnie nudne... Dobrze, że my przynajmniej mamy swoje rozrywki... A przynajmniej takie były plany na dziś.

Feliks zniknął w swoich pokojach zaraz po śniadaniu, wymawiając się złym samopoczuciem; ku rozczarowaniu Gilberta reszta też rozpierzchła się po pokojach, by zająć się swoimi sprawami.

Litwa, zwykle chętny, odmówił polowania, nie chcąc zostawiać chorego samego we dworze i teraz wolno spacerował przy gołębnikach – Prusy widział go przez okno po drugiej stronie jadalni – a Białoruś i Ukraina zaszyły się w sypialni, by szyć i plotkować; gdy Gilbert zajrzał do nich bez pukania, znalazł je drzemiące przy otwartym na oścież oknie, wpuszczającym do środka słodkie, mdłe, ciepłe powietrze mijającego lata.

Ledwo powstrzymał ziewnięcie; dobra, tak być nie może, pomyślał. Z jego planów na łowy, wizytę u sąsiadów czy chociażby zwykłe gry towarzyskie wyszły nici; może chociaż poćwiczy sobie strzelanie do celu... Gdzie są moje puffery?

Nim jednak Prusy ruszył na poszukiwania pistoletów, ostatni raz spojrzał przez okno i zamrugał; na skraju podwórza stała jedna z ich mniej ozdobnych karet, zaprzężona w dwa konie, a Feliks Łukasiewicz, Rzeczplita we własnej osobie i w pełnym ubraniu, właśnie próbował przepchnąć przez drzwi powozu kosę, najprawdziwszą, pordzewiałą kosę, wyglądając przy tym na zdeterminowanego... i całkowicie zdrowego.

Co ten kretyn robi?, zapytał sam siebie Gilbert i zmarszczył brwi. Potem kareta ruszyła, zjechała w dół wzgórza i na skrzyżowaniu dróg podążyła prosto ku wsi, a Prusy zrozumiał i strwożył się niezmiernie.

– Co on, będzie w polu robił? – Gdy uświadomił sobie, że w przypadku Łukasiewicza tak absurdalne pomysły są, niestety, w zakresie jego możliwości, aż zdębiał. – Nie może być!

Drzemiący stajenny aż podskoczył, gdy Prusy wpadł do stajni; nim zdołał wygrzebać się z siana, by przepraszać i kłaniać się w pas, Gilbert był już w połowie siodłania swojego konia. Wypadł kłusem z podwórza i w ledwie kilka minut dogonił zaprzężone konie.

Woźnica, młody chłopak, obejrzał się spłoszony przez ramię.

– Panie Beilschmidt... – zaczął, ale Gilbert nie zwrócił na niego uwagi; uderzył dłonią w bok powozu.

– Gdzie się wymykasz, kretynie?! – krzyknął, przezornie odsuwając konia; drzwiczki otworzyły się i Prusy napotkał zirytowane spojrzenie Feliksa Łukasiewicza.

– A szło tak dobrze – wymamrotał Polska jakby do siebie. – Że też nie mogłeś, nie wiem, leżeć sobie krzyżem w sypialni, tylko musiałeś akurat mnie dojrzeć... Na przejażdżkę się wybrałem – dodał głośniej. – Dla zdrowotności. Mówiłem, coś mi zaszkodziło, a nie mogłem już... eee... leżeć w łożu. Chciałem... eee... zobaczyć widoki.

Cóż, Korona musiał popracować nad kłamaniem podczas przyłapania; jego zaczerwienione policzki, zaciśnięte wargi i spłoszone spojrzenia mówiły same za siebie, że wcale nie o widoki chodzi. Zasunięte zasłony w karecie również.

– Ta kosa też chce obejrzeć sobie okolicę? – Prusy dostosował prędkość swojej klaczy do spokojnego stępa koni.

– Ciszej! – syknął Polska, chociaż w najbliższej okolicy byli sami, nie licząc woźnicy i spłoszonych zajęcy, które puściły się biegiem przez łąki. – Cholera, że też musiałeś zauważyć... – mruknął jakby do siebie. Prusy skorzystał z okazji i przez kilka chwil przyglądał mu się uważniej; z powodu częstych spacerów po ogrodzie tego lata karnacja Feliksa przybrała delikatnie złocisty odcień. Cóż, może opalenizna nie przystawała szlachcie, ale musiał przyznać, że akurat Polsce było z nią do twarzy. – Czemu się gapisz?

– Ja? – Prusy odwrócił wzrok, przyłapany. – Wydaje ci się. Gdzie jedziesz z tą kosą?

Polska posłał mu wyzywające spojrzenie.

– Służąca napomniała, że we wsi mają za mało rąk do pracy – powiedział butnie. – A zostało już tak niewiele pola, myśleli, że dzisiaj skończą. Jadę im trochę pomóc.

– Będziesz się babrał w ziemi?! – Spełniły się najgorsze przeczucia Gilberta; Feliks zwariował. – Nie zgadzam się na to!

Oczy Polski zwęziły się.

– Nie sądzę, byś miał coś do gadania – rzucił jednak lekko, z uśmieszkiem na wargach. – Spójrz, już dojechaliśmy do wsi. Chcesz awanturę robić tutaj czy przed karczmą?

Gilbert oderwał od niego wzrok i rozejrzał się; faktycznie, wjechali już między zabudowania, skupiając na sobie zaciekawione spojrzenia nielicznych osób, które nie zajmowały się polem; nieskoszone łany zaczynały się zaraz za ostatnimi chałupami.

– To się nie godzi – syknął cicho przez zęby, gdy kareta zatrzymała się. Zsiadł z konia, podał lejce woźnicy i nakazał mu, by uwiązał jego klacz do powozu. – Feliks!

– Słuchaj – Feliks, nie wysiadając z powozu, pochylił się nad nim; Gilbert poderwał głowę, napotykając spojrzeniem śnieżnobiały kołnierz żupana, jasne, starannie uczesane włosy i kształtną grykę. Cofnął się o krok, by dostrzec twarz Korony. Polska mówił cicho, skupiając na nim pełną uwagę. – Średnio mnie interesuje, co się godzi, a co nie. Obiecałem pomóc i słowa dotrzymam. Masz dwa wyjścia, Gilbert. Albo wracasz do dworku i przekonujesz wszystkich, że wypoczywam i nie wolno mi przeszkadzać, albo też idziesz pomóc.

– Nie ma mowy! – odparł Prusy zduszonym głosem. – Mam jeszcze godność!

Polska westchnął ciężko.

– Dobra – mruknął, potrząsając włosami. W ostrym słońcu przypominały złote zdobienia ołtarza z pobliskiego kościoła. – To chociaż pomóż mi wypakować wino, nim wrócisz. Na to ci godność pozwoli?

– Przywiozłeś chłopom naszego najlepszego węgrzyna!? Bóg cię opuścił?!

Polska udał, że nie słyszy oburzenia Gilberta. Sięgnął za siebie i podał Prusom kosę; ostrze zalśniło w słońcu, a Gilbert nie miał innego wyjścia, jak chwycić za narzędzie. Potem Feliks zwinnie zeskoczył na udeptaną ziemię; Gilbert wepchnął kosę w jego dłonie i unikając jego spojrzenia, zajął się wypakowywaniem zapasów.

Te okazały się całkiem spore – Korona prawdopodobnie opróżnił połowę ich piwniczki. Kiedy i jak zdołał to zrobić, że nikt z dworku tego nie zauważył, pozostawało tajemnicą; Prusy westchnął w duchu i położył butelki przed zaskoczonym karczmarzem.

– Dar pana Łukasiewicza na dożynki – wymamrotał, bo na wpłynięcie na Polskę było już za późno; pracujący w polu chłopi na moment porzucili narzędzia i zgromadzili się dookoła nich, nim Prusy cokolwiek wymyślił.

I tak dziesięć minut później stał w krótkim cieniu stajni, patrząc jak Feliks entuzjastycznie macha kosą jak szabelką.

Cóż, pomyślał, zakładając ręce na piersi. Przypilnuję go chociaż. Ten kretyn gotów zrobić sobie krzywdę i odciąć sobie kończyny... Więc zamiast wskoczyć na siodło i odjechać, pozostawiając Polskę na pastwę swoich własnych głupich pomysłów, wpatrywał się w pracujące ramiona, rysujące się pod cienkim żupanem; upał sprawił, że Feliks beztrosko zrzucił wierzchni kontusz.

Boże, pomyślał Gilbert, przywróć mu rozum. Jeśli któryś z sąsiadów będzie przejeżdżał i takiego go zobaczy...

Feliks okazał się jednak zaskakująco pokornym uczniem; gdy starszy mężczyzna na widok jego techniki złapał się za głowę i nieśmiało poprawił jego chwyt, po kilku zamachach Polska kosił już zboże tak, jakby od zawsze brał udział w żniwach.

Potem nauczono go jakiejś prostackiej piosenki; Prusy spoglądał nań spode łba, próbując nie stukać butem o ziemię, bo głos Korony niósł się po polu jakoś tak gładko i przyjemnie, zamieniając tę kocią muzykę w coś zaskakująco chwytliwego...

– Jednak nie wróciłeś – zagadnął go Rzeczplita, gdy zrobił sobie krótką przerwę na otarcie potu z czoła i podwinięcie rękawów. – Będziesz tu tak sterczał do wieczora?

– Ktoś musi pilnować, żebyś nie wpadł na jeszcze durniejszy pomysł. Na przykład, przerzucać gnój.

Polska skrzywił się na samą myśl; uff, pomyślał Prusy z ulgą, czyli jeszcze do końca nie stracił zmysłów.

– Daj spokój, to tylko dzisiaj – wymamrotał, oglądając się przez ramię. Połacie nieskoszonego zboża z wolna się kurczyły. Jakaś kobieta podbierała skoszone zboże i układała je w snopy. – Ach, pić mi się chce...

– Przyniosę panom piwa – zaoferowała się córka karczmarza i już jej nie było; pomknęła do karczmy, odprowadzana ich spojrzeniami.

Potem Polska zaśmiał się melodyjnie; jak dzwonki u sań, którymi jeździli zimą od dworu do dworu.

– Rozchmurz się – powiedział wesoło. – Tak naprawdę, to jesteś zły o to polowanie? Jakbyście pojechali, łatwiej byłoby mi się wymknąć... – dodał jakby do siebie. –Myślałem, że Licia się zgodzi...

– I zostawi cię leżącego w boleściach na cały boży dzień, samemu zażywając przyjemności? – Prusy uniósł brew. Korona miał na tyle przyzwoitości, by się zarumienić ze wstydu. – Pewnie chodzi na paluszkach, byle by cię nie obudzić.

Dalszą rozmowę przerwał im powrót córki karczmarza; Polska z ulgą napił się chłodnego piwa wprost z dzbanka i podał Gilbertowi. Na jego wargach trunek zalśnił wilgocią; Prusy zamrugał i zacisnął mocno palce na uchu dzbana.

Opuścił go z powrotem po zaczerpnięciu dużego łyka – nagle jakoś zaschło mu w gardle – a Feliks był już z powrotem na polu.

Gdy słońce znalazło się nisko nad horyzontem, zasnuwając czerwienią niebo, praca była skończona.

***

Feliks hojnie i ochoczo częstował węgrzynem; Gilbert zdał sobie sprawę, że z zazdrością śledzi każdy ruch tych opalonych dłoni, umiejętnie rozlewających wino do podsuniętych kubków.

Ten szczeniak (nie zamierzał przyjmować jakichkolwiek uwag o własnym wieku i wiekach, które Feliks ma na własnym karku, szczeniakiem się było niezależnie od ilości przeżytych lat) bratał się z tym chłopstwem jak z równymi sobie, śmiejąc się w głos, tańcząc skocznie na klepisku, ze śladami wina na ubraniu, pijąc i dogadując tak, jakby ledwie dwadzieścia wiosen temu urodził się na tej zapyziałej wsi.

Gdyby go król teraz zobaczył, pomyślał Prusy, umarłby na serce.

Kątem oka zobaczył chichoczące do siebie dziewczyny, wskazujące na Feliksa palcem; obok stał jakiś wysoki parobek ze strzechą włosów opadającą na oczy i wgapiał się w Feliksa z równie zarumienionymi policzkami, jak jego koleżanki; wyostrzone zmysły Gilberta wychwyciły w skocznej, rozbrzmiewającej dookoła muzyce i głośnych okrzykach coś o sianie.

Obraz, który natychmiast zmaterializował się przed jego oczyma – siano na głowie tego kretyna, siano dookoła, śmiech na uchylonych wargach i opalone ramiona ciągnące do siebie, do rozchełstanego na piersiach kontusza – przeszył go prądem od stóp do głów.

Nie, tego już za wiele; ruszył ostro z miejsca. Trzeba go stąd zabrać, nim do końca zniszczy swoją reputację. Tak, dokładnie!

Wiedział już, dlaczego zdecydował się pozostać – najwidoczniej wolą boską było, by dzisiejszego wieczora powstrzymał Feliksa Łukasiewicza nie tylko od zrobienia sobie krzywdy zardzewiałą kosą, ale też od stoczenia się na dno cuchnące wiejską stajnią.

Przepchnął się przez roztańczony, cuchnący ziemią, potem i piwem tłum i złapał Feliksa za ramię, zaciskając mocno palce.

Ten podskoczył zaskoczony i obejrzał się przez ramię; w jego roziskrzonych oczach Gilbert dojrzał zaskoczenie, zdziwienie i lekką urazę. Włosy kleiły mu się do czoła, a pierś unosiła się w ciężkim oddechu; był chaosem.

– Co jest, Prusy? – zapytał Feliks, wyślizgując się z uścisku. Gilbert z opóźnieniem zdał sobie sprawę, że ciągle go trzymał.

– Wracamy do dworu – zarządził Prusy nie bez trudu; coś dziwnego zrobiło się z jego gardłem, które wyschło i ścisnęło się, nie pozwalając mu swobodnie mówić.

Oczy Feliksa były ciemne, zieleń schowała się w cieniach zatłoczonej, mrocznej karczmy, źrenice rozszerzyły się w dwie hipnotyzujące otchłanie, a przez otwarte usta prześlizgiwał się szybki, ciepły oddech. Był zdyszany, spocony, rozochocony tańcem, ubranie wisiało na nim krzywo, pas kontusza zawiązał jakoś tak niedbale wokół pasa, by nie przeszkadzał w tańcu – brakowało tylko tego siana...

Feliks przekrzywił głowę, nieświadom tego, co dzieje się właśnie w głowie i ciele Gilberta:

– Dlaczego? Dopiero zaczęliśmy zabawę!

– Wracamy – wydusił Gilbert z siebie, z całych sił próbując przekształcić swój głos w twardy, stanowczy nakaz. – Nim ośmieszysz się jeszcze bardziej!

– Co?! – Hałas nie pomagał w komunikacji; Feliks rozłożył ręce i wskazał znacząco na uszy. – Nie słyszę cię, mów głośniej!

– Idziemy!

– Gilbert, ja nie...

Niech mnie piorun; Feliks pisnął wysoko, gdy Gilbert po prostu złapał go za kontusz – miękki materiał zmiął się w jego palcach – i pociągnął za sobą w kierunku drzwi, nie oglądając się za siebie. Słyszał za sobą coś, co mogło być narzekaniami, gdy pruł przez chłopów, omijając córkę karczmarza niosącą piwo i niemal wylewającą na nich całą zawartość kubków

Z ulgą pchnął drzwi drugą ręką i zatrzasnął je, gdy tylko wyszli; otoczyła ich ciemność, rozpraszana jedynie przez nikłe światła padające z okien.

– Zwariowałeś?!

Możliwe, pomyślał chaotycznie Gilbert, łapiąc chłodnawe powietrze w płuca. Patrzył na ciemną bryłę budynku po drugiej stronie zabłoconego placu; dopiero gdy doszło do niego ciche parskanie koni, zrozumiał, że gapi się na stajnię.

Mój Boże, pomyślał, czując, jak jego serce obija się o żebra. Czy teraz zacząłeś wodzić mnie na...

– Ej, co z tobą? – W polu widzenia Gilberta pojawił się Feliks; irytacja na jego obliczu zniknęła, zastąpiona niepokojem. – Dziwnie wyglądasz. Znaczy, bardziej niż zwykle... Źle ci? – I przyłożył delikatną, opaloną dłoń do czoła Prus, robiąc ostatnią rzecz, której Gilbert w tej chwili chciał.

Albo pierwszą; tego Prusy nie był już w stanie stwierdzić.

– Masz gorączkę? Chyba nie... – mruczał tymczasem Polska, przysuwając się bliżej. Jego dłoń osunęła się po skórze Gilberta aż do policzka. – Ale masz takie dziwne rumieńce... Dobrze się czujesz? Coś ci zaszkodziło?

– Musimy wrócić do domu – Prusy zmusił się do logicznego myślenia. Może ktoś rzucił urok?! To tłumaczyło te dziewczęta i tego parobka, i to, co roiło się w głowie samego Gilberta. Czary jak nic. To dlatego serce bije mu szaleńczo, gdy za plecami ma karczmę, tuż przed sobą Feliksa i ciemność otulającą ich czule. Tak. Ktoś ich przeklął. Jego samego już dawno... – Zanim zrobisz... zanim zrobisz z siebie pośmiewisko. Większe niż już jesteś.

Feliks prychnął.

– A ja myślałem, że na serio ci coś jest! – Odsunął się i założył ręce na piersi, patrząc na Gilberta spode łba. – Daj spokój! Dawno się tak dobrze nie bawiłem! Wyjmij ten kij... Czemu w ogóle nie wróciłeś wcześniej... Aaa, król kazał ci mnie pilnować? – zastanowił się nagle. – Czy któryś z panów braci?

– Nie wypada, by Rzeczpospolita... – zaczął Prusy.

– By Rzeczpospolita co?

– ...macała się z chłopami po stajniach!

Polska zamrugał; Gilbert jęknął w duchu.

– To – Feliks wskazał na budynek, mówiąc powoli i wyraźnie. – Jest karczma. I z nikim się nie macałem. Czy ty na pewno się dobrze czujesz? Ile wypiłeś?

– To nieistotne – wymamrotał Prusy, czując jak pożera go rumieniec; ogień rozszalał się na jego policzkach. Może faktycznie powinien był odpuścić sobie to piwo. – Ale wiem, że do tego by doszło, gdybym cię stamtąd nie zabrał.

– Jeszcze znikąd mnie nie zabrałeś – sprostował Feliks natychmiast. Podłoga za drzwiami dudniła od kroków i podskoków. – I skąd w ogóle taki pomysł?

– Widziałem, jak na ciebie patrzą – Ledwie te słowa wydostały się z jego ust, Gilbert zdał sobie sprawę, że to był błąd... Ale Prusy błędów nie popełniał, więc szedł w zaparte. – I słyszałem, o czym mówią. Za parę dni cała Rzeczplita by miała używanie. I nie tylko. Cała Europa! Nie dość, że pracujesz jak chłop w polu, to jeszcze razem z nimi pijesz i...

Polska wpatrywał się w niego w ciszy; Prusy nagle umilkł, gdy dojrzał w tych pociemniałych nocą oczach chłód.

– Nie jesteś moim aniołem stróżem – powiedział Feliks lodowato. – Nie będziesz mi mówił, co i z kim mam robić. I to możesz powiedzieć temu, który kazał mnie pilnować.

– Nikt nie kazał! – nie wytrzymał Prusy. – Ja sam...! Masz gdzieś reputację! Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak to może...

– Nie ma w tej wsi nikogo poza tobą i mną – Polska świdrował go wzrokiem. – Jesteś jedyną osobą, która może powiedzieć szlachcicom. Jeśli chcesz, mów. Nie wstydzę się dzisiejszego dnia. Pomogłem ludziom, a oni zaprosili mnie w zamian na zabawę. Nie mam sobie nic do zarzucenia, Prusy. Jeśli ty masz, proszę bardzo, idź, pogadaj z królem i panami. Ale nie masz prawa wyciągać mnie i prawić morały...!

W Feliksie Łukasiewiczu, gdy się złościł, było coś absolutnie pięknego; ale to nie było piękno pozowanych portretów czy szytych na wymiar najlepszych ubrań. To było piękno rozszalałej rzeki, nieokiełzanej pożogi albo śnieżnej burzy; Prusy zdał sobie sprawę, że nie słyszy nic z tej tyrady, zbyt zaaferowany rumieńcami na policzkach, wilgocią pełnych warg i płomieniami szalejącymi w oczach.

– ... a ty jesteś zazdrosny, czy co, bo nie rozumiem, dlaczego tak przejmujesz się tym, czy pójdę z kimś na sia...

Prusy zamrugał nieprzytomnie.

– Tak – Jedno słowo wypadło z jego ust jak żałosne jajko z ptasiego gniazda, mknąc ku ziemi, ku roztrzaskaniu; Polska, który brał właśnie oddech, by kontynuować, zastygł.

A potem cofnął się o krok, a Gilbert poczuł, jak ziemia pomiędzy nimi rozstępuje się, chociaż takie katastrofy działy się jedynie w dalekich, dzikich krainach.

– O cholera – szepnął Polska, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma. – N-na prawdę?

Prusy nie powiedział nic; nie był w stanie. Patrzył tylko na Feliksa, tego kretyna, który spoglądał na niego z czymś w rodzaju... współczucia?

– Przepraszam – wydusił z siebie Rzeczpospolita tysiąclecia później, miliony uderzeń serca później. Karczma zastygła w czasie, muzyka i śmiechy zapętliły się w nieskończonym piekle. – Ale... ale nie jestem twój. I... i nie masz do mnie prawa. Nie... nie dam ci go.

Niewiele było miejsc i momentów, w których Prusy czuł się absolutnie pokonany.

– Wiem – szepnął Gilbert. Dziwne. Wiedział, jak boli miecz przeszywający ciało, ale to było gorsze. – Wiem. – Przymknął oczy i odrzucił każdą myśl na temat Feliksa. Niech idzie. Niech leży w sianie z kimkolwiek chce; niech Europa śmieje się i wytyka palcem, że zachowuje się jak zwykły chłop. Feliks miał rację; nie miał do niego żadnego prawa. – Wybacz. Zapomnijmy o tej rozmowie – dorzucił sztywno i wyprostował się.

Pokusy, pomyślał. To są tylko diabelskie pokusy. Dobrze się stało, że to mi powiedział... Mogę to przezwyciężyć...

Niech sam podejmuje swoje wybory. Ja nie nadaję się na anioła stróża, Panie. Jestem zbyt...

Spojrzenie Polski było miękkie; nienawidził litości.

– Życzę ci, byś znalazł osobę, która da ci prawo do siebie – powiedział, chociaż Gilbert pragnął, by zamilkł. By te piękne, pełne usta, smakujące pewnie węgrzynem, umilkły pod naporem jego własnych warg. – I której ty dasz prawo do ciebie. Bo... bo to nie będę ja.

Wiem, pomyślał Prusy dziwnie spokojnie. Nigdy nawet tego nie oczekiwałem... prawie nigdy.

Patrzyli w siebie w ciszy; ramiona Polski opadły. Cała roztańczona szaleńczość tego wieczoru zniknęła z jego oczu.

– W porządku...? – zapytał niepewnie.

– W jak najlepszym – Głos Gilberta znów stał się gładki. Skinął głową. – Dziękuję, że to sobie wyjaśniliśmy.

I dlaczego ten kretyn wygląda jak zbity pies? To nie jego serce właśnie roztrzaskało się na kawałki i to nie jego grzeszne ciało wyło, bo nigdy nie dostanie tego, czego pragnie.

– Gilbert, ja... – zaczął Feliks bezradnie, miękko, boleśnie. Prusy potrząsnął głową.

– Między nami wszystko w porządku. Wszystko... jasne. Wracajmy do środka.

I wrócili; czas znów ruszył, gdy Prusy wślizgnął się na swoje miejsce za ławą, głośno wzywając córkę karczmarza, by padała mu więcej piwa. Feliksa natychmiast porwały roztańczone panny, jakiś mężczyzna pochylał się nad nim poufale, wskazując na puste butelki węgrzyna i dopytując, czy aby w szlacheckim powozie nie kryło się więcej wina. Polska śmiał się, tańczył, brykał i zjednywał sobie chłopską miłość.

A gdy parobek ze strzechą włosów znalazł w sobie śmiałość i otoczył Feliksa gdzieś w ciemnym kącie, z dala od spojrzeń, szarpnięciem głowy wskazując okno i ciemną bryłę stajni, składając cichą, grzeszną propozycję, Feliks uśmiechnął się szeroko.

I chociaż karczma pełna była pijanych, bawiących się w najlepsze ludzi, siedzący po drugiej stronie Gilbert dokładnie widział każdy ruch tych pięknych ust, układający się w uprzejmą odmowę, i każdy błysk światła w zieleni tych oczu, gdy Feliks poklepał zawiedzionego chłopca po ramieniu i klaszcząc w dłonie wyszedł na środek klepiska, nawołując do nowej zabawy.

Prusy uśmiechnął się blado do swojego obicia w kubku.

Gdy wracali powozem, wczesnym świtem, a Feliks drzemał na siedzeniu, upojony ostatnimi zapasami węgrzyna, Prusy w milczeniu wpatrywał się w jego starannie zawiązany pas kontuszowy.

Wszystko, powiedział do siebie, jest tak, jak powinno być.

– Hej, ty – rzucił do woźnicy, wychyliwszy się zza okna.

– Tak, panie?

– Jakby cię ktoś pytał, pan Łukasiewicz cały wczorajszy dzień i noc spędził w swoich komnatach. Źle się czuł i dlatego wcześnie udał się na spoczynek. Dzisiaj też zapewne będzie wypoczywał. O żadnych dożynkach nic ci nie wiadomo.

– Oczywiście, proszę pana!

Z zadowoleniem Prusy usadowił się wygodniej. Przynajmniej nikt nie będzie robił pośmiewiska z tego kretyna, że nie potrafi zachowywać się jak przystało na przedstawiciela swojego stanu... Wywiązał się ze swojego zadania znakomicie. I jeśli to była próba, Boże, to też... też wywiązałem się znakomicie.

I tego się trzymajmy.

****


A/N: To mój ulubiony ficzek z tego weeka! Rzeczpospolita, celowałam w mniej więcej lata czterdzieste XVII wieku, jeszcze przed potopem szwedzkim, gdy Prusy jest lennem, ale zaraz przestanie... Nieodwzajemnione uczucia? Dawno nie robiłam tego motywu :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro