Dzień 3: Polska, Prusy i stara szafa
Day Three – June 5th: Wardrobe | Closet | Signals
Nieprzyjemna woń stęchlizny unosiła się między starymi, ciężkimi futrami; Feliks oddychał przez usta i krzywił się co chwila, gdy łokieć Gilberta szturchał go gdzieś pod pachą. Z plecami wciśniętymi w tył szafy i kolanami opartymi o drzwi, z głową w nieszczęsnym, wyleniałym lisie i dorodnym molem w zasięgu wzroku – Polska nieco inaczej wyobrażał sobie ten dzień.
– Polen, nie opieraj się tak mocno – szepnął Prusy z naganą, próbując obrócić się wewnątrz szafy. Z mizernym skutkiem. – Bo tył odleci. Od prawej już poszły gwoździe.
Feliks, ryzykując kontuzję szyi, obrócił nienaturalnie głowę; faktycznie, w miejscu, w którym płyta pilśniowa stykała się z bokiem szafy, rozciągała się niemalże centymetrowa szczelina, przez którą widział fragment boazerii.
– Szlag... – szepnął do siebie, próbując znaleźć mniej obciążającą konstrukcję pozycję. – Ale to nie moja wina...! W tej szafie Mieszko trzymał ciuchy do chrztu, ona rozlatuje się od samego patrzenia na nią... Ughh! – Dłoń Gilberta znalazła się na jego ustach.
Znieruchomieli, nasłuchując jak dwa zające przyczajone w norze.
Czyjeś kroki rozbrzmiały w korytarzu. Gospodarz nucił, sądząc po szelestach, poprawiał kurtki wiszące na wieszaku obok drzwi wejściowych – Polska zaczął gorąco modlić się, by nie wpadł na pomysł schowania ich do szafy – aż w końcu zaczął zakładać buty.
Potem, ku ich uldze, trzasnęły drzwi wejściowe i znów zrobiło się cicho, chociaż nie napawało ich to optymizmem; właściciel mieszkania wychodził mniej więcej co trzy minuty.
– Zabiję cię – powiedział po prostu Gilbert Beilschmidt.
Feliks naburmuszył się, ale wszystkie argumenty, które miał na swoją obronę, zużył już we wcześniejszych kłótniach; westchnął jedynie, oplótł kolana ramionami i po raz kolejny zaczął zastanawiać się, jak mają wyjść z tej sytuacji, bo przez drzwi wejściowe prawdopodobnie im się nie uda.
Prusy cofnął rękę i sądząc po jego zmarszczonych brwiach, też myślał. Polska z chęcią powiedziałby coś o tym rzadkim zjawisku, gdyby nie fakt, że jego żołądek nieprzyjemnie skurczył się z głodu; jęknął, uderzył głową o bok szafy i spoglądał ponuro w deskę, próbując odszyfrować słabo widoczne oznaczenia ołówkiem wewnątrz szafy.
Wyglądały trochę jak alfabet w tej księdze od Wojnicza...
– Ej.
Polska przerwał swoje archeologiczno-kryptologiczne rozrywki i posłał Prusom pytające spojrzenie:
– No?
– Wiesz, że jeśli nas złapią, to ciebie powieszą za zdradę, a mnie za szpiegostwo? – zapytał Gilbert konwersacyjnym tonem.
– Nikt nikogo nie będzie wieszał, to nie te czasy – Polska wywrócił oczyma ze zniecierpliwienia. – Po prostu zrobią taką aferę, jakiej Europa nie widziała od... – Zastanawiał się przez chwilę. – Miesiąca? Czasem dobrze jest być personifikacją, nie ma to jak immunitet... – dodał do siebie z przekąsem.
– Wiem, wiem – Gilbert oparł się o jedną boczną ścianę i wyciągnął nogi na tyle, na ile to było możliwe; Polska niecierpliwie odsunął jego stopy z okolic swoich pośladków. – Próbuję cię zmotywować.
– Gilbeeeert – jęknął Polska. – Przecież kombinuję!
– Nie uwierzę, że to mówię, ale kombinuj bardziej.
– Wspaniały ty nic nie wymyślił? – Feliks zerknął na Prusy ze złośliwym uśmieszkiem. Prusy otworzył usta, poczerwieniał i natychmiast je zamknął. – Haha.
Zapadło milczenie; Feliks po długiej chwili westchnął ciężko i ponownie zmusił się do przeanalizowania sytuacji, w której się znajdowali.
Gdy drzwi wejściowe znów się otworzyły, obaj wstrzymali oddech; mężczyzna przeszedł przez pomieszczenie, prowadząc parę gości do salonu:
– To mieszkanie po moich dziadkach, wymaga dużego remontu...
– Pomylić adresy – wyszeptał Prusy, gdy znów zamknęły się drzwi. W salonie rozległa się przytłumiona, spokojna rozmowa. – I zamiast na Airbnb wpakować się ambasadorowi do mieszkania.
– Było otwarte! – Feliks wyciągnął z kieszeni komórkę i wpatrzył się w ponuro w ekran. Smartfon z wolna się rozładowywał. – Drzwi wejściowe będą otwarte, proszę wejść i napisać mi smsa, jestem piętro wyżej, zejdę i przekażę klucz... – Przeczytał smsa po raz kolejny, ignorując siedemnaście nieodebranych od gospodarza i kilka jego kolejnych wiadomości. – Mieszkanie numer pięćdziesiąt. Klatka... druga, pierwsze piętro.
– Klatka pierwsza, drugie piętro, mieszkanie numer pięć. Tu jesteśmy.
– Każdemu mogło się pomylić!
– Nie – odparł Prusy zduszonym głosem. – Tylko ty mogłeś pomylić adresy w tak durny sposób.
Polska westchnął ciężko.
– Obwinianie siebie nawzajem nie sprawi, że się stąd wydostaniemy – powiedział. – Skąd w ogóle wiesz, że to ambasador?
– Poznaję po głosie. Gość gadał z Ludwigiem przez ostatnie pół roku dzień w dzień. O tym mieszkaniu też gadał. Że musi pozbyć się wszystkich starych mebli, odmalować i w ogóle, ale przed urodzinami się nie wyrobi.
Spojrzeli po sobie znacząco.
– Te urodziny są dzisiaj, nie? – szepnął Feliks, gdy po mieszkaniu przetoczył się terkotliwy dźwięk starego dzwonka do drzwi. – Ludzie będą tu wchodzić i wychodzić non-stop... – dodał niemal niesłyszalnie.
Prusy wstrzymał oddech, gdy gospodarz przeprosił gości w salonie i znów pojawił się w korytarzu. Powitania, śmiechy, zaproszenia i znów skrzypienie zamykanych drzwi...
– Polen – szepnął Gilbert. – Musimy poczekać na odpowiednią okazję. Goście nie będą przybywać w nieskończoność... Gdy zbiorą się wszyscy, wyjdę z szafy...
– Cieszę się, że tak mi ufasz, że mogę być tego świadkiem – wtrącił się wesoło Feliks, na moment odzyskując rezon; Prusy obrzucił go morderczym spojrzeniem. – No co, suchar taki, ja wiem, że już dawno wyszedłeś.
– Ja wyjdę z szafy i zejdę schodami, a ty wylecisz oknem z drugiego piętra – powiedział Prusy do siebie. – Brzmi dobrze...
– Nie zgadzam się na defene...! – Polska nie dokończył; Prusy rzucił się, by zasłonić mu usta.
W ostatniej chwili, bo drzwi salonu otworzyły się szeroko. Ku przerażeniu Polski drzwiczki szafy skrzypnęły i uchyliły się odrobinę, pchnięte niechcący stopą Gilberta.
– Co to było?
– Piętro niżej jest remont, ci robotnicy są strasznie głośno... Toaleta jest po prawej.
– Dzięki...
Cóż, z dwojga złego Feliks wolał tradycyjną wersję twistera, bo ta była bardziej niekomfortowa i dość klaustrofobiczna; nad kolanami miał klatkę piersiową Gilberta, a na ramieniu zaciskającą się kurczowo dłoń. Prusy uporczywie przysunął się bliżej tyłu szafy, a tym samym Polski, by nie pchnąć drzwi jeszcze bardziej i nie odsłonić ich żałosnej pozycji.
Potem na ich głowy spadł lis, pogrążając ich w ciemności; tylko szum wody za ścianą zagłuszył zaskoczone dźwięki, które z siebie wydali, o mało co nie wylatując razem z szafy. Całą trójką.
– Zamknij się – jęknął Prusy, chociaż Feliks nie zdążył jeszcze nic powiedzieć. – I zabierz... zabierz tę rękę z mojej głowy.
Och, tak, to szorstkie to nie było futro; Polska cofnął dłoń i próbując zapanować nad oddechem, ocenił sytuację. Drzwi od łazienki właśnie się otwierały, ktoś w szpilkach mijał ich szafę i wracał do salonu. Zaprzepaścili możliwość błyskawicznego wyskoczenia z szafy, na wygrzebanie się z futra stracą cenne sekundy...
Dzwonek do drzwi.
Znieruchomieli, nawet nie próbując zmienić pozycji; Gilbert półleżał na kolanach Feliksa i powoli, ale sukcesywnie czerwieniał, a przynajmniej tak Feliks interpretował zmiany koloru jego twarzy w słabym świetle docierającym do wnętrza szafy.
– Cześć! Najlepszego!
– Witam, witam, wejdź... To dla mnie? Nie musiałeś... Whisky?
Ale bym się napił whisky, pomyślał Feliks. Cholera, narobią mi tu tylko smaku...
– Mogę gdzieś powiesić płaszcz?
Zesztywnieli; będzie afera, pomyślał Feliks chaotycznie. Ambasador znajduje w swojej szafie dwie personifikacje, wzywa szefa i szefa szefów... Śledztwo, prasa, tajniacy...
– Tam jest wieszak. Szafy nie polecam, zjedzona przez mole. Muszę ją przejrzeć i wywalić całą zawartość.
– Gości musi być skończona ilość – powtórzył szeptem Prusy, gdy kolejny gość poszedł do salonu wraz z gospodarzem. – Czekamy dwadzieścia minut od ostatniego dzwonka i dajemy w długą. Ty w górę, ja w dół. Potem winda. Spotykamy się po drugiej stronie ulicy, doprowadzamy się do porządku i idziemy do klatki drugiej, jak gdyby nigdy nic.
– Airbnb dla zuchwałych – zgodził się Polska. Nogi zaczynały mu drętwieć. – Oesu... Ile ty ważysz?
– Ciii!
Dzwonek rozbrzmiał po raz kolejny; Feliks zagryzł wargi, czując jak w brzuchu zaczyna mu burczeć. Pomacał na oślep w poszukiwaniu swojego plecaka; leżał wepchnięty gdzieś w tyle szafy, w okolicach butów Gilberta. Tylko musnął materiał opuszkami palców; Prusy syknął z naganą.
Jeszcze jeden i jeszcze kolejny gość; czekali w skupieniu, bezruchu i lekkim odrętwieniu, o dyskomforcie już nie wspominając; gdy pomiędzy odwiedzającymi mijało coraz więcej czasu, spojrzeli po sobie i skinęli głowami.
– Idziemy za minutę – szepnął Prusy. Z wolna podniósł się i oparł na rękach; Polska już dobrą godzinę wcześniej odpuścił sobie próby przekonywania Gilberta, by ten nie robił sobie poduszki z jego nóg. – Czterdzieści sekund... Dwadzieścia...
Za drzwiami salonu zabrzmiało gromkie „Sto lat".
– Teraz!
Pchnęli drzwi; do środka szafy wpadło cudownie świeże powietrze i światło. Polska zmrużył oczy, gramoląc się na równe nogi i sięgając po plecak; Prusy cisnął wylewające się na podłogę futro gdzieś w głąb mebla i gdy tylko Polska stanął na równe nogi, zamknął drzwi.
Przemknęli na palcach przez korytarz i wyślizgnęli się na klatkę schodową. Zza drzwi dalej dochodził ich śpiew.
Feliks, próbując zapanować nad oddechem, ruszył na trzecie piętro; tam wezwał windę, wszedł do niej, oparł się plecami o ścianę i odetchnął, nie chcąc wypaść z bloku zdyszany i rozgorączkowany, zupełnie jak jakiś włamywacz.
Chwilę odczekał, nim zjechał na dół; gdy wyszedł na zewnątrz, uporządkowawszy włosy w lustrze i upewniwszy się, że czerwień na jego policzkach zniknęła, spotkał Gilberta palącego papierosa gdzieś za śmietnikami.
Prusy bez słowa wyciągnął ku niemu benzynową, srebrną zapalniczkę; płomień tańczył wątle na wietrze.
– Dzięki – Odpalając własnego papierosa, Feliks spojrzał na budynek. Wyglądał absolutnie zwyczajnie. – Myślisz, że gospodarz będzie wkurzony, że czekał na nas cztery godziny?
Prusy poprawiał koszulę długo i namiętnie, unikając feliksowego spojrzenia. Policzki dalej miał zaróżowione.
– Cóż, nic gorszego nas już nie spotka – odparł po chwili nieco zduszonym głosem. – Chodź, nie bądź tchórzem i weź odpowiedzialność za własne błędy.
Kilka minut później, na pierwszym piętrze w drugiej klatce, okazało się, że nie tylko Feliks popełnił w kwestii tego noclegu potencjalnie obfitującą w skutki pomyłkę:
– Proszę pana... Jak to tylko jedno łóżko?
Ale to już inna historia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro