Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Czwartek, w którym obaj są w lesie

A/N: 23 w piątek to dobry moment, by skończyć pisać czwartek :>


PrusPol Week 2020 - dzień 4: Gilbert nosi Feliksa na barana


Gdzieś nad Feliksem zatrzeszczały łamane gałązki. Odetchnął z ulgą i wysoko zadarł głowę; najpierw w polu jego widzenia pojawiły się spadające z krawędzi drobinki ziemi – zmrużył oczy, gdy padły mu na twarz – potem czubki wysokich butów, a na końcu znajoma twarz.

– Myślałem, że nie lubisz wojny pozycyjnej – Gilbert pochylił się i skrzywił na widok kałuż zalegających na dnie głębokiego, leśnego rowu. – Wiem, że błoto podobno dobrze robi na cerę, ale...

Feliks, siedząc oparty o wyrastające z dołu drzewo, tylko westchnął.

– Uwierz, nie robię sobie powtórki z okopów dla przyjemności albo urody – odparł, poprawiając kołnierz swojej jesiennej kurtki. Obok niego leżał wiklinowy koszyk pełen grzybów oraz składany nóż. – A już zwłaszcza w połowie listopada.

– To czemu tu siedzisz? – Prusy uniósł brew. Zwinnie zeskoczył na dół i oparłszy dłonie o kolana, przyjrzał się Feliksowi. – Słyszałem tylko piskliwy wrzask, a potem zniknąłeś mi z oczu.

– Jestem idiotą – odpowiedział spokojnie Feliks, unosząc lewą stopę do góry i podwijając nogawkę dżinsów. Gilbert pokiwał głową na widok wyraźnego obrzęku w okolicach kostki.

– Nic nowego – zgodził się Prusy. – Jak żeś to zrobił?

– Normalnie – Feliks westchnął. – Szedłem, szedłem, zagapiłem się, wpadłem i już miałem przerąbane.

– Idealnie podsumowałeś swoją historię.

– Spierdalaj.

– Dobra – Gilbert obrócił się na pięcie i złapał za wystające z ziemi korzenie, by się podciągnąć do góry. Rów był całkiem głęboki. – Do zobaczenia w domu.

– Ej! – Feliks wywrócił oczami. – Zostawisz mnie tutaj tak? Na mrozie? Rannego? Z dala od siedzib ludzkich...? Masz ty rozum i godność personifikacji? – spytał z wyrzutem.

– Nie możesz chodzić? – Prusy obejrzał się przez ramię. – Kiedyś widziałem, jak dreptasz przed siebie z kulą w obojczyku i pogwizdujesz, a teraz mi próbujesz wmówić, że głupia skręcona kostka cię unieruchamia? Masz mnie za głupiego czy co...?

– Kondycja mi się ostatnio pogorszyła – wymamrotał Feliks pod nosem.

– Pogorszyła? – Gilbert zerknął na niego i zmarszczył brwi. – Serio?

– Nie dam rady wstać. Próbowałem parę razy.

– Ile dokładnie?

– Siedemnaście.

– I mnie nie zawołałeś, idioto? – Gilbert westchnął i pokręcił głową. – To faktycznie, chyba ci gorzej... – dorzucił, mrużąc oczy i przyglądając się nodze. – A jednak nie wygląda tak źle...

– Kiedyś dreptałem z kulą w obojczyku i wiele mi nie było – powtórzył po nim Polska, sięgając po nóż, składając go i wrzucając do koszyka. – Chyba się starzeję.

– Tysiak na karku – Gilbert pokiwał głową z nieprzeniknioną miną. Podszedł bliżej i stanął przy Feliksie. – Daj rękę, staruchu.

Feliks z ulgą złapał za znajomą dłoń i pozwolił pociągnąć się do góry. Stanął na drugiej, zdrowej nodze i dla utrzymania równowagi oparł się o ciało Gilberta. Ten lekko otoczył go ramieniem, przytrzymując przy sobie.

– Opatrzysz mnie? – zapytał cicho Feliks. – Mam apteczkę w aucie.

– A mam wyjście, kretynie? – mruknął Gilbert. – Coś tam jeszcze z opatrywania ran pamiętam.

Wyprowadził ostrożnie Feliksa z rowu, uważając, by nie wpadli do niego razem, a potem rozejrzał się dookoła.

Las, do którego Polska go zawlókł, był raczej gęsty; wśród wysokich sosen rosły młode dęby, a miejscami można było wpaść na wyrośnięte szkółki ciasno posadzonych świerków.

Na szczęście, że względu na cykliczne wyprawy po grzyby – Feliks zbierał, Gilbert na to zbieranie narzekał – Prusy całkiem nieźle orientował się w tym terenie.

Auto jest gdzieś na zachód, sto, może sto pięćdziesiąt metrów od nas, oszacował w myślach. Zerknął na Feliksa.

– Wiesz, że sam tam nie dojdę, nie? – oznajmił niewinnie Polska, zauważając spojrzenie Gilberta. Prusy prychnął.

– Nie mów, że mam cię nieść.

– A bo to byłby pierwszy raz? – zapytał lekko Feliks, wodząc wzrokiem po koronach drzew. – Poza tym, to jaki to problem dla kogoś tak zajebistego jak ty? – dodał przymilnie, mocniej zaciskając dłonie na przodzie kurtki Gilberta.

Ten, mile połechtany, uśmiechnął się szeroko... a potem gwałtownie odsunął. Polska, tracąc równowagę, w ostatniej chwili złapał się ramienia Gilberta i posłał mu z bliska mrożące krew w żyłach spojrzenie.

– Zwariowałeś?!

– Myślisz, że dam się na to znowu nabrać? – burknął Gilbert, ale odwrócił się i znacząco pochylił. – Przyznajesz mi rację w kwestii mojej zajebistości tylko wtedy, gdy czegoś chcesz... Właź, nim się rozmyślę i cię tu zostawię.

– Dupek – wymamrotał Feliks, oplatając ramiona wokół szyi Prusaka. Na wszelki wypadek mocno. Prusy sięgnął dłońmi w tył, by go złapać. – Niżej.

– Co niżej?

– Trzymaj te łapy niżej, a nie na moim tyłku.

– Dobra...

– Kurwa! – Feliks szarpnął się lekko. – Nie za tę pieprzoną kostkę! Wyżej!

– Niezdecydowany jesteś...

– Po cholerę ja cię sprowadzałem wtedy na ziemię chełmińską... – westchnął Feliks, kładąc głowę na karku Gilberta. – Miałbym święty spokój...

Ruszyli przez milczący las. Po chwili mamrotania Polska ucichł i zamyślony przyglądał się mijanym drzewom.

Prusy, idąc z dodatkowym obciążeniem, co chwila zerkał pod nogi, by nie potknąć się o jakiś korzeń. Nie umknęło mu, że Polska przytulił się do jego pleców; w jakiś sposób poprawiło mu to humor.

– Po prostu chciałeś, żebym cię trochę ponosił, nie? – zapytał po długiej chwili. – Jesteś tak uparty, że byś dokuśtykał do samochodu sam.

Feliks wypuścił powietrze z płuc w długim westchnieniu.

– Mało czasu ostatnio spędzamy razem – mruknął w ucho Gilberta. – Ledwo cię wyciągnąłem na te grzyby.

– Bo setki razy mówiłem, że jak chcesz towarzystwa pasjonata muchomorów i innych halucynogenów, to bierz sobie Taurysa. Ja się potwornie tu nudzę... Właśnie, czemu po niego nie zadzwoniłeś...?

– Ostatnim razem, jak we trzech byliśmy na grzybach, tarzaliście się po mchu z nożami w rękach, pamiętasz? – zapytał spokojnie Polska.

– No właśnie – Prusy skinął głową z zadowoleniem. – Była przynajmniej jakaś rozrywka.

Feliks spojrzał na niego z ukosa.

– Ty to chyba lubisz – stwierdził z niedowierzaniem.

Gilbert udał, że tego nie słyszał, bo oto właśnie dotarli do celu.

– Jesteśmy – powiedział z dumą, opuszczając Polskę na ziemię tuż przy aucie zaparkowanym przy asfaltowej drodze. Polska w podziękowaniu szarpnął go za szyję i mocno pocałował. Gilbert zdziwiony zamrugał, a potem uśmiechnął się szeroko. – Wow. Możesz częściej skręcać kostkę.

– Dziękuję za pozwolenie, łaskawco – Polska otworzył drzwi auta i z ulgą usiadł na siedzeniu przedniego pasażera. Wyciągnął przed siebie nogę i przymknął oczy, podczas gdy Prusy zaczął szukać w bagażniku apteczki. – Masz?

– Taaa... – Gilbert przykucnął przy Feliksie i zdjął z jego stopy but i skarpetę, ignorując lekki grymas bólu. – Nie ruszaj girą, to ci ogarnę to raz, dwa... – Z triumfalną miną wyciągnął rolkę bandaża z apteczki i zwinnymi ruchami zaczął owijać kostkę Feliksa. Opuchlizna w międzyczasie zdążyła się nieco zwiększyć, nie wyglądała jednak zbyt poważnie. – Proszę, idealnie – dodał pełnym satysfakcji głosem.

– Dziękuję – Feliks odetchnął. – Pojedziesz za mnie? – zapytał, chowając stopę do środka auta.

– Jasne – Prusy z zadowoleniem zasiadł za kierownicą.

– Prusaku... – odezwał się jeszcze Feliks, gdy Gilbert uruchomił silnik. – Sprawę mam.

– No?

– Zostawiliśmy koszyk. Może byś tak...

– Co boskie, Bogu, co cesarskie, cesarzowi, co leśne, lasowi – odparł filozoficznie Prusy, nie ruszając się z miejsca. – Nie będę lazł po żadne cholerne grzyby.

– Cztery godziny je zbierałem! – zawołał oburzony Feliks.

Prusy oparł czoło o poduszkę powietrzną.

– Zamorduję cię, idioto. Sam po niego kuśtykaj. Dasz radę – wymamrotał pod nosem. – Ja już swoje zrobiłem. Mam gdzieś twoje grzyby.

Posłali sobie groźne spojrzenia. Potem Feliks odchylił się do tyłu, opierając wygodniej o oparcie fotela, a Gilbert zaczął przez uchylone okno przyglądać się lasowi. Mijały minuty.

Feliks zaczął pogwizdywać pod nosem ludowe piosenki. W odpowiedzi Gilbert przystąpił do rytmicznego wystukiwania palcami na kierownicy marszów wojskowych.

Starą grę o nazwie „kto pierwszy się złamie" czas zacząć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro