Rozdział XXVII: Niechciane owoce
Niewiele było rzeczy na świecie dorównujących zwierzęcej wierności; Taurys Laurinaitis był tego pewny.
Od zawsze czuł sympatię i słabość do dzikich i wolnych wilków, szukając w ich nocnych nawoływaniach dawnych historii swoich ludzi. Stajenne koty ocierały mu się o nogi, gdy oporządzał swoje wierzchowce. Niskie, wytrzymałe kuce zabierały go na długie przejażdżki, samotne albo w towarzystwie Nikolaia albo Feliksa.
Ogary, rzucające się na zwierzynę w czasie łowów, łasiły się do jego rąk, gdy ukradkiem rzucał im smakołyki podczas uczt, a szczere, ciemne oczy wysmukłych chartów liżących jego spracowane dłonie, gdy siedział w bezruchu w zimnej, ciemnej kuchni, przynosiły milczące pocieszenie.
Pamiętał, że jedno szczenię z tamtej rosyjskiej psiarni zabrał ze sobą do Kowna, ratując z rąk rewolucjonistów; odwdzięczyło się ponad dekadą bezinteresownej przyjaźni.
A teraz miał Bertę; gdy wracając z pracy znalazł na podłodze kuchni mokre fusy z kawiarki, której zapomniał rano opróżnić, a pośród nich krążącą alarmująco, nawołującą głośno kotkę, nie zastanawiał się zbyt długo.
I tak znalazł się tutaj; duszne powietrze przesiąknęło do cna ostrą wonią medykamentów, środków odkażających i najróżniejszych zwierząt. Litwa siedział sztywno na krześle, oddychając przez usta i mając nadzieję, że to nic poważnego.
– Jak na moje oko, jest w doskonałym zdrowiu, proszę pana – Weterynarz ostrożnie pogłaskał nastroszone futro Berty. Ta posłała mu nieufne spojrzenie i prychnęła z dezaprobatą. – Już, już. Nie lubisz obcych, co? Od kiedy się tak zachowuje?
– Od kilku dni – Taurys przyglądał się pupilce z troską. – Nigdy tego nie robiła. To znaczy, odkąd ją mam – poprawił się. – Znalazłem ją na ulicy, gdy była kociakiem. Mieszkam... długo mieszkałem sam. Nigdy nie była aż tak niespokojna, nawet jeśli zostawała sama na większość dnia.
Berta odwzajemniła spojrzenie i powoli mrugnęła. Jej ogon uderzał rytmicznie o blat stołu, świadcząc o rosnącej irytacji.
– Częściej miauczy, ociera się, zrzuca przedmioty. Gdyby nie była wysterylizowana, pomyślałbym, że ma ruję.
– Cóż, czasem się zdarza, że jest źle przeprowadzona... – Weterynarz przytknął palec do brody. – Ale dziwne, by po takim czasie... No nic, zrobimy dodatkowe badania. Spokojnie, piękna... Swoją drogą, wie pan, że całkowicie rude umaszczenie u samic to rzadkość? Gen jest sprzężony z płcią. Oboje rodziców tej ślicznotki musiało być rude.
Litwa nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale kwestia zdrowia Berty była teraz dla niego o wiele istotniejsza niż barwa jej futra.
– Mam wrażenie, że chce zwrócić na coś moją uwagę – stwierdził cicho. – Jest naprawdę mądra.
– Nie wątpię. Zrobimy badania, zadzwonię do pana, gdy będziemy mieć wyniki.
Berta syknęła przeraźliwie, łypiąc spode łba na Taurysa; ten westchnął.
Miał nadzieję, że to nic poważnego.
***
Nad Lourdes świeciło słońce; Erzsébet przyglądała się starym, zaniedbanym kamieniczkom, odsunąwszy nieco ciężkie, aksamitne zasłony, niegdyś czerwone, obecnie spłowiałe od południowego słońca. Uliczka poniżej na przemian zaludniała się i pustoszała, gdy rytm miasteczka wyznaczały dzwony pobliskiego kościoła.
Najchętniej uchyliłaby okno, by wpuścić do środka trochę górskiego powietrza, ale wtedy ich rozmowa przestałaby być prywatna; musiała przyzwyczaić się do woni mocnych męskich perfum, maskujących odór papierosów.
– Przyszli po ciebie w piątkę? – zapytała, odwracając się. – Jak udało ci się uciec?
– Mam parę asów w rękawie, Hungría – Antonio uśmiechnął się do niej, ale potem spoważniał. Co rusz dotykał palcami świeżego bandaża na głowie, nie mogąc doczekać się, aż będzie mógł go zdjąć. – Zaskoczyli mnie – dodał ciszej. – Powiedzmy, że trochę nie docenili moich umiejętności, ale przez chwilę było krucho. Dobrze, że mieszkam... mieszkałem, bo to mieszkanie już jest chyba spalone, na parterze. Uciekłem przez okno i udało mi się ukryć, nim ktoś zauważył ślady krwi na ziemi.
– Rana powinna szybko się zagoić – stwierdziła Erzsébet. Nie było żadnego powodu, by twierdzić, że będzie inaczej; Hiszpania pozostawał personifikacją w każdym tego słowa znaczeniu.
– Ta tak – Hiszpania oklapł. – Zdrada boli bardziej.
Na to proste, szczere zdanie Węgry nie miała odpowiedzi; westchnęła i przeszła przez zaciemniony pokoik, siadając obok Antonia. Coś w niej zaszamotało się szaleńczo z powodu jego bliskości, ale zacisnęła zęby; nie będę się teraz z tobą męczyć, pomyślała gniewnie. Zbyt dużo czasu już przez ciebie straciłam.
Antonio nie zauważył, jak sztywna była jej sylwetka i jak napięte, gotowe do ucieczki mięśnie, a długość jej włosów najwidoczniej uznał za kaprys.
– Premier od dłuższego czasu kumpluje się z waszym führerem – Hiszpania patrzył przed siebie, na zapakowane kartony z przemyconymi papierosami. – Nie powiem, że mnie to dziwi. Rzesza jest ogromna i jest właściwie jedynym sąsiadem, którego mój kraj mógłby się obawiać, a wiemy, ile potrafiła zrobić, by dostać to, czego chce. Dla wielu ludzi w moim kraju przyjazne stosunki z Rzeszą są gwarantem bezpieczeństwa.
– Byłeś temu przeciwny? – zapytała Węgry, chociaż domyślała się odpowiedzi. Geopolityka nigdy nie była czarno-biała.
– Jak myślisz? – Antonio roześmiał się bez zwykłej wesołości. – Każdy w coś gra, Isa. Z jednej strony, kraj musi być bezpieczny. Z drugiej, wiem, co dzieje się z naszymi po tej stronie granicy. Feliks wszystko mi opowiedział. Nie jestem sympatykiem führera, ale nie byłem na tyle głupi, by głośno o tym mówić. Nie, nie sądzę, bym podpadł rządowi z tego powodu. Raczej nie było im w smak, że mam nieco dłuższą pamięć niż zwykły wyborca i potrafię im wypomnieć trochę starych spraw. A nowy kolega z podwórka pokazał im rozwiązanie tego problemu. Zaoferowali mi urlop, którego odmówiłem... I ktoś się chyba na mnie za to wkurzył.
– Dalej nie mogę uwierzyć, że tak szybko użyli siły – Węgry przyciągnęła kolana do siebie. – A co z królem? – zapytała nagle, przypominając sobie, jaki ustrój panował w sąsiednim kraju. – Nasz rodzaj zawsze był blisko tronu. Co on na to?
– To nie Rzesza, on nie ma takiej władzy jak führer – Antonio pokręcił głową i, sądząc po bolesnym syku, jaki z siebie wydał, szybko pożałował tego ruchu. – A obecny... Wątpię, żeby protestował. Rodzina królewska raczej za mną nie przepada – Wzruszył ramionami. – Myślę, że był raczej zadowolony, że... zniknąłem z ich najbliższego otoczenia.
Węgry zmarszczyła brwi. Wiadomości w prasie i Netzwerku przychodzące zza granicy były skąpe i przefiltrowane przez rządową cenzurę; nie miała pojęcia, o czym mówi Antonio. Nim jednak zdążyła zapytać, do pokoju zajrzał Gris:
– Wytłumacz nam ten cyrk z rodziną królewską – rzucił. – Ja od swoich słyszałem już pięć różnych wersji.
Zaintrygowana Erzsébet spojrzała na Antonia z ukosa; ku jej zdumieniu ten się zmieszał.
– To które wersje słyszałeś?
Gris wsunął się do środka, oparł o ścianę, założył ręce na piersi i uniósł brew. Po raz pierwszy, odkąd Węgry pojawiła się na jego progu, z własnej woli dołączył do rozmowy. Jego jasne oczy błyszczały złośliwie.
– Pierwsza mówi o tym, że uwiodłeś księżniczkę. Druga o tym, że uwiodłeś księżniczkę i daliście się przyłapać komuś ważnemu. Trzecia dodaje rozbijanie się rządową limuzyną po pijaku, a czwarta jakieś skandaliczne wypowiedzi o Katalonii. Według piątej zrobiłeś wszystko, co wymieniłem wcześniej, a na dodatek zrobiłeś księżniczce dziecko.
– Pomówienia – roześmiał się Antonio. Brew Grisa powędrowała jeszcze wyżej. – Nasz rodzaj się nie rozmnaża.
Kącik ust Erzsébet drgnął.
– I która wersja jest prawdziwa? – zapytała, szczerze zainteresowana.
Hiszpania posłał jej rozbrajający uśmiech.
– To ona uwiodła mnie, cudowna kobieta – powiedział lekko. – Limuzyna też co prawda ma swój udział w tej historii, ale żadnej nie skasowałem. To było kilkanaście lat temu, sprawa już jest dawno zakończona. Tylko plotki, oczywiście, dalej żyją swoim życiem i rozdmuchały ten romans do niewyobrażalnych rozmiarów. I król dalej mnie nie lubi. Pamiętliwy gość.
Zapadła cisza; Gris łypał na Hiszpanię z ukosa.
– Nie możesz tu zostać.
– Wiem. Czego się dowiedziałaś, Hungría?
– Gilbert zadeklarował, że w ciągu paru godzin przekaże nam lokalizację kryjówki – Węgry wyciągnęła sprecher z kieszeni. – Pojadę z tobą. Nie masz dokumentów, nie znasz tutejszych realiów, tak będzie lepiej.
– Myślałem, że nie możesz opuszczać na dłużej swojego mieszkania?
– Dwa dni to oficjalny limit podróży bez konieczności zgłoszenia. Tyle powinno wystarczyć.
– Dziwny ten system – mruknął Hiszpania. – Przestaje mnie dziwić ostatni ruch führera... Mogę?
To ostatnie pytanie dotyczyło sprechera; Węgry skinęła głową. Jej palce musnęły wnętrze jego wyciągniętej dłoni; Antonio obrócił sprecher w dłoniach, nawet nie zauważywszy, jak się wzdrygnęła. Chwilę studiował sprzęt.
– Dobrze, że macie prywatny kanał komunikacji – Zerknął na Grisa. – Zrobisz mi taki?
– Zobaczymy – Przemytnik nie spuszczał go z oka. – Nie myśl, że to się robi od ręki. To wymaga czasu i kosztów. Rząd trzyma łapy na produkcji, wcale nie jest łatwo znaleźć wolny sprecher.
– Dzięki – Antonio skinął głową, biorąc tę odpowiedź za dobrą monetę.
Gris wywrócił oczami, ale nie zaprzeczył.
– Nie widziałem czegoś takiego z piętnaście lat – Hiszpania wrócił do przyglądania się sprecherowi. – Trochę podobny do starych telefonów komórkowych. Produkowaliśmy je kiedyś, teraz sprowadzamy ze Stanów nowości... Chyba Rzesza się trochę zatrzymała w rozwoju, co?
Wyciągnął z kieszeni ciemny, prostokątny kształt, podobny do tego, który Erzsébet widziała u Feliksa. Gris aż się najeżył.
– Spokojnie, nie jestem taki głupi, na jego wyglądam – roześmiał się Antonio. – Unieszkodliwiłem go – Pokazał im puste miejsce po baterii.
To wcale nie uspokoiło przemytnika; jednym susem przemierzył przez pokój i pochylił się nad siedzącym Hiszpanią.
– Kiedy? – warknął. – Tuż przed granicą?
– Wyluzuj – Hiszpania uniósł dłonie przed sobą. – Zmyliłem trop. Uciekłem najpierw w stronę Kordoby. W połowie drogi do Marbelli pozbyłem się baterii. Dopiero po tym ruszyłem na zachód. Niech myślą, że uciekłem przez Gibraltar. Wiedzą, że znam północną Afrykę.
Gris wypuścił powietrze przez zęby i cofnął się.
– Mam nadzieję, że tak będzie – burknął. – Cerda nie wyśle tu ludzi, jeśli nie będzie miał stuprocentowej pewności, że jesteś w Rzeszy. Nawet wtedy dwa razy się zastanowi. Jakkolwiek by się nie dogadywał z Weiglem, wysyłanie obcych służb na terytorium imperium to ryzykowny ruch, ale i tak ma cię tu do jutra nie być, rozumiesz? Może dla was kulka w łeb to łaskotki, ale mi się do grobu nie śpieszy.
Nim zdążyli cokolwiek na to odpowiedzieć, sprecher w dłoniach Hiszpanii zadzwonił.
– To Taurys – wyjaśniła cicho Węgry, rozpoznając ciąg cyfr. – Pewnie z danymi od Gilberta. Odbierz.
– Mam uczyć się numerów na pamięć? – Antonio pokręcił głową i wcisnął odpowiedni przycisk. – Witaj, Lituania. Całe wieki cię nie słyszałem! Jak to całe zamieszanie się skończy, stawiam jakieś dobre wino, Isa już zadeklarowała, że pomoże mi znaleźć coś dobrego w tutejszych sklepach! Ale podobno masz dla mnie jakieś informacje?
Erzsébet nie mogła się nie uśmiechnąć.
***
Niebo było szare od chmur, a drobny, ale ciągnący się w nieskończoność deszcz nie odpuszczał Berlinowi od poranka. W mieszkaniu zrobiło się ciemniej znacznie wcześniej niż zazwyczaj; Litwa zapalił światło w salonie, gdy zorientował się, że coraz gorzej widzi litery.
Od rana nie miał nawet chwili, by odetchnąć; lekcje, przygotowania do szkolnej akademii – niegdyś szkoły w Rzeszy obchodziły urodziny cesarza, a teraz świętowano urodziny führera, niektóre rzeczy się nie zmieniały – wizyta u weterynarza z Bertą, która wcale Taurysa nie uspokoiła... Dobrze, że przynajmniej Antonio był cały.
Chłopcy ze starszych klas grali w soboty w koszykówkę; tym razem przyjął ich zaproszenie i przez dwa kwadranse biegał z nimi po boisku, błyskawicznie łapiąc zadyszkę.
Gdy skończyli, był wycieńczony, ale krew zaczęła krążyć w nim szybciej i żywiej. Postanowił przyłączyć się do uczniów przy kolejnej okazji. Zawsze podobał mu się ten sport, a ruch przydałby się jego ciału i umysłowi, ciągle rozgrywającemu czekającą go wieczorem rozmowę.
Wrócił do domu, pognał z kotką do lecznicy, a gdy wrócił, głód zagonił go do kuchni. Kolejne dwie godziny spędził przy blacie, szukając czegoś znajomego w książce kucharskiej i odkrywając na nowo, jak czaso- i pracochłonny był proces przygotowywania posiłku.
Bez obecności Feliksa, przygotowującego razem z nim składniki i wesoło dyskutującego ponad deską do krojenia, te zwykłe czynności niemal Litwę przerastały. Zeszło mu w kuchni dłużej niż powinno i gdy w końcu posiłek był gotowy, czuł jedynie ulgę; ale musiał się zmusić i wykrzesać z siebie energię, skoro chciał być zdrowszy.
To była jego taktyka, zmusić się do ugotowania czegoś porządnego, do spaceru po parku, do poczytania paru stron... Zmusić się, by tylko znowu nie popaść w ten paskudny marazm z czasów sprzed Schwäne.
Jeszcze godzina, pomyślał, wracając na kanapę, gdzie zostawił książkę, starą powieść o pożółkłych kartkach. Uczył się od nowa słów i całych zdań, zmuszając się do powtarzania na głos każdej głoski i z każdą stroną szło mu to odrobinę, odrobinę lepiej, chociaż ciągle przedzierał się przez własny język jak przez zamarznięte zaspy.
Mijały jednak minuty, a on coraz mniej potrafił skupić się na książce, znowu zastanawiając się, co powinien powiedzieć ojcu Uschi.
W końcu odłożył książkę; pogłaskał kota, szepnął do niego parę słów i złapał za kluczyki do auta, nie mogąc już wytrzymać sam z własnymi myślami.
Osiedle, na które poprowadziły go szkolne dokumenty, nie było jednym z tych reprezentacyjnych, chociaż i tu władze miejskie dbały o porządek. Może i z elewacji niskich bloków i domów jednorodzinnych gdzieniegdzie odpadała farba, ale na niedawno wymienionej kostce brukowej leżało jedynie kilka wilgotnych niedopałków, a drzewka przy chodniku były równo przystrzyżone.
Zaparkował gdzieś w pobliżu przystanku autobusowego, a potem ukrył się przed mżawką pod wiatą. Stukot kropel o dach stawał się powoli coraz głośniejszy, a świat ciemniał coraz bardziej; zbliżała się dziewiętnasta. Obserwował w milczeniu wyludnione uliczki, oddychając chłodnym, wilgotnym powietrzem i czekał; nie miał prowadzić tej rozmowy sam.
Jakiś czas później w zatoczce zatrzymała się taksówka; Prusy nieśpiesznie wysiadł i odpalił papierosa, ignorując deszcz; dopiero gdy samochód zniknął im z oczu, przydeptał wypalony do połowy niedopałek i zbliżył się do wiaty.
Taurys zmarszczył brwi, widząc długi, jasny płaszcz, którym Gilbert był okryty; potem rozpoznał krój czarnych jak noc spodni.
– Masz na sobie galowy mundur? – zapytał zdumiony.
Prusy uniósł kącik ust; lekkim ruchem palca pociągnął za materiał, a oczom Taurysa ukazała się znajoma, ostra czerwień naramienników i srebrne guziki. Jak w Charlottenburgu, pomyślał przelotnie. Tylko tam widuję go na galowo.
– Zawsze wychodzę na plus w rozmowie, gdy go noszę – odparł Gilbert. – Ciekawe, dlaczego.
Litwa uśmiechnął się blado; znał moc munduru. Onieśmielał, wywoływał strach albo podziw, odstraszał lub pociągał, rozpraszał odpowiedzialność; kto wiedział, jak to wykorzystać, mógł wiele ugrać.
Sam też dzisiaj postarał się wyglądać dobrze; wziął najlepszą koszulę, tą śliwkową. Czuł się w niej zaskakująco dobrze; jakby Feliks był obok, gotowy do wsparcia.
Wygrzebał też z szafy czarne, eleganckie palto; odczuwał obecnie głęboką niechęć do noszenia tego koloru, ale zakupy, na które wybrał się z Polską, obejmowały jedynie letnią garderobę.
– Brakuje ci czapki – zauważył, jeszcze raz zerknąwszy na mundur.
– Obecny wzór jest paskudny – Gilbert skrzywił się. – Muszę powiedzieć komu trzeba, żeby wrócić do trupich czaszek. Robiły odpowiedni efekt.
Prusy przydeptał niedopałek butem; potem wbił dłonie w kieszenie.
– Idziemy?
Taurys skinął głową, zastanawiając się mimochodem, czy wygląda na tak zdeterminowanego, jak się czuł. Jak duży opór napotkają? Czy się uda go przekonać?
Ruszył za Prusami, zauważając marszowy, ostry krok i spięty kark; Gilbert tylko wydawał się spokojny.
Nie musiał mi wcale z tym pomagać, pomyślał. A jednak się w pełni zaangażował...
– Gdy byłem w środę w Königsbergu, złapałem dyrektora orkiestry – odezwał się Prusy. – Zasugerowałem mu dość mocno, by rozpoczął przyjęcia już w tym roku, zamiast czekać. Dopiero połowa września, dzieciaki wiele nie stracą, a im wcześniej orkiestra zacznie ich szkolić, tym lepiej dla niej. Oczywiście, zasugerowałem też modelową kandydatkę.
– Dziękuję – odparł Taurys szczerze. Szli uliczką pełną jednakowych domów i podjazdów z zaparkowanymi tam autami. Nie widział ani jednego placu zabaw albo parku. – Zgodził się ot tak?
– Pamiętaj, że dla nich jestem człowiekiem führera, Lit – Gilbert obejrzał się przez ramię i uśmiechnął drapieżnie. – To czasem ułatwia życie zamiast je utrudniać, tak na odmianę. Dzięki mnie ustawa została przyjęta bez poprawek. Nie omieszkałem się mu o tym przypomnieć.
Minęło tyle lat, odkąd Rzesza wymazała nas z ludzkiej świadomości, że zdążyłem zapomnieć, jak wiele udogodnień i przysług byliśmy w stanie sobie zapewnić, nie wchodząc w bezpośredni konflikt z władcą, pomyślał Litwa. Lepsze kwatery, lepsze konie, przymykanie oczu na naruszenia prawa... Gilbertowi sprzyja to, że tak naprawdę nikt nie wie, jak wiele może... czy też nie może. Pruski parlament woli iść mu na rękę.
– Kiedy chcieli zacząć przyjmować uczniów?
– Ktoś tam u nich hamował papierkową robotę – Prusy wzruszył ramionami. – Miasto ma lokale, które mogą służyć za bursy i orkiestra miała je wynająć, to było już dawno ugadane. Jak ustawa przeszła, to się okazało, że będą dostępne dopiero na wiosnę. Dziwnym trafem po mojej przyjaznej pogawędce z dyrektorem stały się dostępne od ręki. Cóż za biurokratyczny cud.
Stanęli przed piętrowym, białym domem. Wypolerowany samochód, okrągłe iglaki na podjeździe, przystrzyżona trawa pozbawiona chociażby jednego zabłąkanego listka. Zbyt idealnie, pomyślał Litwa, tknięty nagłym przeczuciem. Zbyt perfekcyjnie.
– Nie jeden taki widziałem w poprzednim zawodzie – mruknął Taurys, sięgając do klamki. Metalowa furtka była lodowato zimna, tak jak jego krew. – Gdybyś wiedział, ile takich... interwencji... ma miejsce w urzędach...
Gilbert wydał z siebie niepochlebny dźwięk.
– To, że mamy burdel w papierologii, to wiedziałem, ale jeśli zaczniesz mi mówić, że z kolesiostwem i łapówkarstwem też mamy problem, to ten kraj nie wygląda tak dobrze jak na broszurkach Ferenca – wymamrotał, krzywiąc się. – Cholera. Trzeba by było zacząć coś z tym zrobić...
Hipokryta, pomyślał Litwa z lekkim rozbawieniem, ale to uczucie minęło, gdy tylko weszli za furtkę i rozejrzeli się dyskretnie.
Żadnej kolorowej kredy na chodniku, żadnej piłki, rolek czy roweru opartego o ścianę... Może Uschi wyrosła już z zabawek, może nie lubiła gry w klasy czy innej aktywności fizycznej, ale i tak w Taurysa mocno uderzyło to, co jego uczennica mu wyznała; chce, bym była niewidzialna...
– Prusy – szepnął prosząco. – Jeśli się uda... Dopilnuj, by byli tam porządni nauczyciele. Tacy, którym będzie zależeć. To dziecko, a nie kadet. Potrzebuje opieki, a nie musztry.
Gilbert skinął krótko głową.
– Dzwoń – rzucił.
Z sercem na ramieniu Taurys nacisnął przycisk przy drzwiach. Te otworzyły się po niecałej minucie; oczom Litwy ukazał się mężczyzna przed czterdziestką.
Miałby przyjemną aparycję, gdyby nie lód w jego spojrzeniu i surowo zmarszczone brwi. Rysy twarzy Uschi musiała odziedziczyć w większości po matce, a może to była kwestia tego grymasu; gdyby Taurys nie widział tego człowieka wcześniej, nie rozpoznałby pokrewieństwa.
– Panowie, rozumiem, chcą rozmawiać o Ursuli? – zapytał szorstko mężczyzna.
Chcą ją od ciebie zabrać, pomyślał gniewnie Taurys; skinął krótko głową na powitanie, zachowując spokojną twarz.
– Taurys Laurinaitis, nauczyciel muzyki. A to pan Gabriel Paccard.
– Hauptmann Gabriel Paccard – poprawił Gilbert z naciskiem i wyciągnął dłoń ku ojcowi Ursuli. – Mam przyjemność z panem Dušanem Tausch, jak mniemam?
– Zgadza się – Ojciec Uschi lustrował ich spojrzeniem. – Proszę, tutaj jest wieszak. – rzucił sucho; gdy Prusy bez pośpiechu zaczął zdejmować płaszcz, niby przypadkiem ustawiając się bokiem do gospodarza, by ten ujrzał pagony na ramienniku, coś w rodzaju niechętnego szacunku przebiegło przez twarz Dušana.
Kapitan, pomyślał Litwa. Dlaczego mnie to nie dziwi?
Salon, do którego zostali zaprowadzeni, był równie czysty, schludny i całkowicie pozbawiony przytulności co podwórko; Taurys przebiegł wzrokiem po wygaszonym kominku, zauważając brak zdjęć, drobiazgów czy osobistych rzeczy.
Telewizor był wyłączony, na regałach stało niewiele książek – wszystkie w twardych, ciemnych oprawach, na pierwszy rzut oka nic z literatury dziecięcej, młodzieżowej czy chociażby lekkich powieści – a okna zostały zasłonięte ciemnymi zasłonami.
– Proszę usiąść – Dušan Tausch usiadł sztywno na kanapie. Taurys przycupnął na krawędzi jednego z foteli, a Gilbert pewnie rozsiadł się na drugim. – Czemu zawdzięczam tę wizytę? Przez telefon mówił pan jedynie ogólniki – dodał Dušan w kierunku Litwy, wyraźnie próbując ukryć niechęć.
Zawsze, gdy odbierał Uschi z dodatkowych lekcji, miał taką minę, zdał sobie sprawę Taurys. Mogłem zareagować wcześniej... Z rozpamiętywania jednak teraz nic im nie przyjdzie, musiał naprawić swój błąd.
Uniósł oczy i wtedy je zobaczył – po drugiej stronie salonu, tam, gdzie schody prowadziły na pierwsze piętro, na najwyższym ze stopni – dwa dziewczęce buciki, ledwie widoczne zza barierki.
Więc siedziała tam, u szczytu schodów, niewidoczna i niesłyszalna; ufając mu z całego swojego małego, skrzywdzonego serca.
Wyprostował się i usadził pewniej w fotelu.
– Kapitan Paccard reprezentuje orkiestrę królewiecką, sekcję wojskową – powiedział gładko. – Szuka w Berlinie młodych talentów, które będą szlifowane przez mistrzów z orkiestry. Uważam, że Uschi ma potencjał, by w przyszłości wzbogacić ich szeregi. Ma słuch muzyczny i doskonale gra.
– Nie ma mowy – Dušan Tausch zaprotestował ostro. – Z całym szacunkiem, kapitanie – Zerknął na Gilberta. – Ale ta dziewczyna ma się uczyć, a nie zajmować głupotami. Orkiestra może się o nią upomnieć, gdy będzie dorosła, wtedy będzie robiła, co chciała.
– Orkiestra dba zarówno o umiejętności muzyczne jak i o wiedzę powszechną – Prusy założył nogę na nogę. – Zapewniam, że edukacja pana córki nie ucierpi.
– Edukacja gdzie? – podchwycił Dušan. – W Königsbergu? Oczekujecie, że wyślę ją na drugi koniec kraju i będę płacił za akademik, w którym znajdzie się setka dzieciaków bez nadzoru? Po to, by mogła pisać sobie jakieś nuty, zamiast się uczyć? Lada moment by mi ją zdeprawowali i już kompletnie nic z niej będzie.
– Myślałem, że ma pan lepsze zdanie o armii – Gilbert uniósł brew. – Jakkolwiek orkiestra jest częściowo cywilna, nie jest jakąś anarchią. Mamy zasady. – dodał oschle.
Litwie bardzo nie podobało się to, co słyszy z ust ojca Uschi; postanowił zagrać jego własną bronią, słowami, które ten wygłosił podczas jednej z wywiadówek.
– Wspomniał pan kiedyś, że żałuje, że państwo nie zapewnia takiego wychowania dla dziewczynek, jak robi to młodzieżówka dla starszych chłopców – powiedział. – Nie widzę powodu, by obawiać się o wychowanie Uschi pod okiem wojskowych.
Dušan poruszył się niespokojnie na kanapie.
– Ja... cóż, chyba zrobiłem błędne założenie – Dušan zerknął na zmarszczone brwi Gilberta. – Nie wątpię w kompetencje wojskowych. Jeśli orkiestra chce wychowywać młodzież w prawidłowy sposób, zwracam honor. Jednakże, dalej nie widzę powodu, by Ursula miałaby mieć z tym cokolwiek wspólnego.
– A gdzie teraz jest pana córka? – zapytał Litwa, ciągle świadomy obecności Uschi. – Może zaprosilibyśmy ją do rozmowy?
– Uczy się – Dušan natychmiast uciął temat. – Nie zejdzie na dół, dopóki nie zajmie się wszystkim. Poza tym, jestem jej ojcem i takie decyzje należą do mnie.
Litwa wymienił krótkie spojrzenie z Gilbertem; była sobota.
Dušan Tausch jednak jeszcze nie skończył:
– Proszę nie udzielać więcej żadnych lekcji Ursuli – Założył ręce na piersi. – Wkłada jej pan w głowę tylko głupoty. Nie twierdzę, że orkiestra nie jest potrzebna, jednak tworzą ją poważni ludzie, a nie bachory, którym się wydaje, że są artystami.
Coś w jego tonie; złość, gorzkość, gniew, sprawiło, że krew w żyłach Taurysa, wcześniej zimna, przemieniła się w ukrop.
– Każdy z tych poważnych ludzi był kiedyś takim dzieckiem – powiedział cicho. – I bez ćwiczeń w młodym wieku nie zaszedłby tam, gdzie jest teraz.
– Jeśli martwi się pan kosztami, wszystko to jest po naszej stronie – Gilbert gładko wplótł się w rozmowę, nim Dušan znowu otworzył usta. – Bursa z wychowawcami, nauczyciele o najlepszych kwalifikacjach, utrzymanie i wyżywienie. A ze względu na nasze bliskie powiązania z Uniwersytetem Albrechta...
I tak oto Gilbert nie dopuścił ojca Uschi do głosu przez kolejne minuty, rzeczowo tłumacząc ofertę. W miarę jak mówił, Litwa ze zdumieniem obserwował zmianę na twarzy Dušana Tauscha; od wrogości, przez niechęć, aż do... bezsilności.
Pięści mężczyzny zacisnęły się mocno.
– To są piękne słówka, ale to stek bzdur – zaczął cicho, ale każdego jego słowo nabierało mocy, stawało się coraz głośniejsze, coraz mocniej nasycone emocjami. – Muzyka leczy. Muzyka ubogaca. Ukulturalnia. Uspokaja. Wychowuje. Łączy. Dobrze wpływa na ciążę. Jej matka tak gadała cały czas, aż do rozwiązania. Tylko grała i grała. Chciała słyszeć pieprzonego Mozarta, gdy rodziła Ursulę. I słyszała. I umarła, patrząc na gramofon. Nie na mnie. Zostawiła to mi to przeklęte dziecko, które ma w głowie te same bzdury i których nie mogę się pozbyć! A teraz chcecie mi ją zabrać? Jeszcze ją?!
W ciszy, która zapadła po tych gorzkich, wyplutych słowach, Litwa usłyszał cichutki, drżący wdech ze schodów.
Słowa stanęły mu w gardle; to Prusy pierwszy otrząsnął się z szoku.
– Tak – Gilbert nagle pochylił się do przodu. Spoglądał w oczy Dušana Tauscha nieustępliwie i zimno, nie mrugając. – Wie pan, w armii, gdy ktoś zaczyna wariować, nie cackamy się z kimś takim. Może oszaleć i strzelić sobie w łeb; mała strata. Ale jeśli zaczyna negatywnie wpływać na innych żołnierzy, trzeba się go pozbyć. Uciąć chorą gałąź, nim zaraza rozlezie się po całym drzewie. Z tego, co widzę, to w tym domu zaraza idzie od pnia. Rozsądny człowiek zbierze owoce, nim one się popsują.
Tym razem to ojciec Uschi zaniemówił; wpatrywał się w Prusy tak, jakby zobaczył ducha.
– Co pan insynuuje? – wydusił w końcu z siebie.
Gilbert nie odpowiedział, spojrzał znacząco na Litwę.
– Więc to pan chce zrobić Uschi? – zapytał cicho Taurys, nie zastanawiając się już nad tym, co mówi. Jego krew płonęła. – Odebrać jej to, co kocha, żeby cierpiała tak, jak pan? Myśli pan, że ona to panu kiedykolwiek wybaczy?
Tłumiony szloch u szczytu schodów był już słyszalny dla każdego z nich; Dušan Tausch pobladł śmiertelnie, a potem pochylił się nisko, chowając twarz w dłoniach.
– Wypaplała ci się! – warknął. – Miała nikomu nie mówić...! Poniosło mnie... Raz, może... może więcej... Dzisiaj też... Przepraszałem! Ale nic jej nie będzie. Jak tylko zacznie zachowywać się... Parę... siniaków to nic takiego...
– Nigdy to nie jest „nic"! – Litwa poderwał się na równe nogi. Poczuł na nadgarstku boleśnie silny uścisk palców Prus; wziął głęboki oddech, czując na sobie jego ostrzegawcze spojrzenie. – To zostaje – dodał, walcząc ze sobą, by mówić spokojniej. – Na zawsze. Nawet gdy siniaki już znikną. I nawet, gdy się przeprasza raz za razem, samemu próbując się usprawiedliwić! Niech... niech pan mi powie szczerze... Kocha ją pan? – Milczenie rozdzierało serce. – Jest pana córką.
Dušan podniósł się, podszedł do okna. Przez długą chwilę po prostu milczał, wpatrując się w zasłony.
– Jest moją córką i nie masz prawa wtrącać się w to, jak ją wychowuję. To moje prawo – powiedział zimnym, ale chybotliwym głosem. – Sam powinieneś używać dyscypliny na niegrzecznych dzieciach, zamiast mieć pretensje d-do mnie, że... – urwał w pół słowa; Gilbert podniósł się z fotela i zbliżył się doń szybkim krokiem. – C-czego pan chce?
Byli mniej więcej równego wzrostu, ale mundur i wyprostowana jak struna sylwetka robiły swoje; Prusy spoglądał z góry, podczas gdy Dušan kulił się i wykręcał nerwowo.
– I myśli pan, że ta dziewczyna wyjdzie na ludzi, mając tak nieudolnego ojca? – zapytał, unosząc brew. Dušan drgnął, jakby rażony piorunem. – Przyszedłem tutaj, spodziewając się porozmawiać z poważnym mężczyzną, a zastałem życiowego nieudacznika, który nie potrafi pogodzić się z przeszłością – W głosie Prus zabrzmiało obrzydzenie. – Kim pan jest z zawodu?
– Urzędnikiem, ale c-co ma to do rzeczy?!
– Ubolewam, że nasza ojczyzna musi stać na takim zgniłym fundamencie – Prusy omiótł mężczyznę spojrzeniem takim, jakimi obdarza się wyjątkowo paskudną pleśń. – Jeśli w administracji jest więcej takich jak pan, to już mnie wcale nie dziwi ten burdel. Niech pan słucha, bo nie zamierzam tracić więcej mojego cennego czasu. Szukam talentów w Berlinie. Młodej gliny, którą łatwo kształtować. Pańska córka wydaje się idealną kandydatką i zależy mi na tym, by zabrać ją do Königsberga. Zamierza pan dalej czołgać się we własnej żałosnej nienawiści, czy jak przystało na obywatela Rzeszy podejmie pan słuszną decyzję, wyświadczy mi przysługę i pozbędzie się pan z życia elementu, którego pan tak nienawidzi?
Słowa wstrząsnęły wszystkimi; Uschi na schodach łkała już otwarcie.
Litwa bezwiednie skierował tam swoje kroki. Gdy znalazł ją na najwyższym stopniu, skuloną w ciasny, dygoczący kłębek, przysiadł obok niej i otoczył dziewczynkę ramieniem; znów, tak jak w szkole, wtuliła się w niego ufnie, ledwo będąc w stanie oddychać przez łzy.
Spojrzał między barierkami; Dušan Tausch opadł bez sił na kanapę.
– Zabierzcie ją – powiedział głucho. – Zabierzcie ją tam, gdzie nie będę mógł już podnieść na nią ręki. Nie chcę... nie chcę na nią więcej patrzeć.
***
Pierścionek.
Feliks obracał w głowie to polskie słowo raz po raz, sylaba po sylabie, chociaż w całym tym hałasie panującym w hali produkcyjnej mógłby je mówić na głos, bo i tak nikt by go nie usłyszał. Oswajał to słowo jak obce zwierzę albo zdziczałego pupila, zaginionego na całe lata, by znów brzmiało znajomo.
Z tym, że najwcześniejsze dni jego życia umknęły na zawsze, już się dawno pogodził – w końcu, pozostawały mu jeszcze całe setki lat wspomnień – ale uczucie braku słowa na języku było nowe i nieprzyjemne bardziej niż kiedykolwiek mu się wydawało, że będzie. Jak wydarcie milimetra serca, pierwsze szarpnięcie maleńką pesetą.
Mam jeszcze dużo czasu, pomyślał, próbując się uspokoić. Ja tak... Pierścień. Pierścionek. Myśl o pierścionku.
Z diamentami, szmaragdami i szafirami... Żółte złoto, białe złoto, srebro; pamiętał takie błyskotki, migoczące w pilnie strzeżonych królewskich skarbcach, prostsze, surowsze w formie obrączki, masywne sygnety z herbami... Licia miał kiedyś taki, przypomniał sobie i uśmiechnął do siebie rozmarzony. Cholera, jak mi się on podobał, czyste srebro na jego dłoni, gdy pieczętował listy Pogonią; któregoś wieczoru ściągałem ten sygnet wargami...
Kolejna myśl odłożona na przyszłość; Polska westchnął i uśmiechnął się przepraszająco do stojącej obok niskiej, korpulentnej kobiety.
– Masz bystre oko, ale coś za często myślisz o niebieskich migdałach – skomentowała z dezaprobatą, ale potem uśmiechnęła się do niego. – Mówiłeś, że masz prawo jazdy?
– Oczywiście – Feliks, czy też Max, bo pod tym imieniem poznała go załoga fabryki, uśmiechnął się niewinnie. – Będę mógł rozwozić towar?
– Nie bądź taki prędki – Kierowniczka zmiany pogroziła mu żartobliwie palcem. – Na to sobie trzeba u nas zasłużyć. Popracuj tu trochę, zobaczymy co z ciebie będzie.
Potem odeszła, kręcąc głową; po mrugnięciu, które mu posłała, Polska domyślił się, że zdobył jej sympatię. Szczerząc zęby, rozejrzał się szybko i wrócił spojrzeniem do taśmy; w końcu za to mu płacili. Dostał pracę na kontroli jakości etykiet.
Hala ciągnęła się na wiele metrów; pod silnym światłem lamp stały dziesiątki wielkich maszyn, taśm i małych zatoczek z biurkami i komputerami. W szumie, huku i syku wszelkie rozmowy między pracownikami pozostawały dyskretne; Polska czuł podświadomie, że jest na dobrym tropie.
Elias, ten, którego poznał pod sklepem, okazał się krewnym właściciela fabryki słodyczy; Feliks natychmiast skorzystał z nadarzającej się okazji. Nikt nie zapytał go o kwalifikacje; większość pracowników stanowili młodzi wykonujący proste prace fizyczne.
Z przerw na papierosa korzystał jak nikt; dzielił się hojnie ogniem, tytoniem i uśmiechem i obserwował uważnie, kto się z kim trzyma, mając nadzieję, że znajdzie zarzewie konfliktu albo łatwopalne podłoże, na które padnie iskra.
Jeśli zaś nie znajdzie nic w tym miejscu, będzie szukał gdzie indziej, chociażby miałby zwiedzić każdy zakład pracy w Kursku i okolicach, każde blokowisko, każdy park i każdą knajpę.
Na papierze plan był prosty; mając dane kontaktowe do stacjonującego w Kursku dowódcy Kommanda Spezialkräfte, niejakiego Rudolf Lehra – dzięki uprzejmości czy też żerowaniu na uczuciach braterskich Ludwiga Beilschmidta – Feliks planował znaleźć jak najwięcej informacji o potencjalnym buncie i użyć tych danych podczas ewentualnych negocjacji z władzą.
Zobaczą, ile uda się nam się ugrać; pomyślał, wpatrując się w czekoladki sunące po taśmociągu. Nie dopuścić do rozlewu krwi, to nasz priorytet. Za dużo już jej widzieliśmy...
Teraz wystarczyło być tylko czujnym uchem; to właśnie powiedział Erzsébet, gdy zdzwonili się wieczorem, po tym, jak przywlókł się do robotniczego hotelu po pierwszym dniu pracy i opadł na łóżko, zamykając oczy; pod powiekami mieniły mu się kolorowe sreberka. Kto by pomyślał, że coś tak prostego jak gapienie się na taśmę będzie takie męczące?
Opowiedział przyjaciółce wszystko, potem wspomniał mimochodem, nieco niechętnie, o swojej panice związanej z pierścionkiem; starał się mówić lekko, bagatelizować sprawę, ale Węgry odczytała wszystko, co kryło się w jego tonie. Szeptali długo; w końcu Feliks zmienił temat, czując się nieco lżej.
– Erzsi, jaki jest twój szef?
– Szef? – brzmiała na zdziwioną. – To miły, starszy człowiek, zakochany w książkach. Czemu pytasz?
Feliks zawahał się na moment; to był kolejny, poza pierścionkiem, pomysł krążący po jego głowie od dłuższego czasu.
– Wiesz, myślę o Licii – przyznał.
Węgry zachichotała w słuchawce; ten dźwięk był muzyką dla uszu.
– Wiem – powiedziała, a jej głos łamał się przez śmiech. – Słyszę to w twoim głosie non-stop.
Feliks przekręcił się na bok i ułożył sprecher na poduszce.
– Teraz myślę trochę konkretnej – mruknął. – Słuchaj, gdy powiedziałaś, że tłumaczysz, przyszedł mi do głowy pewien pomysł... Czy to jest ciężkie?
– Raczej czasochłonne i wymagające. O czym myślisz, Felku?
Oczyma wyobraźni Polska zobaczył przed sobą półkę z książkami i te kilka starych tomów wciśniętych między nowe, błyszczące wydania. Nocami, gdy jeszcze spał sam na kanapie, sięgał czasem po cichu do tych okładek, patrząc na nazwiska autorów, z których tylko jedno czy dwa cokolwiek mu mówiły, a potem przerzucał stronice ostrożnie, bojąc się, że rozedrze delikatny papier.
– Licia ma u siebie kilka starych książek – powiedział cicho. – Ma tego nieszczęsnego „Pana Tadeusza", ale nie o nim teraz myślę. To głównie powieści, napisane po litewsku... Wydane przed wojną. Pamiątki.
Nie musiał dopowiadać więcej; wiedział, że Erzsébet zrozumie.
– Myślisz o ich przetłumaczeniu? – spytała miękko.
– Nie ja – odmówił Polska prędko. – Nie potrafiłbym. Mój litewski jest byle jaki. Nigdy tak naprawdę nie przywiązywałem do niego wagi – przyznał niechętnie. – Zawsze było dla mnie oczywiste, że Taurys rozmawiał ze mną po polsku, łacinie, rusku, był czas, gdy mocno to mieszaliśmy w rozmowach, ale nigdy... Ech. Staram się teraz, Erzsi. Przez ten czas zaglądałem do tych książek, próbowałem coś podłapać, ale nadal jestem beznadziejny, jeśli chodzi o bałtyckie – Polska roześmiał się bez wesołości. – Gdy mówiłaś, że tłumaczysz z kilku języków... Wiem, że ty też nie mówisz po litewsku, ale może kogoś znasz? Albo twój szef? Skoro wydajecie stare teksty...
– Zapytam go – obiecała Węgry. – To nigdy nie był popularny język, a tłumaczy w imperium jest bardzo mało... Ale... Może Taurys chciałby zrobić to sam?
Ta myśl też wcześniej błąkała się po głowie Feliksa; milczał przez moment, zastanawiając się, jak ma odpowiedzieć.
– Tłumaczyć na niemiecki? – Feliks obrócił się na plecy i spojrzał w poszarzały sufit. – Nie jestem pewny – przyznał. – Ma... ma problem z własną mową i z niemieckim – Nie chciał mówić za wiele; to była prywatna sprawa Litwy, mimo że Taurys gorzko utrzymywał, że Zjednoczona Rzeza Niemiecka już dawno odebrała mu prywatność. – Ale zauważyłem, że wydaje się częściej ostatnio zaglądać do tych książek. Stara się chociaż trochę to odzyskać. Czy... czy myślisz, że... że to by mu pomogło?
Tym razem to Węgry długo zbierała myśli.
– Pisanie często bywa terapeutyczne – odparła cicho. – Tłumaczenie... też potrafi. To nie to samo, ale możliwość zajęcia się czymś twórczym... Być może Taurys byłby wdzięczny, że ma coś dodatkowego do roboty, nawet jeśli te teksty i wspomnienia z nimi związane, są bolesne. Może... – Wciągnęła powietrze. – Może o to chodzi w z tymi całymi traumami. By je przepracować i oswoić, a nie próbować zapomnieć.
To był pierwszy raz, gdy Erzsébet tak otwarcie wspomniała słowo, o którym przecież myśleli wszyscy; słysząc jej niepewny głos, Polska westchnął.
Bardzo chciał ją teraz przytulić i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli widział w życiu zbyt wiele, by samemu wierzyć w takie zapewnienia.
– Może... Wiesz, o czym marzę?
– Nie... Powiedz mi.
Na korytarzu rozległy się jakieś śmiechy; w pokoju Polski długą chwilę panowała cisza. Przyglądał się nijakim ścianom, odrapanym z farby oknom i szarej, wydeptanej wykładzinie.
– O domu – powiedział w końcu. – Te mieszkania, w których nas umieszczają... Moje stare w Berlinie, to obecne Taurysa, twoje... My tak naprawdę nigdzie nie czujemy się jak w domu, bo... bo go nie mamy.
– Nie, Felku – Głos Węgier był bardzo smutny.
– Chciałbym mieć taki dom! – wyrzucił z siebie Feliks. – Nie mieszkanie. Dom. Własny, bez ludzi zaglądających w każdy kąt co tydzień. Bez ludzi, którzy mnie stamtąd wyrzucą, kiedy ktoś w biurze postanowi, że to już czas. I chciałbym tam mieszkać z Taurysem. I jego diabelską kocicą. Gotować razem. Czytać razem. Rozmawiać. Budzić się obok niego każdego ranka.
Jego głos drżał; tym razem z tłumionego gniewu i poczucia niesprawiedliwości. Po tylu latach, tylu wiekach wierności, oddawania krwi i potu, odsuwania sobie od ust chleba i odsuwaniu samych siebie na boczny tor, by państwo, by królestwo, by kraj trwał, a jego mieszkańcom wiodło się jak najlepiej – po tym wszystkim odrzucono ich jak coś zbędnego, jak połamane śmiecie i nadgniłe owoce. I mimo to robili, co mogli, by działać w dobrej sprawie – ale dzisiaj, przez chwilę, Polska po prostu chciał być egoistą i dać głos swoim prywatnym marzeniom.
– Chciałbym mieć ten dom w spokojnym miejscu. Może gdzieś na wsi. Z gankiem i jabłonką. Chciałbym, żebyś była gdzieś w pobliżu, żebyśmy mogli czasem zjeść coś razem albo po prostu porozmawiać. Nawet tego cholernego Prusaka bym zaprosił na obiad. Byle tylko... byle tylko mieć spokój. Spokój od tego wszystkiego. Myślę – Wziął głębszy oddech, nieco zawstydzony tym, co właśnie wyznawał. – Że my wszyscy potrzebujemy po prostu spokoju. Wiem, że... że teraz... Ale... Ale może po tym wszystkim... Może Ludwig kiedyś dorośnie do tego, by to zrozumieć, by umieć się nimi wszystkimi zaopiekować? Może wtedy będziemy mieć trochę czasu na... na spokój?
***
Spała otulona kocem na kanapie; w jej ramionach umościła się Berta, mrucząc głośno, jednostajnie i kojąco, a na pobladłych policzkach zastygły ślady wylanych łez. Litwa cicho wziął ze stolika pustą szklankę po herbacie i na palcach wycofał się do kuchni.
– Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw – przyznał cicho. – Dziękuję, że przyjechałaś.
Za oknami panowała już ciemna noc; Annika skinęła głową.
– Oczywiście, że przyjechałam – powiedziała. – Jej ojciec naprawdę to...?
– Gi... Gabriel użył mocnych słów – Taurys zdążył zapomnieć, jak okrutny w słowach potrafił być Prusy. Usiadł naprzeciwko przyjaciółki i westchnął. – Myślałem, że... że uda się tę rozmowę przeprowadzić inaczej. Oszczędzić jej tego. Ale Gabriela poniosło... i mnie też – przyznał niechętnie. – Gdy powiedział, że nic jej nie będzie... coś we mnie pękło.
Potarł dłonią oczy.
– Mi... mi też to ktoś kiedyś powiedział. I to „nic" ciągle jest tutaj – Dotknął palcami skroni i uniósł oczy. Annika spoglądała na niego z czułością. Ta troska pozwoliła mu sięgnąć do koszuli; odchylił materiał i pokazał skórę pleców i boku. – I tutaj.
Annika otworzyła szeroko oczy i zasłoniła usta dłońmi; Litwa uśmiechnął się do niej smutno. Poczuł się bardzo zmęczony i bardzo, bardzo stary.
– Dlatego chciałem ją przed tym uchronić. A czuję, że tylko pogorszyłem sytuację...
Palce Anniki sięgnęły ku jego własnym i odciągnęły delikatnie od twarzy.
– Jej ojciec pokazał, że nie jest stabilnym człowiekiem – Mrugała zbyt często, oczy miała lśniące. – Zostanie tam zrobiłoby jej jeszcze większą krzywdę. Być może usłyszałaby to samo bez naszej interwencji. Ona... Ona dorasta, buntuje się... A to mogłoby tylko wzmóc jego agresję.
Zapadła ciężka, miażdżąca ramiona cisza; Taurys spoglądał w okno, zastanawiając się, co powinni zrobić dalej. Był świadom niewypowiedzianych pytań Anniki, ale nie chciał podejmować tematu własnych blizn; może niepotrzebnie je pokazał, ale chciał, by zrozumiała, dlaczego tak bardzo mu na tym zależało.
– W Königsbergu potrzebują około dwóch tygodni, by rozpocząć zajęcia – powiedział cicho. – Jej ojciec... jej ojciec powiedział, że nie chce jej więcej widzieć. Uschi...
– Mam wolny pokój – Annika pośpieszyła z odpowiedzią. – Pojedźmy jutro do jej domu. Weźmy jej rzeczy. Zamieszka u mnie do czasu wyjazdu.
Litwie kamień spadł z serca; nie chciał, by Uschi została u niego na dłużej, by nie przykuć uwagi biura. Poza tym, absolutnie nie miał pojęcia, jak mógłby zająć się dwunastoletnią dziewczynką.
Zerknął z niepokojem na leżący na blacie kuchennym sprecher; gdy Feliks zadzwonił wcześniej, odebrał dyskretnie i szeptem wyjaśnił pośpiesznie, że nie może rozmawiać; miał nadzieję, że Annika nie zauważyła, że to nie był jego oficjalny sprecher.
Musieli obgadać to, co się działo, to, czego Węgry dowiedziała się od Hiszpanii i jak wyglądała sytuacja u Feliksa... Ale wciąż miał przed oczami oczy Dušana Tauscha; puste jak okna opuszczonego domu.
Cisza, którą otrzymał w odpowiedzi na swoje pytanie, ciągle dzwoniła mu w głowie. Przerzucał w myślach wypowiedziane przez ojca Uschi zdania, sam nie wiedząc, czego w nich szuka; może jednak iskry miłości, do której ten człowiek nie potrafił się przyznać? Jakiegoś żalu? Czy nie było tam nic poza goryczą i nienawiścią, skoro tak szybko podpisał dokumenty, które podsunął mu Prusy?
Siedzieli przy stole długą chwilę, milcząc i tylko się w siebie wpatrując; na zegarze na ścianie wybiła jedenasta wieczorem.
Gilbert mógł być mocny w słowach i czynach, ale stawał się zaskakująco bezużyteczny w konfrontacji z szlochającym niepohamowanie dzieckiem; dobrze, że Annika odebrała. Nie wiem, czy dałbym sobie radę sam...
Drgnął, gdy o nogi otarła mu się Berta; wsunęła się do kuchni jak zwykle bezszelestnie. Obejrzał się za siebie; Uschi stała w przejściu, z kocem na ramionach. Rozczochrana, blada i koszmarnie smutna; Litwa widział w życiu wiele śmierci, bólu i łez, ale to dziecko po cichu, ukradkiem zamieszkało gdzieś w kącie jego głowy, może i serca.
– Oj, kochanie – Annika wstała i podeszła do dziewczynki. Położyła jej rękę na ramieniu i przytuliła. – Jak się czujesz?
– Źle – Głos Uschi łamał się. – A-ale... – Na jej drżących wargach pojawił się bladziutki cień uśmiechu. – Dz-dziękuję. Państwo... Są dla mnie tacy mili, a j-ja...
Annika pogłaskała ją po głowie i posłała Litwie smutne spojrzenie; ten przymknął oczy.
– Przepraszam, Uschi – powiedział cicho. – Powinienem był...
– Niech pan nie przeprasza – wydusiła z siebie dziewczynka. – Ja... ja i tak... ja i tak już to wiedziałam. Że tata... Tylko to boli. Usłyszeć to. A-ale... trochę... trochę czuję ulgę. Czy... czy to źle?
Na to pytanie nie miał odpowiedzi; nie był człowiekiem, nie miał ojca ani matki, nie znał ich uczuć i nie potrafił jej doradzić. Niech tam trafi na dobrych ludzi, pomyślał Litwa, patrząc na swoją uczennicę, dygoczącą w ramionach przyjaciółki, która szeptała do niej miękkie zapewnienia. Obedrę Gilberta ze skóry, jeśli tego nie dopilnuje.
Berta otarła się o nogi Uschi, mrucząc głośno i nadstawiając grzbiet. Dziewczynka zachichotała przez łzy.
– Jest ś-śliczna. Nie chciała ze mnie zejść.
Litwa skinął głową ze zrozumieniem; Berta zwykle nie reagowała pozytywnie na obcych, ale do Uschi dobiegła jak do starej znajomej. Gdy razem z Anniką otulili ją kocem, zaparzyli coś ciepłego do picia i dali chwilę, by Ursula się uspokoiła, kotka bezceremonialnie położyła się na jej pękniętym serduszku.
Doskonale znał ten ciepły, mruczący ciężar na głowie czy piersi; koty kładły się w chorych miejscach, a Berta poważnie traktowała ten obowiązek.
– Lubisz koty? – zagadnęła Annika.
Uschi pokiwała głową.
– Tata nigdy nie chciał się zgodzić na żadnego zwierzaka – szepnęła. Łzy dalej płynęły po jej policzkach, a głos był słaby. – Ani na psa, ani na kota. A ja zawsze chciałam.
– Mam psa, nazywa się Axel. Myślę, że też cię polubi – Annika wyjaśniła Uschi sprawę jej dalszego zamieszkania. Dziewczynka skinęła głową na zgodę. – W poniedziałek razem pojedziemy do szkoły, dobrze? A może wolisz zostać przez kilka dni...?
– Nie – Uschi pokręciła głową. – To... to będzie dziwne... Jak.. Czy mogę powiedzieć innym w klasie o tym... wyjeździe? Bez... bez mówienia o tacie?
Litwa i Annika wymienili spojrzenia.
– Oczywiście – odezwał się Taurys cicho. – Jeśli chcesz, powiem na lekcjach o panu Paccardzie i wyjaśnię wszystko. Pojawi się u nas szkole raz, może dwa, porozmawia z uczniami. Potem powiemy, że wybrał tylko ciebie. Pan dyrektor – Starał się nie okazywać swojej niechęci w stosunku do tego człowieka. – Wie już o orkiestrze, ale nie będę mówił mu o... rozmowie z twoim tatą. Postaramy się nie zrobić dużego zamieszania, dobrze?
Wiedział, że to dziecko nie obawiało się podekscytowanych, rozgadanych kolegów i koleżanek, wypytujących o zbliżający się wyjazd. Nie o takie zamieszanie Uschi chodziło; nie tego się wstydziła.
Poczuł ulgę, gdy uśmiechnęła się do niego; jej blada twarzyczka pojaśniała, jakby zza chmur wyszło słońce.
– Odwiozę was.
Gdy jakiś czas później żegnali się na jednym z osiedli niedaleko Weiße Stadt, Annika, zamiast jak zwykle pocałować Taurysa w policzek, objęła go mocno; Uschi zawstydzona uciekła wzrokiem, biorąc ten gest za romantyczny, jednak Litwa doskonale wiedział, co Annika próbuje mu przekazać.
Zawsze unikał tego tematu w ich rozmowach, a Annika nigdy nie dopytywała, czując zapewne, że Taurys nie chce o rozmawiać o przeszłości; ale teraz, gdy wiedziała, gdy widziała, przez co swego czasu przeszedł, zdał sobie sprawę, że z jego piersi spadł jakiś ciężki kamień, który nosił przed cały czas tej znajomości.
– Do zobaczenia w poniedziałek.
***
Pod swój blok dotarł już po północy; Litwa wysiadł z samochodu i zatrzymał się, patrząc na okna budynku – jedynie w kilku z nich paliło się jeszcze światło.
Było cicho, niezwykle cicho jak na Berlin, uliczki osiedla były puste; jesienny chłód, który coraz częściej pojawiał się nocami, nie zachęcał do nocnych wędrówek. Drzewa poruszały się na wietrze, zrzucając liście na trawniki i chodniki.
Jakaś część niego zapragnęła zapalić, wypuścić wraz z dymem z płuc cały kotłujący się w nim niepokój... albo wstąpić do tego małego sklepiku na osiedlu, oficjalnie od paru godzin zamkniętego, ale Litwa mieszkał na Viktoriastraße na tyle długo, by wiedzieć już, że właściciel siedzi do późna i zaopatruje spragnioną młodzież... albo nieszczęśliwych, szukających pocieszenia w palących trunkach spod lady.
Wzdrygnął się, gdy doszło do niego, w jakie rejony poszły jego myśli. Nie palił od lat; od dziesięcioleci nie tknął też alkoholu. I nie zamierzał tego zmieniać; ostrym krokiem ruszył w kierunku wejścia do klatki. Jestem bardzo zmęczony, pomyślał. Dlatego to przychodzi mi do głowy. A nigdy bardziej niż teraz nie potrzebuję jasnego umysłu...
Światło przy drzwiach zapaliło się, gdy był już bardzo blisko; gdy kątem oka zauważył ludzką sylwetkę opartą o ścianę, która na jego widok poruszyła się i zastąpiła mu drogę, odruchowo cofnął się i sięgnął do boku; nim jednak zdołał wyszarpać colta zza paska, rozpoznał Gilberta.
– Miłe powitanie, nie ma co – sarknął Prusy. Potem szarpnął głową w kierunku parkingu. – Chodź. Pojedziemy na przejażdżkę.
– Dokąd? – Litwa schował broń, zmieszany swoją gwałtowną reakcją. Podążył za Gilbertem pomiędzy auta, a jego uwadze nie umknęło, jak czujnie Prusy się rozejrzał. Parking był jednak całkowicie pusty. – Coś się stało?
– Nie – wymamrotał Gilbert, przystając przy volkswagenie Taurysa. Poczekał, aż ten otworzy samochód, a potem usiadł na miejscu pasażera. – Zaraz wyjaśnię. Co z tą ptaszyną?
– Uschi? – Litwa opadł na siedzenie kierowcy i spojrzał na Gilberta z ukosa. – Annika się nią zaopiekuje. Nie... nie podoba mi się, jak to wyszło.
Prusy milczał; jedynie sposób, w jaki wypuścił powietrze przez zęby, świadczył o tym, że tak, on też planował to spotkanie inaczej.
– Osiągnęliśmy cel – mruknął w końcu, stukając palcami w drzwi. Patrzył w lusterko, obserwując dokładnie otoczenie. – Tak czy inaczej, nie tknie więcej tej małej. O to ci chodziło, prawda? Zresztą, ty też nie gryzłeś się w język.
Litwa patrzył przed siebie; na przedniej szybie leżało kilka liści, których kilka minut wcześniej jeszcze tam nie było.
– Chciałem podejść do tego na spokojnie. Nie spodziewałem się takiego wybuchu po jej ojcu.
Gilbert mruknął coś pod nosem, a Litwa westchnął; stało się, pomyślał. Dobrze, że nie było z nami Feliksa; on też by nie wytrzymał i kto wie, co jeszcze mogłoby się dzisiaj wydarzyć.
– Czemu przyszedłeś? – zapytał. – Chodzi o Antonia?
– Antonio swoją drogą – Gilbert pokręcił głową. – Wiem, gdzie może się na razie przyczaić, zostawcie to mnie. Nie, chciałem pokazać ci to – Sięgnął do paska i spod pół koszuli wyciągnął jakieś urządzenie. – Patrz, tylko nie dotykaj. Biuro ma twoje odciski, tego bym nie odkręcił.
Litwa zerknął na sprzęt; w słabym świetle padającym z pobliskiej latarni biały plastik obudowy błyszczał, a ciemne przyciski wyglądały, jakby jeszcze nikt ich nie dotykał. Piktogramy od razu dały Taurysowi do zrozumienia, z czym ma do czynienia.
– Dali ci nowy dyktafon?
– Dokładnie – Gilbert nie był zadowolony. – Wczoraj, po tym jak wróciłem do biura od ciebie, dostałem protokół zdawczy poprzedniego i musiałem im go oddać. Ten jest nowiuteńki i działa bez zarzutu – Postukał palcami w obudowę. – A to oznacza, że jakiekolwiek przerwy w nagrywaniu nie wchodzą w grę. Prawdopodobnie też jest znacznie czulszy. Tamten był szrotem, więc gdy wpisywałem w raporty awarie, to było to zrozumiałe – dodał niechętnie. – A załatwianie nowego sprzętu oficjalną drogą trwa wieki, wszystko przez biurokrację. Dyrektorowi nigdy się nie chciało. Aż do teraz. Nagle wymienili mi go od ręki.
– Myślisz, że to robota führera? – spytał Litwa, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszał.
– Dam sobie uciąć rękę, że tak – Prusy skrzywił się paskudnie. – A co mi się bardziej nie podoba, to to – Szturchnął palcem zwinięty, skórzany pasek, który Litwa zauważył dopiero teraz. – Można nosić go tylko przy pasie. Tamten miał włącznik na kabelku. Wystarczyło, że zahaczyłem go tutaj – Dotknął palcem najwyższego guziczka koszuli. – Szedł pod ubraniem, mogłem wygodnie sięgnąć i go wyłączyć. Teraz nie zrobię tego niezauważenie.
Taurys zaklął pod nosem.
– Ale nie przyszedłem tylko po to, by pokazać ci nową zabawkę biura – Prusy sięgnął ku schowkowi. – Masz tu mapę samochodową? – Nim Litwa odpowiedział, sam już znalazł odpowiedź. – Jest. Zaświeć.
– Mówiłeś o przejażdżce – Litwa przyglądał mu się z rezerwą. Włączył lampkę na podsufitce. – Gdzie chcesz jechać? Powiedz w końcu, o co chodzi.
Nie czuł się w nastroju na gierki. W ogóle się nie czuł; jakby ktoś wyżął go jak mokre pranie, wielokrotnie i bez litości.
– Ruszyły pierwsze przygotowania do urządzenia Domu Jesiennego – Gilbert zerknął ku niemu z ukosa. Litwa drgnął. – Spędziłem trochę czasu nad mapą, próbując znaleźć to miejsce, które widziałem na planach u Ferenca. – Szelest kartek; Prusy rozłożył mapę tak, by pokazywała Berlin i okoliczne miejscowości. – Nie mam stuprocentowej pewności, więc zrobimy sobie przejażdżkę po wsiach, Lit. Wstępnie wytypowałem trzy – Wskazał na obszar na południowy wschód od stolicy. – Tu, tu i tu.
Coś ścisnęło Taurysa w żołądku na samo wspomnienie. Łotwa, Estonia, Ukraina i Dania...
– Czego szukamy? – Przekręcił kluczyki w stacyjce. Silnik zawarczał.
– Budynku kilkaset metrów od reszty zabudowań, pod lasem. Prawdopodobnie nie zaznaczony na mapie, więc sprawdzamy wszystkie drogi prowadzące z i do lasów. Potencjalnie całkiem spory obszar dookoła.
– Ogrodzony jak wojskowy?
– Nie wiem – Prusy skrzywił się. – Kto wie, do czego rząd go wykorzystywał do tej pory. Może to prostu jakiś pustostan.
– To nie jest obiekt biura? – upewnił się Litwa, ruszając z miejsca. Światła auta omiotły blaskiem pusty parking; Gilbert kolejny raz zerknął w lusterko.
– Nie żaden mi znany – burknął, uważnie obserwując okolice.
Mięśnie ramion miał napięte; nie trzeba było znać go stulecia, by zrozumieć, że wewnątrz niego buzuje gniew, rozpaczliwie szukający ujścia. Może to i dobrze, pomyślał Litwa, że po wizycie w domu Uschi jedziemy szukać tego miejsca... Gdyby Gilbert swoim zwyczajem poszedł imprezować, jak to miał w zwyczaju w sobotnie noce, w takim parszywym nastroju mógłby wpakować się w kłopoty.
– Prace dopiero ruszają. Szukamy półciężarówek, materiałów budowlanych, czegokolwiek. Będą chcieli nie tylko doprowadzić lokal do porządku, by się solidnie prezentował – Prusy skrzywił się, jakby zjadł cytrynę w całości. – Ale i pewnie porządnie ogrodzić. Druty kolczaste odpadają, zbyt rzucają się w oczy. Solidny mur, na to bym stawiał.
Litwa w milczeniu manewrował autem po mieście. Berlin nigdy nie zasypiał, ale o tej porze ruch na drogach był niewielki; bardziej musiał uważać na rozbawione grupki, korzystające z sobotniej nocy, które mijali co jakiś czas na chodnikach.
– Jak zareagowali...? – zadał w końcu pytanie, które od długiej chwili krążyło mu po głowie. – Powiedziałeś już im, prawda?
Prusy wypuścił powietrze przez zęby.
– Powiedziałem im, że to kolejna relokacja – mruknął niechętnie. – Zgodnie z nakazem Ferenca. Do stycznia mają zwolnić się z pracy, pozamykać swoje sprawy i być gotowymi na przeprowadzkę. O Domie Jesiennym dowiedzą się na miejscu. Z tym – Postukał palcami w dyktafon, a potem schował go do kieszeni. – Na razie nie było okazji powiedzieć im czegoś więcej. Nie wiem, czy będzie.
Litwa westchnął; gdy przychodził list w kremowej kopercie, informujący o zbliżającym się terminie relokacji, nigdy nie wiedzieli, dokąd trafią; tą informację dostawali zwykle na ostatnią chwilę. Niechciani, przerzucani z miejsca na miejsce...
– Prusy – powiedział cicho. – Zamierzam zrezygnować z pracy w szkole.
Gilbert spojrzał na niego, ale nie wyglądał na zaskoczonego. Założył ręce na piersi i rozsiadł się wygodniej w fotelu.
– Domyślam się, że złożysz papiery wtedy, gdy ta mała pojedzie do Königsberga – stwierdził. – Ale nie podejmuj żadnych głupich decyzji, Lit. Nie pod nosem biura.
– Nie zamierzam – uspokoił go Taurys. Wyjechali poza miasto; dookoła rozciągały się już otwarte pola i stało się znacznie ciemniej; latarnie przy drodze były jedynymi źródłami światła w morzu czerni, a ubywający księżyc niemalże nie wychylał się spomiędzy chmur. Światła auta obijały się w kałużach. – Będę udawał, że szukam innej pracy. Nie rzucę się od razu na wschód. Po prostu... wolę być w gotowości.
– Cóż, właściwie to masz ładną wymówkę, by rzucić papierami. Jak ona ma na imię?
– Annika.
Prusy zerknął na niego z ukosa i uniósł brew.
– Zawsze jarały cię jasne włosy? Polen, Weißrussland... Czy kiedykolwiek...
– Prūsija – westchnął Litwa.
– Co?
– Zamknij się, proszę.
Gilbert wymamrotał coś pod nosem o przypadkach beznadziejnych, z którymi musi użerać się po nocach; Litwa nie miał siły dopytywać, co dokładnie ma na myśli. Kręcąc głową z niedowierzenia, że w ogóle prowadzą tę kuriozalną rozmowę, zjechał z głównej drogi w boczną, gorzej oświetloną uliczkę. W oddali widział cienie zabudowań jakiejś wsi.
W milczeniu przejechali ostatni kilometr, aż znaleźli się między zabudowaniami; Prusy patrzył to na mapę, to na opustoszałą, wąską drogę i półsłówkami wskazywał kierunki.
Litwa zwolnił i lustrował wzrokiem okolicę. Rzędy jednorodzinnych, murowanych domów ciągnęły się po obu stronach ulicy, otoczone podwórkami czy też raczej podjazdami dla samochodów; był pewny, że większość mieszkańców pracuje w Berlinie, bo połacie terenu zza domami były czarnym, nieprzeniknionym kłębowiskiem zarośli, a nie wykoszonymi polami uprawnymi.
Protestancki kościół, parę sklepów pośrodku wsi i droga idąca dalej w las; Gilbert bez słowa wskazał ją ruchem podbródka, ale gdy wyjechali spoza ostatnich zabudowań, po obu stronach nie znaleźli nic poza nieużytkami. Światła volkswagena omiatały mokry asfalt, aż ten zamienił się w szuter; kamienie zagrzechotały pod oponami, a kilkadziesiąt metrów przed nimi droga zanikała całkowicie w wysokich trawach, zmieniając się w pieszą ścieżkę.
– To nie tutaj – Prusy wychylił się do przodu i szukał czegokolwiek w ciemnościach gęstniejącego lasu. – Za daleko. Wykręcisz?
Taurys przytaknął i zaczął manewrować kierownicą, próbując zawrócić; cofając auto, miał nadzieję, że nie wpadnie na żadną przeszkodę. Manewr, mimo gęstego mroku, powiódł się; z ulgą nacisnął gaz.
– To teraz tutaj...
Krążyli po okolicznych wsiach jeszcze ponad godzinę, pod ciężkimi powiekami Taurys czuł piasek, ale zimne powietrze, wpadające do środka przez uchylone okno po stronie pasażera powstrzymało go przed zaśnięciem. Jechał wolno, nawet gdy drogi pomiędzy kolejnymi miejscowościami były niemalże puste; o tej porze lasy i pola były pełne zwierzyny, a on nie ufał swojemu czasu reakcji.
Prusy raz czy dwa narzekał na tempo, po krótkiej wymianie zdań jednak odpuścił; osunął się po fotelu i wyglądało na to, że on też stracił już nadzieję.
– Tutaj...? – wyszeptał Taurys pół godziny później, zwalniając niemalże do zera na głównej ulicy kolejnej wsi. Za znakiem z przekreśloną nazwą miejscowości rozciągały się łąki czy też pastwiska; kilkaset metrów dalej ściana lasu ledwo odcinała się od czarnego nieba. – To ten dom?
Gilbert wyprostował się w fotelu; zmrużył oczy i skrzywił się, nie widząc za dobrze.
– Zgaś światła i chodź – rzucił, łapiąc za klamkę.
Gdy wysiedli, stanęli przy masce i poczekali, aż ich oczy przyzwyczają się do ciemności, wyraźniej już zobaczyli kwadratową bryłę budynku. Otaczało go solidne, murowane ogrodzenie; na rozległym placu regularne kształty prawdopodobnie były materiałami budowlanymi. Sam plac był pozbawiony źródeł światła; spojrzeli po sobie porozumiewawczo.
Dopiero teraz Litwa zauważył, że Prusy zmienił płaszcz na ciemny; Gilbert zarzucił na głowę kaptur, by jeszcze mniej rzucać się w oczy i szarpnął znacząco głową. Wolno podeszli jeszcze kilkadziesiąt metrów, upewniwszy się, że nikt ich nie widzi. Pogoda była po ich stronie; już nie padało, ale chmury całkowicie zakryły niebo.
– Jest w budowie – szepnął Litwa, wytężając wzrok. Okna wyglądały na pozbawione szyb, ściany na nieotynkowane. Miejsce nie miał w sobie ani skry życia. – Myślisz, że jest tu ktoś uzbrojony?
– Nie – Prusy odszepnął. – Nie chcą wzbudzać niczyjej uwagi. Na razie to tylko budowa. Nie ma potrzeby zostawiać tu kogoś więcej niż ciecia. A ten pewnie śpi tam – Wskazał budkę, której Litwa w pierwszej chwili nie zauważył.
Obejrzał się i przez chwilę mierzył wzrokiem odległość do zabudowań; potem spojrzał w kierunku lasu.
– Zapamiętaj to miejsce – mruknął. – To może być tutaj. Spadamy, nim ktoś nas zobaczy.
Obrócił się i ruszył w kierunku samochodu; Litwa rzucił ostatnie spojrzenie Domowi Jesiennemu. To tutaj, pomyślał. To tutaj zrobią im więzienie, które tylko nosi ładną nazwę. Byle tylko... byle tylko nie podnieśli na nich ręki. Na samą myśl poczuł bolesny, ściskający wnętrzności strach; zaciskając szczęki, podążył za Gilbertem.
W drodze do Berlina nie rozmawiali wiele; Prusy wskazał jakiś przystanek tramwajowy i to tam Litwa go zostawił; była niemalże czwarta rano, gdy powrócił pod blok. Nim wysiadł, oparł ciężko ramiona o kierownicę zaparkowanego auta i schował w nich głowę. Ciemność i chłód skóry przynosiły ulgę obolałym, piekącym oczom.
Praca, weterynarz, ta koszmarna rozmowa, Uschi i teraz ta nocna wyprawa; potrzebował snu. Jęknął w duchu, gdy zdał sobie sprawę, że nie oddzwonił do Feliksa, ale było już zbyt późno; nie chciał budzić go o tej godzinie. Zadzwonię rano... Rano jedziemy po rzeczy Uschi, muszę być przytomny... Cholera jasna.
Miał, w najlepszym przypadku, jakieś cztery godziny snu przed sobą; o ile będzie w stanie pokonać kłębiące się w głowie myśli. Z wysiłkiem wyszedł z samochodu i powlókł się na górę, na trzecie piętro; Berta powitała go mruczeniem i ocieraniem się o jego nogi.
– Cześć – wymamrotał, kierując się od razu do sypialni, gdy tylko pozbył się płaszcza i butów. Zmusił się do przebrania, chociaż najchętniej rzuciłby się na łóżko w ubraniu. Gdy opadł na materac, zmęczenie uderzyło w niego pełnią mocy; opuścił powieki i nie miał siły już ich podnieść, ale sen nie nadchodził.
Leżał bezsennie, aż niebo zaczęło szarzeć, czując ciepłą, futrzaną kulę zwiniętą obok niego. Gdy w końcu zasnął, jego niespokojne sny były poszarpanymi skrawkami twarzy i słów; Feliks, Raivis, Edward. Nikolai, Annika, Milda; gdy przebudził się gwałtownie, duża wskazówka zegara nie wykonała nawet jednego pełnego obrotu.
Kolejne kwadranse były kolejnymi półsnami; litościwie ten ostatni był przyjemny, ale z tym większym żalem go opuścił, gdy przyszedł czas na pobudkę.
– Chciałbym jeszcze pospać – poskarżył się Bercie, gdy otworzył oczy po, wydawało mu się, minucie od poprzedniego przebudzenia, mówiąc słabym, płatającym się językiem.
Sięgnął po budzik, to przeklęte urządzenie i niemrawo obrócił je w palcach; niewiele brakowało, a by je upuścił. Uciążliwy terkot brutalnie przywracał go do rzeczywistości; z ulgą wcisnął przycisk i zapadła cisza.
– Śnił mi się Feliks. Ja i on, razem... Zresztą, nieważne.
Potarł twarz, czując gorąco pod palcami. Wyglądało na to, że jego tęsknota i pewne frustracje zaczęły krystalizować się w jego snach, ale nie popadł jeszcze w takie szaleństwo, by opowiadać o tym kotu. Cóż... przynajmniej zaczynał czuć, że żyje, nawet jeśli... miał spore wątpliwości... w tej kwestii.
Kręcąc głową, wstał i ruszył do łazienki, by doprowadzić się do porządku, śledzony nieruchomym spojrzeniem Berty, leżącej na biurku niczym sfinks.
Zawsze na straży.
*******
rudość kota - gen rudości powiązany jest z chromosomem X, a więc żeby kotka urodziła się ruda, oboje jej rodziców musi posiadać ten gen. Stąd też ruda kocica to rzadkość, a z kolei szylkretowe koty to zawsze kotki - jeden chromosom X niesie gen rudy, a drugi nie-rudy. Samiec mający jeden chromosom X nigdy takiej kombinacji nie dostanie (chyba że urodzi się z dodatkowym chromosomem X)
Isa - zdrobnienie imienia Isabela, hiszpańskiej wersji Elżbiety (a więc też Erzsebet).
***
Cześć! Przychodzę z kolejnym rozdziałem! Z wolna kończymy wątek Uschi, a Antonio wkracza do akcji, dajmy tylko wygoić się jego głowie. A Berta... A Berta się niecierpliwi. Coraz bardziej. Ludzie są jednak tępi... :P
Część z Was widziała już mapę do Polowania, jeśli śledzicie mojego Instagrama, ale teraz nadszedł czas, by oficjalnie ją tu wrzucić:
https://kaishouri.github.io/
Proszę! Zastąpiła starą, szkicową mapę, którą miałam na Mapach Google'a trochę dla siebie, by orientować się, co i gdzie - ta jest dla wszystkich :D Napisałam ją jakiś czas temu, by mieć większą kontrolę nad tym, co mogę umieścić na mapie, a co nie, także bierzcie i zerkajcie na nią wszyscy <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro