Bransoletki [+18]
A/N: takie tam NSFW :)
Gilbert obijał się ramionami o zagłówek łóżka; przy kolejnym gwałtowniejszym ruchu swojego ciała syknął zirytowany, bo naga skóra znowu uderzyła o zimny metal – zakrywające pręty poduszki Feliks zrzucił na samym początku.
– Zwolnij, idioto – wydyszał, ledwo łapiąc powietrze w płuca.
Feliks zdawał się go nie słyszeć; oczy miał przymknięte, a ciało lśniące od potu, gdy wyznaczał rytm ich prywatnego tête-à-tête, pchnięcie za pchnięciem.
Gilbert jęknął przez zaciśnięte zęby, ale nawet ta przyjemność nie przyćmiewała w pełni odczuwanego dyskomfortu; na dodatek, kark bolał go coraz bardziej, gdy tak leżał z rękoma wygiętymi za sobą, zwisającymi poza materac i z głową przyciśniętą do piersi.
Drugi raz się na to nie zgodzi... nie w takich warunkach.
– Kurwa, stój!
Feliks znieruchomiał; potem zamrugał i spojrzał z góry na Gilberta; niepokój przebiegł przez jego twarz.
– Coś nie tak...? – zapytał. – Chcesz przerwać?
– Oczywiście, że nie – Gilbert odrzucił głowę do tyłu i wyczuł obecność zimnych prętów. Zdecydowanie wolał doznania z dolnej połowy. Feliks przestał się poruszać, ale się nie wycofał i jakaś część Gilberta chciała kontynuować za wszelką cenę, nawet jeśli miałby potem chodzić posiniaczony. – Ale musimy zmienić pozycję, bo będę cały poobijany. I ręce mi drętwieją.
Feliks zamrugał; sądząc po jego rozkojarzonej, nieobecnej minie, dopiero po chwili dotarło do niego, że pozbycie się poduszek było złym pomysłem.
Mamrocząc przeprosiny, wycofał się powoli, niechętnie, a potem pochylił nad Gilbertem; pachnąc jabłkiem i potem.
– Czekaj, rozepnę je – szepnął, grzebiąc na oślep za łóżkiem, tam, gdzie dłonie Gilberta skuwały różowe, futrzane kajdanki.
Leżały w szufladzie rok z hakiem, nim Gilbert zgodził się ich użyć; cóż, musiał przyznać przed sobą, że nawet takie bezguście potrafiło urozmaicić ich życie łóżkowe... Ale musieli jeszcze dopracować parę rzeczy.
– Już – Ciche kliknięcie i Feliks pokierował swoje usta ku ramionom Gilberta, szukając wargami każdego bolesnego miejsca. – Do wesela się za... Aaa!
Złapać, obrócić i pociągnąć w dół; Feliks uderzył plecami o materac, z dala od zagłówka. Gilbert uśmiechnął się triumfalnie; co za doskonały manewr...
Uwięził dłonie Feliksa ponad głową, w swojej własnej ręce; spojrzenie, które ten mu posłał – rozbawione, zaciekawione, wyczekujące – zmieniło się w oburzone, gdy tylko Gilbert zakręcił kajdankami na palcu.
– Nie tak się umawialiśmy – burknął Feliks, łypiąc nań spode łba. – Albo ja skuwam ciebie albo kończymy na dziś.
Uparciuch; Gilbert wywrócił oczami i bez słowa uwolnił Feliksa z pułapki. Sam przewrócił się na plecy i patrzył w sufit, próbując zapanować nad oddechem.
– No dobra, przekonałeś mnie – Nie minęła minuta, a Feliks podniósł się do siadu. Też nie miał dość. – Trzecia opcja: możemy też kontynuować bez kajdanek. Co ty na to?
– Zaskocz mnie.
Feliks tylko wywrócił oczyma; wyciągnął ramiona w górę, przeciągnął się, a potem bezceremonialnie usiadł Gilbertowi na biodrach i przyciągnął go w górę, do siebie.
Miłe; bardzo miłe i bardzo przyjemne; kolejne parę minut spędzili w ten sposób, opleceni sobą, w zgranym, szybkim rytmie oddechów; kajdanki spadły z łóżka na podłogę, już niepotrzebne.
– Doszedłem do wniosku – mruknął Feliks, muskając ustami szyję, ramiona i podbródek Gilberta, gdy nie mieli już sił na nic więcej. – Że musimy kupić nowe łóżko.
– Bransoletki też.
– Co ci się w nich nie podoba?
– Są obrzydliwie różowe. Dopóki nie wymienimy tych dwóch rzeczy, nie powtarzamy tego więcej. Ryzykuję uszkodzenie ciała i cierpi na tym moje poczucie estetyki.
Feliks westchnął ciężko; no dobrze, metalowy zagłówek to nie był trafiony wybór, ale róż? Przecież to był taki piękny, męski kolor!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro