Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXVI: Na wschód od morza


Wtorkowy poranek wyglądał tak samo, jak zawsze; radiowy prezenter cicho mamrotał poranne wiadomości, pilot w skupieniu zawisł nad znajomą łąką, na której zwykle osadzał helikopter, a drugi z oficerów od niechcenia przerzucał wydanie gazety kupionej bladym świtem jeszcze w Fryburgu, przed wylotem.

Otworzywszy oczy po drzemce w powietrzu, Gilbert bez większego entuzjazmu obrzucił wzrokiem okolicę. Źdźbła dzikich traw kładły się po ziemi, przygięte wiatrem wytworzonym przez śmigła, a gdzieś po podwórku jednego z domów, skrytych w cieniu gęstego zagajnika oddzielającego nieoficjalne lądowisko od zwartej zabudowy Bielefeld, snuł się leniwie czarny kot.

To widział przez przednią szybę śmigłowca; za nimi, wzdłuż wąskiej, opustoszałej o poranku drogi ciągnęła się dość wąska, ale długa na wiele kilometrów połać gęstego lasu, pełna polan i ścieżek pośród wzgórz, doskonała do spacerów, relaksu... i ukrycia się.

Prusy wywrócił oczami, gdy zorientował się, czego instynktownie szuka na tym terenie; zirytowany własnymi myślami, wyskoczył z helikoptera, ledwie Jannik wyłączył silnik. Łopaty jeszcze łopotały mu nad głową, gdy wbił dłonie w kieszenie i przeszedł przez drżące trawy do popękanego asfaltu.

Las wdzierał się do miasta, a może to miasto wdzierało się do lasu; zazwyczaj lubił ten widok, szczególnie z wysoka, dziś jednak niemal wcale nie zwracał na niego uwagi. Plamy zieleni tak ciemnej, że niemal czarnej, złota jasność pól uprawnych i żywy odcień łąk ładnie komponowały się z czerwienią dachówek i bielą domków, a słońce nadawało temu pejzażowi dodatkowego blasku; krople rosy błyszczały jak miniaturowe diamenty rozsypane w nisko wiszącej mgle.

Ot, widoczek z pocztówki, nic więcej.

Czekając na oficerów, Gilbert zapatrzył się na pas drzew, za którymi majaczyły się domy jednorodzinne, wśród nich ten będący jego pierwszym celem.

– Szybciej – rzucił niecierpliwie. Mieli dzisiaj szmat kraju do oblecenia i cztery personifikacje do wizytacji. Nienawidził wtorków. – Raz, dwa!

– Wstał lewą nogą, czy co? – Uszu Gilberta dobiegł cichy szept. Wywrócił oczami.

– Dumitresch, lewą to ci mogę przyłożyć.

– Przepraszam, proszę pana.

Prusy, nie odwracając się, tylko machnął ręką na zgodę. Włącznik na karku drażnił go dzisiaj bardziej niż zwykle; chyba przypiekło mnie wczorajsze słońce, pomyślał, niecierpliwie poprawiając kabel pod koszulą. Kark nieprzyjemnie palił. Cholerne południowe słońce... Co z tobą, stary? Nie mów, że dałeś się podejść starym gabinetowym bykom, amigo picador...

Gdy kwadrans później przeszukiwał niewielki domek na obrzeżach miasta, Radmila spoglądała nań podejrzliwie:

– Co cię znowu ugryzło?

Prusy posłał jej ostre spojrzenie, nie przestając przerzucać w dłoniach jej korespondencji – rachunki, zawiadomienia, jakiś katalog, absolutne śmieci – ale nie odpowiedział ani słowem. Od pamiętnego ostrzeżenia führera na żadnym z nagrań, które zdawał do biura pod koniec tygodnia, nie pojawiła się przerwa wywołana rzekomą awarią.

Czechy nie odpuszczała; zaplotła ręce na piersiach i zmarszczyła brwi:

– Czy u Jakuba wszystko w porządku?

– Nie udzielam takich informacji – odparł Gilbert sucho, z większą niż zwykle siłą zatrzaskując szufladę ze sztućcami. Radmila aż się wzdrygnęła.

Zawsze pytała o Słowację, a ten zawsze pytał o Czechy; gdy Gilbert dziesięć lat temu przyniósł im wieści o śmierci Feliksa, nie znalazł u nich łez. Odwrócenie na moment wzroku, opuszczenie oczu, owszem, i jakiś cień żalu przemykający po twarzy – ale żadnych łez.

Niezłe mi rodzeństwo, pomyślał wówczas z pogardą. Nie dziwię się, że Polen nawet nie próbował się do nich odezwać.

– Sprecher – Wystawił dłoń w znaczącym geście; spis połączeń, sprawdzenie nieznanych numerów, zdjęcia zapisane w pamięci nowego modelu. Wszystko, by przypomnieć, że może i zapowiedziane kontrole pozwalają się im przygotować, to i tak nie mają prywatności.

To samo zrobił w kolejnym domu, setki kilometrów dalej; Francis zajrzał mu w oczy z wyraźnym zmartwieniem, ale nie zadawał pytań.

Jeszcze tylko Słowacja w Wels, w zabałaganionym mieszkaniu w bloku nad rzeką, i Rumunia w kawalerce w centrum Pardubitz i Gilbert mógł paść na łóżko w hotelowym pokoju.

Jutro środa; jutro tylko Belgia. Potem zahaczę o to moje-nie moje mieszkanie, powiem tej dziewczynie, by wyprowadziła się wcześniej... I jeszcze parlament... Muszę dopytać kogo trzeba o tę bursę przy orkiestrze... Dla tej małej od Litwy... I... I...

I potwornie zmęczony zapadł w sen, nie potrzebując nawet łyka mocnego alkoholu z minibarku.

Śnili mu się wisielcy.

***

Mucha z uporem maniaka próbowała przebić się przez szybę, brzęcząc coraz głośniej, im bardziej niewidzialna przeszkoda nie pozwalała jej odzyskać wolności; leżący na łóżku Feliks posłał owadowi rozdrażnione spojrzenie; przeszkadzała w rozmowie.

– Będę kończyć – szepnął czule do sprechera, dodając jeszcze kilka bardziej prywatnych słów, zarezerwowanych wyłącznie dla Taurysa; w odpowiedzi usłyszał zmieszany, cudownie ciepły śmiech. – Pa, mężu – dodał Polska, rozkoszując się brzmieniem tego słowa. – Dbaj o siebie. Tak, ja też będę... Labanakt, Tauri.

Rozłączył się z uśmiechem; wieczorne rozmowy, czy to z Litwą czy z Węgrami, stały się jego nowym nawykiem. Sprechery i telefony to był cudowny wynalazek; sprawiał, że przez moment setki kilometrów, które ich dzieliły, nic nie znaczyły...

Zerknął na muchę, która nie poddawała się w swoich próbach odzyskania wolności i mimowolnie poczuł do niej sympatię.

– Już, już – Wsunął bose stopy w klapki i ruszył na ratunek.

Okno otworzyło się ze skrzypieniem; mucha dobrą chwilę szamotała się po złej stronie szyby, nim okrążyła Polskę i wyleciała w ciemną noc, znikając gdzieś ponad trzepakiem.

Feliks oparł się łokciami o parapet, przyglądając się zagraconemu podwórzu na tyłach kamienicy. Porzucone sprzęty, jakieś zardzewiałe taczki i łopaty, oświetlone uliczną latarnią, rzucały dziwaczne, ostre cienie.

Długo rozmawialiśmy, zdał sobie sprawę, patrząc, jak wysoko znajduje się zanikający księżyc. Szkoda, że nie mogliśmy jeszcze spędzić więcej czasu ze sobą... Jak to wszystko się skończy, postanowił, nie wypuszczę go z objęć przez co najmniej miesiąc.

Ulice i podwórza były całkowicie puste; powinienem iść spać, pomyślał. Ale wcale nie jestem śpiący...

Wiatr sprawił, że włosy wpadły mu do oczu, a na odsłoniętych ramionach natychmiast wystąpiła gęsia skóra; tu, na wschodzie Rzeszy, było znacznie chłodniej niż w stolicy, ale to nie zimnem się teraz martwił.

Przebiegł wzrokiem po brudnych cegłach okolicznych budynków, czarnych dziurach bram i pozbawionych świateł okien, myśląc intensywnie.

Mógł wybrać znacznie lepszy nocleg, miał na to pieniądze, ale wątpił, czy w zadbanych hotelach w centrum Kurska znalazłby to, czego szukał. Wolał przygotować sobie bazę wypadową tutaj, w pracowniczym hostelu z łazienkami o niedomytych podłogach, udając dzieciaka szukającego roboty – miał przeczucie, że tak łatwiej złapie trop.

Nocną ciszę przerwały okrzyki; Polska odruchowo spiął się, ale głosy wzmocniły się i osłabły, gdy grupa młodych, głośnych ludzi przeszła obok wejścia na podwórze i zniknęła gdzieś w pobliskich uliczkach.

Feliks westchnął i sięgnął do kieszeni; wątły płomyk zatańczył między jego dłońmi i zgasł, ledwie zdołał odpalić papierosa. Dymem się nie przejmował; ściany pokoju i tak dawno zżółkły.

– Oddolna inicjatywa... – mruknął, zaciągając się. Palenie uspokajało, ale chyba powinien był to rzucić... Taurysowi się udało, tak jakby. – To pięć lat temu też zapewne było oddolne... Albo tak miało to wyglądać.

Istniała szansa, że były w to zamieszane lokalne władze i być może wojskowi, ale Polska był pewny, że wykonawcami będą, tak jak wtedy, dzieciaki z marginesu. Młodzi, biedni, zdesperowani, słabo wykształceni; do takich jest najłatwiej dotrzeć, najłatwiej przekonać do radykalnych działań. Im mniej się ma do stracenia...

Zdusił papierosa o parapet; drobinki popiołu uniosły się razem z wiatrem.

Jeszcze jedna kwestia go bardzo martwiła.

– Mam nadzieję, że jesteś cały, Antonio – szepnął Feliks, zamykając okno. – Cholera, teraz gdy jestem na drugim końcu imperium...!

Zasunął zasłony i zaczął przemierzać pokój od ściany do ściany; co dokładnie się wydarzyło? Był wtorek... nie, już środa. Minęło kilka dni od ostatniego kontaktu z Hiszpanią, co naprawdę zaczynało niepokoić Feliksa.

Alfred i Arthur potwierdzili, że nie mają żadnych wieści... Czy rząd naprawdę go uwięził? Polska zatrzymał się w pół kroku, a przed oczami stanęły mu wilgotne, wąskie cele, z których wyciągnął ich wszystkich Prusy w przypływie miłosierdzia, żalu czy sympatii, cholera go wie.

– Jeśli, tak, to mamy problem – powiedział do siebie. – Ale jeśli uciekłeś, to gdzie?

Zakładając, że Antonio zdołał zbiec, rząd z pewnością postawił już na nogi służby i wywiad; Hiszpania, będąc na swoim terenie, na pewno znał tysiące kryjówek – jak każdy z nich, niełatwo było wytropić personifikację we własnym kraju – ale jeśli był sam...

– Za granicę? – Feliks analizował dalej, wydeptując na dywanie kilometry swoich myśli. – Lizbona? Afonso na pewno udzieliłby ci schronienia, ale Portugalia to mały kraj, gdyby rząd Hiszpanii zaczął wywierać naciski... Do Maroka przez Gibraltar? Cholera, tam by cię nikt nie znalazł. Ale... – Feliks zatrzymał się i spojrzał na ścianę. Ciemne kropki nie świadczyły zbyt dobrze o higienie tego miejsca. – Ale mam przeczucie, że lada moment pojawisz się u Grisa.

Nawet gdyby Hiszpania zjawiłby się w Rzeszy, Polska nie był w stanie mu pomóc, nie tak daleko; cała nadzieja w Erzsébet. Feliks miał własne zadanie i właśnie dlatego przyjechał tutaj, do tego miasta blisko granicy, które pięć lat temu było na ustach wszystkich.

Jazda koleją przez Rzeszę była bardziej męcząca niż się spodziewał; nie mógł pozwolić sobie na drzemkę, cały czas zachowując czujność, ale to niemyślenie zmęczyło go znacznie bardziej, bo usiłując nie zesztywnieć na siedzeniu, jednocześnie unikał spoglądania przez okno, bojąc się coraz bardziej kolejnych tablic z nazwami miejscowości.

Gdy jechał z Taurysem z Kowna, czy też Neukaunas, dużo łatwiej było zająć czymś innym myśli, chociaż i tak widok Iglicy był bolesnym ciosem; tym razem Polska odwrócił głowę i wbił wzrok w drzwi wagonu w jedynym proteście, jaki był w stanie zrobić, dopóki pociąg nie przetoczył się po torach dalej na wschód.

Po prostu... nie chciał tego przeżywać kolejny raz.

Nie wiedział, ile tak przesiedział, z bezwiednie skulonymi ramionami, wciśnięty w kąt siedzenia, ale musieli przejechać przynajmniej kilkanaście małych stacji, bo pociąg co rusz zwalniał i przyśpieszał.

– A panienka czemu tak ciężko wzdycha?

Wyrwany z marazmu, Feliks zamrugał i niechętnie się odwrócił do współpasażera, który dosiadł się dwie stacje wcześniej. Starszy mężczyzna o siwej brodzie i sympatycznej twarzy co chwila mrużył oczy; Polska zorientował się, że to najprawdopodobniej słaby wzrok staruszka był przyczyną pomyłki.

Albo włosy, których Felek od dłuższego czasu nie miał okazji przyciąć; zresztą, to nie byłby pierwszy raz w historii, gdy ktoś go pomylił z kobietą.

– Tak jakoś... – mruknął niewyraźnie, bo wypadało coś temu panu odpowiedzieć. Postanowił nie wyprowadzać go z błędu; może sam rozpozna po głosie. A może nie; Feliks nie uznawał tej kwestii za szczególnie istotną, zwłaszcza teraz, gdy nie czuł się najlepiej. – Smutno mi po prostu – Słowa same wymsknęły się z jego ust.

Nie mogąc się powstrzymać, zerknął w okno, na znajome i nieznajome łąki i pastwiska, pośród których pociąg wciąż pruł przed siebie. Te małe wsie, czerwone dachy, wieża kościelna, to wszystko wyglądało tak... jak dawniej. Jakby wciąż było jego.

– Za swoim chłopcem może panienka tęskni?

– Właściwie to tak – Polska zmusił się do bladego uśmiechu. – Mam... wyjazd. Służbowy. Na niemal drugi koniec kraju i może nie być mnie w domu... kilka tygodni. Albo dłużej.

– Ciężko tak na odległość, prawda? – Mężczyzna pokiwał głową. – Trzeba o miłość ciągle dbać. Szczególnie, jak się jest daleko. Dzwonić, rozmawiać... Bo nie ma nic smutniejszego, niż para, która zaniedbała to, co było między nimi...

Feliks, nieco zmieszany, uciekł wzrokiem; dbać o miłość, pomyślał. Wtedy nie potrafiłem, byłem zbyt samolubny... Nie popełnię drugi raz tego błędu.

– Staram się – mruknął niepewnie, przygryzając wargę. – Ale nie wiem, czy robię to dobrze.

– A to czemu? – Zaciekawił się jego rozmówca.

Polska westchnął, ale postanowił kontynuować rozmowę; za oknem przebiegały kolejne wsie, łąki i pastwiska, tak boleśnie znajome horyzonty, że rozmowa, nawet na temat jego tęsknoty za Litwą, była lepsza od patrzenia za szybę.

Raz pozwolił sobie na takie spojrzenie i natychmiast tego pożałował; przejeżdżali akurat przez przejazd kolejowy, tak wolno, że bez trudu odczytał drogowskaz.

Warschau, miasto-ruina, miasto-pomnik, sześćdziesiąt kilometrów do Iglicy Żalu, wzniesionej tylko po to, by pokazać, że imperium żałuje.

Żałuje zniszczenia, wznosząc iglicę widoczną z wielu kilometrów, jednocześnie wrzucając polskie książki do archiwów, zastępując je niemieckimi przekładami w księgarniach. Półka za półką, gdy pułk za pułkiem atakował, podbijał i stabilizował kolejne regiony.

Nie było stosów płonących kartek, nie było wrzasku i zakazów; tylko cicha, skutecznie podsycana propagandą zmiana.

Polska pamiętał uczniów i młodych dorosłych, kujących pośpiesznie język – bo chociaż Imperium cofnęło stare zakazy i nigdy ponownie nie zabroniło używać języków ojczystych, tylko niemiecki ustanowiło językiem urzędowym i wykładowym – by dostać się na dobre studia i do dobrej pracy; bo może bunt siedział jeszcze w ludzkich sercach, ale z wolna wygasał, gdy trzeba było wyżywić rodzinę...

Wzdrygnął się i spojrzał na czekającego cierpliwie na jego odpowiedź staruszka.

– Dlatego... – Polska zawahał się, myśląc o Taurysie i jego zasmuconym spojrzeniu, gdy żegnali się na stacji. – Że już kiedyś nasz związek się rozpadł. Nie chcę, by się to powtórzyło. Zwłaszcza, że... że on sporo w życiu przeszedł.

Ja też, pomyślał Polska, mnie też potrafią dręczyć myśli i koszmary, ale daję sobie radę lepiej niż Licia. Chyba. Sam już nie wiem...

– Trzeba słuchać serca – Współpasażer przyglądał się Feliksowi, mrużąc oczy jeszcze bardziej. Potem na jego wysuszone, spierzchnięte wargi wystąpił łagodny uśmiech. – I naprawiać to, co się psuje – Dziarsko wstał i zacisnął palce na rączce walizki stojącej u jego stóp. Feliks zorientował się, że pociąg znów zwalnia. – Jak ktoś w życiu sporo przejdzie, to się robią odciski. I na ciele, i na duszy. Jedne i drugie trzeba pielęgnować, by zniknęły. Do widzenia, młody panie!

I wyszedł, zostawiając Feliksa samego w przedziale; na wspomnienie tej rozmowy Polska uśmiechnął się, kierując swoje myśli znów ku Taurysowi.

Ciężko było bez niego zasnąć; Polska usiadł ze skrzyżowanymi nogami na łóżku, które zaskrzypiało pod jego ciężarem; sprężyny, które poczuł, nie zapowiadały wygodnego odpoczynku.

Niewygodne, wąskie, z cieniutką kołdrą we spranej, szarej poszewce, w niczym nie przypominało wygodnego, szerokiego łóżka w sypialni w Berlinie... i co najważniejsze, nie było teraz z Feliksem najważniejszej osoby.

Tak dobrze było kłaść się i budzić obok Taurysa, zwijać się w jego objęciach lub samemu otaczać ramionami; aż do teraz Polska nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był spragniony dotyku i intymności.

Licia zresztą też, zważywszy na to, że to on, z cudownymi rumieńcami na policzkach, zaproponował, by Feliks przestał spać na kanapie, zamiast tego zapraszając do swojej sypialni. Wisiały nad nimi czarne chmury, mieli swoje problemy, ale razem – naprawdę razem, we swoich objęciach – było o wiele, wiele lepiej.

Aczkolwiek była jedna rzecz, która w tym związku zaczynała Feliksa niepokoić.

– Nie chce wyjść na jakiegoś... – zaczął do siebie, ale szybko urwał. Przygryzając wargę, zaczął szukać wzrokiem sprechera. – Muszę z kimś o tym pogadać. Może po prostu mam paranoję... Ale...

Na samą myśl, by miał poruszać ten temat z Erzsi, robiło mu się niedobrze; Francis był świetny w te klocki, ale Feliks miał kategoryczny zakaz kontaktowania się z nim i Prusy by go zabił, gdyby dowiedział się, że dzwoni do Francji w takiej sprawie... Nie mówiąc już o tym, zdał sobie sprawę Polska, że nie znam numeru do Francisa. To Gilbert go ma...

– Nie wierzę, że to robię – Polska wziął do ręki sprecher leżący na kołdrze. – Ale skoro zachciało mu się bawić w swatkę... to niech poniesie tego konsekwencje.

Był środek nocy, ale Prusy odebrał niemalże od razu:

– Co jest?

Słysząc jego ostry, zaniepokojony głos, Feliks poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Może powinienem był poczekać do rana, pomyślał. Ale skoro już zrobiłem jedną głupotę...

– Nic poważnego – powiedział cicho. – Chciałem po prostu z tobą o czymś pogadać.

– Pogadać? Ze mną? Zdajesz sobie sprawę, która jest godzina? – Głos Prus stracił na ostrości; zmęczenie, senność i wyraźna irytacja były teraz znacznie bardziej słyszalne. – Miej litość, idioto... Czego chcesz?

Polska poczuł się nagle strasznie głupio.

– Mogę... – zawahał się w pół słowa. – Zapytać cię o coś... bardzo prywatnego?

Nie musiał widzieć twarzy Gilberta, by wiedzieć, że ten osłupiał; w słuchawce przez moment panowała cisza.

– Chcesz mnie pytać o prywatne rzeczy o trzeciej w nocy – podsumował wolno Prusy. Potem ciężko westchnął. – Dobra, zaciekawiłeś mnie. Mów, pókim dobry.

Polska zaczął wiercić się na łóżku, czując, jak na jego policzki wpełza rumieniec. Gdyby ktoś mnie powiedział mi parę lat temu, że będę szukać porady u Gilberta, wyśmiałbym go, pomyślał zażenowany.

– Polen...

– Chodzi o Taurysa – wypalił Polska. – Jest coś, co mnie niepokoi.

– Boże, co znowu z tym mentalnym kaleką?

– Nie mów tak o nim! – Polska aż wyprostował się z oburzenia.

– Mówię tylko prawdę – odparł Prusy dziwnie spokojnie. Ponieważ Polska nie odpowiedział, Gilbert westchnął. – Mów, Polen.

Kaleka, pomyślał gniewnie Feliks. Jeśli chcesz używać tego słowa, zacznij od siebie. Też masz swoje własne dysfunkcje, Prusy. Żebyś się nie zdziwił, jak ci je kiedyś wypiszę punkt po punkcie...

Wziął głęboki wdech, postanawiając naprostować Gilberta kiedy indziej. Co pewnie nie będzie proste; im dłużej się żyje, tym mocniej pewnie rzeczy wsiąkają w ciebie i tym trudniej je wykorzenić, a przy ich stuleciach na karkach... Nie teraz, Felek. Nie teraz. Nie naprawisz świata i nie wyleczysz wszystkich na raz.

– Widzisz, jesteśmy ze sobą – szepnął Polska. – Ale mam wrażenie, że coś jest nie do końca tak, jak powinno.

– Z wami dwoma? Żadna nowość.

Feliks puścił przytyk mimo uszu.

– Obejmujemy się, całujemy i dotykamy i Taurys wydaje się być... no wiesz... raczej entuzjastyczny – zaczął Polska, czując jak rumieńce na jego twarzy zaczynają płonąć żywym ogniem. – Ale za każdym razem, gdy ma... eee... dojść do czegoś więcej... prawie za każdym, bo raz przerwał nam kot... On się wycofuje.

– Zaraaaz – Gilbert Beilschmidt po drugiej stronie kraju najwidoczniej zdębiał, sądząc po sposobie, w jaki wydusił z siebie to słowo. – Czy ty mnie właśnie pytasz, Polen, dlaczego Litauen nie chce się z tobą tarzać w pościelach?

Powiedziane na głos brzmiało to jeszcze gorzej; Polska przygryzł wargę.

– Jeszcze niedawno byłeś taki ciekawy, czy już ze sobą sypiamy czy jeszcze nie – burknął obronnie. – Nie wymiguj się teraz od odpowiedzialności.

– Skąd ja mam to wiedzieć? – Głos Gilberta był dziwnie spłoszony. Ha, pomyślał Feliks z odrobiną satysfakcji. Tu cię mam. Jesteś mocny tylko w gębie. – Ten poganin mi się nie spowiada.

– Obecnie jest ateistą... Mniejsza o to – Feliks wziął głęboki wdech. – Słuchaj, wiem, jak to brzmi, ale nie mam z kim o tym pogadać... Ja... Widzisz, ja pamiętam, jaki był, gdy byliśmy ze sobą... po raz pierwszy. Miał o wiele... zdrowsze podejście do seksu niż ja. Ja musiałem poukładać sobie wiele rzeczy w głowie, że...

– Polen – Gilbert brzmiał, jakby było mu niedobrze. – Ja nie chcę tego słuchać.

– Ale posłuchasz – warknął Feliks, szybko jednak się zreflektował. – Proszę.

Westchnienie.

– Dobra, kontynuuj.

– Nigdy się tak nie wycofywał – szepnął Feliks, przygryzając wargę aż do bólu. – Wydawało mi się, że znam go w tej kwestii... A teraz... Gilbert – jęknął bezradnie. – Po tym... co stało się Erzsi, naprawdę jesteś zdziwiony, że o tym pomyślałem? Że się niepokoję? Że czuję, że coś jest nie tak i nie wiem co? Że nie wiem, czy powinienem się tym martwić, czy nie?

Pytanie zawisło w eterze; Feliks z sercem wybijającym szybki, niespokojny rytm na jego żebrach wsłuchiwał się w dźwięki dochodzące ze sprechera; Prusy chyba zaczął chodzić po pokoju.

– Jeśli pomyślałeś o Iwanie – odparł Gilbert sucho. – Odpowiedź brzmi „nie". Jego sadystyczne zapędy nie sięgają w tę stronę.

Polska z ulgą wypuścił powietrze.

– Tak sądziłem – przyznał, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Sprecher leżał na jego ramieniu. – Ale chciałem mieć potwierdzenie. A ty... skąd to wiesz?

– Preludium.

Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

– Jak to?

– Wiesz, jak doszło do Preludium, prawda?

Oczywiście, że wiedział.

– Rosja najechała trzy kraje bałtyckie – Polska zazgrzytał zębami. – Zaprowadziła własną administrację, a potem oddała je Rzeszy. W zamian za niemieckie kolonie w Afryce.

– Kontrola nad koloniami i tak była już tylko na papierze – odparł rzeczowo Prusy. – Ta wymiana była najlepszym wyjściem z sytuacji. Lepsze złoża gazu w garści niż diamenty na dachu. No i... to było dodatkowe zaplecze.

– Do ataku w trzydziestym dziewiątym – Polska przymknął oczy. Kolejne z bolesnych wspomnień. – Pamiętam, Prusy.

– Führer, pierwszy tego imienia, wysłał mnie jako sygnatariusza umowy. On też tam był.

– Rozmawiałeś z Iwanem o Licii? – zapytał Polska ze ściśniętym gardłem, gdy dotarł do niego użyty zaimek.

– Rozmawiałem? – parsknął Prusy w słuchawce. – Nie. On mówił. Ja niekoniecznie miałem ochotę go słuchać.

Polska zacisnął szczęki.

– Lubił go ranić i upokarzać, ale nigdy w ten sposób. Jeśli cię to uspokoi, Polen.

Polska zamrugał, czując jak łzy ulgi zbierają się pod jego powiekami.

– Dzięki – szepnął ze zduszonym gardłem.

– A teraz przestań się mazać i posłuchaj – zaczął Prusy ostro. Feliks drgnął i wyprostował się. – Zanim zmartwychwstałeś, nie wiem, czy Lit w ogóle coś brał do ust poza kawą. Może kocią karmę. Poza tym, widziałeś jego wyniki. Nie jest okazem zdrowia od wielu, wielu lat. I on to wie. Ma oczy i lustro. I potrafi wyciągać wnioski.

Polska przez chwilę rozmyślał nad słowami Gilberta; konkluzja sprawiła, że otworzył szerzej oczy.

– Czekaj, chcesz mi powiedzieć, że... że Licia się wstydzi? Że... że nie jest w takiej formie jak kiedyś? Że może... nie wiem... jakoś mnie rozczarować?

– Cóż – Nigdy, odkąd się znali, Feliks nie słyszał tak zażenowanego Gilberta. – Bądź co bądź, jest facetem. Samcza duma, czy coś. A wstyd to akurat jego drugie imię, to już powinieneś wiedzieć.

– Głuptas... – szepnął Polska czule. – Przecież nigdy bym... cholera, nawet gdyby tak było, to przecież nic okropnego... Porozmawiam z nim, jak tylko wrócę...

– Mam mu znowu dać w pysk, dla opamiętania? – podsunął Gilbert.

– Nawet nie próbuj – warknął Polska. – W kwestii metod nadal jesteś barbarzyńcą. – Prusy prychnął w odpowiedzi. – Obiecałem sobie i jemu, że nikt więcej na niego ręki nie podniesie. Na żadnego z moich przyjaciół. Dlatego załatwiłem wam broń. Ona jest do bronienia się, Prusy, gdybyś zapomniał – dorzucił po polsku.

– Twoja martyrologiczna etymologia na mnie nie działa.

– Wiem, jesteś przypadkiem beznadziejnym, ale warto było spróbować.

Prusy burknął coś jeszcze, a potem się rozłączył; Polska opadł na pościel i odetchnął z ulgą.

– Ty głuptasie – szepnął do mężczyzny, który zapewne teraz przewracał się bezsennie w łóżku niemal dwa tysiące kilometrów dalej. – Ty mój kochany głuptasie. Jak mam pozbyć się tych demonów z twojej głowy?

***

Na pół godziny przez pierwszą lekcją, szkoła była jeszcze cicha i pusta; jedynie nieliczni uczniowie, przyjeżdżający do niej komunikacją miejską, okupowali już ławki na korytarzach, ziewając, prowadząc rozmowy albo spisując ukradkiem prace domowe.

Taurys minął grupkę starszych chłopców, którzy na dźwięk jego kroków unieśli czujnie głowy, ale nie uznawszy go za zagrożenie, znów powrócili do kopiowania wypracowania; Litwa uśmiechnął się blado pod nosem, ale gdy tylko stanął przed drzwiami gabinetu dyrektora, jego mina zrzedła.

Obite skórą drzwi tłumiły dźwięk pukania; z wahaniem mocniej zastukał o futrynę. Rozmowy z pracodawcą nigdy nie były przyjemne; Taurys mógł mieć tylko nadzieję, że poranna irytacja już minęła.

– Kogo niesie? – Zza drzwi dobiegł ostry głos. Nim Litwa zdążył odpowiedzieć, otworzyły się z szarpnięciem. – A, Larinatis. O co chodzi?

Przed Litwą stało nemezis tej szkoły, dyrektor Meier w pełnej krasie; wysoki, szczupły, wyschnięty wręcz człowiek zbliżający się do sześćdziesiątki, ubrany w staroświecki brązowy garnitur, który krojem zbliżał się bardziej do munduru niż czegokolwiek, co Taurys widział w KaDeWe. Brakuje tylko pagonów, pomyślał.

– Przepraszam, że tak wcześnie, ale chciałem złapać pana dyrektora jeszcze przed lekcjami – Litwa zmusił się do uśmiechu. W nozdrzach zawirował mu zapach świeżo zaparzonej kawy-plujki; coś ścisnęło go w żołądku.

– Wejść – burknął Meier, cofając się do swojego masywnego, drewnianego biurka. Usiadł na fotelu, wskazując Litwie proste krzesło po drugiej stronie blatu; Taurys nie miał wyjścia, jak tylko sztywno na nim usiąść. – O co chodzi? Byle szybko, mam pracę.

Litwa wziął głęboki oddech. Wszyscy, zarówno nauczyciele, jak i uczniowie, unikali bezpośrednich kontaktów z dyrektorem, jeśli tylko mogli.

– Skontaktował się ze mną dawny znajomy ze studiów muzycznych – zaczął, widząc, że dyrektor niemalże od razu wydął lekceważąco wargi. – Szuka uczniów, którzy są dobrzy w grze na instrumentach...

– Niech szuka gdzie indziej – przerwał mu Meier z machnięciem dłoni; jakby odganiał natrętną muchę. – Wiesz, jakie mam zdanie na temat wrzucania ponadprogramowych głupot w głowy dzieciaków, Laurinaitis. I tak powinieneś się cieszyć, że zgodziłem się na tamten konkurs.

Litwa zmrużył oczy, czując rodzący się w nim gniew. Nie, nie dam się stąd wykurzyć, pomyślał. Cokolwiek byś mi nie powiedział, nie odejdę stąd, dopóki się nie zgodzisz.

Robił co mógł, by jego głos pozostał pewny, ale spokojny:

– Proszę, by pozwolił mi pan dokończyć.

Dyrektor uniósł brew i po krótkiej chwili skinął głową, wpatrując się w Taurysa nieruchomym spojrzeniem; jakbym patrzył w oczy żmii, pomyślał mimochodem Litwa.

– Słucham.

– Mój znajomy, pan Paccard – W ostatniej chwili Litwa przypomniał sobie nazwisko, którym Gilbert kazał go przedstawić. – Pracuje dla narodowej orkiestry w Königsbergu.

Tym razem w oczach Meiera błysnęło zainteresowanie; tu cię mamy, pomyślał Taurys z ponurą satysfakcją. Prusy miał rację; prestiż zawsze robi twoje.

– No, no – Meier złożył palce w piramidkę. – Mów dalej, Lauritis.

– Na zlecenie orkiestry szuka młodych talentów – zaczął pewnie Litwa, zachęcony wyraźnym zaciekawieniem dyrektora. Pirania połknęła haczyk. – W szczególności do sekcji wojskowej – dodał mimochodem. W oczach Meiera zapłonął ogień. – Zależy mu na pozyskaniu uczniów, którzy mogliby w przyszłości wzmocnić orkiestrę. Zapewniają zakwaterowanie, stypendium, wstęp na Albertynę i dodatkowe kursy bezpośrednio od członków orkiestry. Oczywiście, nauka byłaby kontynuowana w jednej z placówek w Königsbergu. Mój kolega wspomniał mi, że mają tylko kilka miejsc – dodał, chcąc wzbudzić w dyrektorze poczucie okazji. – Spytał, czy mam jakichś kandydatów, zanim sam zacznie odwiedzać szkoły.

Meier poruszył się niespokojnie. Litwa mógł niemal zobaczyć, jak pod jego czaszką podziw dla armii walczy z przekonaniem, że uczniowie nie powinni zajmować się niczym oprócz nauki.

Siedząc niepewnie na skraju krzesła, ze wstrzymanym oddechem czekał na decyzję.

– Hmm... – Dyrektor potarł podbródek. – Na ogół takie rzeczy to strata czasu, ale narodowa orkiestra wojskowa to coś zupełnie innego... Tam też na pewno nauczą młodzież dyscypliny... Laurinaitisis, przychodzisz do mnie, bo? Uważasz, że ktoś z naszej szkoły ma potencjał?

Taurys zignorował kolejną deformację własnego nazwiska; za bardzo był do tego przyzwyczajony.

– Ursula Tausch, jak sądzę. Udzielałem jej dodatkowych lekcji przez ostatni rok. Ma duży talent i jeszcze więcej samozaparcia do pracy – odparł ostrożnie. – Myślę, że odpowiednio pokierowana, może w przyszłości dużo osiągnąć.

Meier w zamyśleniu pokiwał głową, chociaż Litwa był pewny, że miał zupełnie inną wizję, co oznaczało „odpowiednio pokierowana". Prusy zapewnił go, że większość wychowawców związanych z orkiestrą miała być cywilami; tego Meier nie musiał wiedzieć. To dziecko potrzebowało uwagi, zrozumienia i zachęty, a nie wojskowych regulaminów.

– Nie kojarzę, co to za dziewucha? – Meier wyciągnął z biurka jakąś teczkę i zaczął przerzucać kartki. Na jednej ze stron mignęły nazwiska.

Taurys westchnął w duchu.

– Szósta klasa. Z tego, co mi wiadomo, ma dość dobre oceny z pozostałych przedmiotów i nie... nie wyróżnia się złym zachowaniem.

– Widzę... – Meier czytał jakiś raport. Podsumowanie roczne, zorientował się Litwa. – Nie jest za młoda? A, prawda, zrobili zmiany w swoim prawie. Nic dziwnego, im młodsze... Cóż, Laurinaitis, ja nie widzę przeciwskazań. Dla naszej szkoły to żadna strata, a może nam się to opłacić, dobrze mieć znane nazwisko... Jak ten Paccard chce ją sprawdzić?

– Powiedział mi, że zwykle odpytuje z teorii i sprawdza praktyczne umiejętności. Mogę się z nim skontaktować i poprosić, by naszą szkołę odwiedził jako pierwszy – zaoferował się Taurys.

– Zrób tak – Meier skinął głową. – Z mojej strony, udzielę oczywiście formalnej zgody na przeniesienie do innej placówki. Pan niech zajmie się kwestią rodziców. Bez ich zgody nic z tego nie będzie – Oczy dyrektora mówiły, by lepiej coś jednak z tego było. – Stypendium, mówiłeś?

– Z tego co pamiętam – Taurys ostrożnie wybierał słowa. – To orkiestra pokrywa wszystkie koszty zakwaterowania, wyżywienia i edukacji aż do pełnoletności.

– I ułatwia studia na Albertynie? – Meier zastukał palcami w biurko. – Hojnie. Zawsze chcieli się pokazać od najlepszej strony... Dla rodziców to też korzystne, pozbyć się gęby do wyżywienia... Dobrze. Zostawiam tę sprawę tobie, Lauris. Pogadaj z rodzicami. I z dziewczyną. Na siłę jej przecież nie wyślemy. Niestety.

To była kolejna rozmowa, którą musiał dzisiaj przeprowadzić; skinął głową i wstał z krzesła.

– Coś jeszcze chcesz mi powiedzieć?

Zawahał się na ułamek sekundy; potem pokręcił głową. Jeszcze nie. Nie, dopóki nie doprowadzi tej sprawy do końca.

– Nic więcej – skłonił się lekko. – Do widzenia.

***

Przez zakurzone okna szkolnej sali wpadało ostre, wrześniowe słońce, pozornie dające złudzenie ciepła, jednak, gdy Taurys uchylił okien, by wpuścić do dusznego pomieszczenia świeże powietrze, to okazało się nieprzyjemnie chłodne; z westchnieniem zamknął okiennice, gdy tylko przewietrzył klasę.

Okienko, chwila ciszy między lekcjami; uporządkował już materiały lekcyjne i dokumenty, sprawdził instrumenty i przypomniał sobie, co powinien omówić na kolejnych zajęciach, a i tak pozostawało mu jeszcze dobre pół godziny do ich rozpoczęcia; opadł na krzesło na katedrze i westchnął.

Nie miał ochoty iść do pokoju nauczycielskiego i udawać spokojnego; nie, gdy tyle myśli kłębiło się w jego głowie.

Zastanawiał się, co działo się z Hiszpanią, tęsknił za Feliksem – w mieszkaniu znów było koszmarnie pusto i cicho – a na dodatek Berta zachowywała się dziwnie. Jeśli dzisiaj też będzie taka niespokojna, zawiozę ją od razu do weterynarza, postanowił strapiony. Coś jej zaszkodziło?

Sięgnął po nieuzupełniony dokument, który wydrukował, korzystając z tego, że zjawił się w szkole jako pierwszy z nauczycieli. Przebiegł wzrokiem po suchych formułkach; dobrze mieć to przy sobie, pomyślał. Dwie kopie; jedna ze standardową procedurą, druga w trybie natychmiastowym, gdyby sytuacja miałaby się pogorszyć...

– Zobaczymy, co będzie – szepnął do siebie Litwa, wstając od biurka. Z rękoma w kieszeni przeszedł na tył klasy i dotknął klapy pianina; po krótkim zastanowieniu usiadł do klawiszy, by oczyścić głowę. – Ale póki mogę jeszcze coś tutaj zdziałać...

Grał urywki; marsze z programu nauczania przeplatał ze starymi polonezami, wyciągał z pamięci skrawki ciekawszych kompozycji, przeplatał między sobą klasyków wiedeńskich; przerwy były długie, wyraźne, bo nigdy nie miał na tyle umiejętności, by tworzyć własne utwory i płynnie przechodzić między sobie znanymi.

Chwilę niepewnie grał „Marsz turecki", jakby to mogło przywołać Polskę z powrotem do jego boku; westchnął i w przerwał w połowie. To było samolubne; sprawa, która zmusiła Feliksa do wyjazdu, była o wiele ważniejsza niż jego tęsknota.

Potem pod palce wpadły mu niespokojne, ekspresjonistyczne nuty młodego litewskiego kompozytora, te same, które Feliks odnalazł w jego materiałach; nijak nie pasowały do jasnej klasy, kłócąc się z surowym porządkiem, który miał cechować szkolnictwo. Taurys miał wrażenie, że za moment wpadnie tu dyrektor, przekonany, że do fortepianu dobrało się jakieś krnąbrne dziecko, gotów skarcić go za te nieharmonijne dźwięki.

Klasycy pasowali tu o wiele lepiej... Ale może zagra ten utwór uczniom na jakiejś luźniejszej lekcji; być może część się skrzywi, ale jeśli chociaż jedna osoba dostrzeże w tych dźwiękach coś więcej, wyczuje w tych tonach boleść, smutek czy niepokój niepozwalający jeść czy spać, Litwa uzna to za maleńki sukces...

Jego palce zastygły na klawiaturze, gdy ktoś cichutko, niepewnie zastukał w ramę uchylonych drzwi.

Przyszła, pomyślał. Jest jedyną osobą w tej szkole, którą przywołałaby muzyka. Odwrócił się i ujrzał Uschi; stała w progu, z przygryzioną wargą i ze zmarszczonym czołem.

– Cześć, Uschi – Litwa uśmiechnął się do niej lekko. – Wejdź.

– Co to za utwór, proszę pana? – zapytała cicho, przekraczając próg klasy powoli, jakby z wahaniem. Oparła dłoń na klamce; przez jej twarz przebiegł cień, nim cichutko zamknęła drzwi za sobą, a potem stanęła przy najbliższej ławce, łapiąc się za nadgarstek i patrząc w ziemię. Litwa dostrzegł jej przygryzioną wargę. – Kto go napisał?

– Nosi tytuł „Wizja" – odparł łagodnie. – To nikt znany, po prostu młody człowiek, którego kiedyś poznałem – dodał. Podejrzewał, że tak było; nie pamiętał tego spotkania, ale wielu rzeczy nie pamiętał, jeśli chodziło o wystawne obiady sprzed Preludium. Niestety, pomyślał przelotnie, nie da się wybrać rzeczy, których chce się zapomnieć i tych, które chce się pamiętać. – Znalazłem te nuty w swoich rzeczach. Zastanawiam się, czy nie zrobić lekcji o tym stylu. Co myślisz?

Uschi podeszła bliżej i przycupnęła na krześle przy ostatniej ławce.

– Gdyby tata to usłyszał, powiedziałby, że to kocia muzyka – odparła wymijająco.

– A co ty myślisz? – Taurys spoglądał na dziewczynkę. – Myślę, że znasz się lepiej na muzyce niż twój tata.

Uschi zerknęła na niego z zaskoczeniem, a potem jej kącik ust uniósł się odrobinę do góry. Litwa westchnął w duchu. Był kiepskim pedagogiem, tego był pewny, ale czuł, że chociaż jedną rzecz robi dobrze; bierze te dzieciaki na poważnie.

Uschi, wiercąc się na krześle, zastanawiała się przez moment.

– Może pan zagrać jeszcze raz? – poprosiła cicho.

Dźwięki znów popłynęły; Uschi słuchała w skupieniu.

– Jak niepokój – szepnęła, gdy Taurys skończył grać. – Brzmi jak niepokój w głowie. Bałagan. To znaczy... – zawahała się, przygryzając wargę. – Rozumie pan, prawda?

Litwa skinął głową; Uschi odetchnęła z ulgą.

– Nie powiedział pan dyrektorowi? – zapytała nagle. – Nie podsłuchiwałam – dodała szybko. – Po prostu widziałam, jak pan pukał do pana dyrektora... i... pomyślałam...

– Nie powiedziałem – odparł cicho Taurys, obracając się na taborecie, by siedzieć na wprost swojej uczennicy. – Ale, Uschi, obawiam się, że nie mogę tego tak zostawić.

Wbiła wzrok w podłogę; Litwa wziął głęboki oddech.

– Uschi, posłuchaj – zaczął cicho. Słowa na moment stanęły mu w gardle; tak ciężko było się tego przyznać. – Mnie też ktoś kiedyś krzywdził.

Nie widział jej oczu, skrytych pod grzywką, ale usłyszał, jak wciągnęła powietrze; w ciszy, która zapadła po jego słowach, wyczuł niepewność... i oczekiwanie.

Tak wiele teraz zależało od jego słów; próbował opowiedzieć to, o czym opowiadać nie chciał, zmieniając słowa i ich znaczenia; bo jak inaczej miałby przekazać tę historię – zrozumienie – tej dziewczynie, nie zdradzając jej tego, czym był?

– To było dawno temu, ale wciąż to pamiętam – A raczej, przypomniałem sobie; tak usilnie próbowałem zapomnieć, że na kilkadziesiąt lat mi się to udało. – I dalej... I dalej się tego wstydzę. Mój... mój kolega z klasy – Bardzo zły eufemizm na inną personifikację, ale Litwa musiał teraz mówić językiem ludzkich dzieci, a nie tysiącletnich istnień. – Wybrał mnie na... na swojego ulubieńca. To mnie najbardziej lubił bić. A ja... ja nie umiałem się przed nim obronić.

– Ktoś inny wiedział? – zapytała Uschi głosem tak cichym, że prawie jej nie usłyszał. Zaciskała palce na krawędzi krzesła tak mocno, że pobielały.

– Tak – Niech jego głos teraz nie drży; to było przeszłością. Liczyła się teraźniejszość i przyszłość, i to nie jego, a tego dziecka. – Inni. Ale chyba się za bardzo bali. Myśleli, że... że wtedy skupi się na nich. Nie mam im tego za złe.

– Co było dalej? – szepnęła Uschi, unosząc oczy. Były wilgotne; coś zabolało Litwę w serce. Tak młode dzieci nie powinny płakać.

– Któregoś dnia odszedłem... To znaczy, zmieniłem szkołę – poprawił się. – Bałem się odejść – przyznał szczerze. – Ale wiedziałem, że to było jedyne wyjście. Gdybym tam został... Byłoby coraz gorzej.

Pozostały mu jedynie wymijające, mgliste wyrażenia, ale miał nadzieję, że to wystarczy:

– Bałem się, że to się nie uda i znowu tam wrócę. Ale... ale się udało. Zacząłem żyć po swojemu.

Aż do czasów na dwa lata przed Preludium Bałtyckim; pamiętał, jak dowiedział się o rosyjskim najeździe i jak strach sparaliżował każdy cal jego ciała; na szczęście, Iwana nigdy w tym czasie nie ujrzał, jakby podbicie trzech bałtyckich kraików nie było czymś, czym Rosja miałby zajmować się osobiście.

Strach jednak pozostał i jakaś część Taurysa, mimo gniewu i wściekłości, czuła bolesną, wstydliwą ulgę, gdy to Trzecia Rzesza objęła władzę.

Cóż, pomyślał, na moment odwracając wzrok, to nie ona mnie złamała. Mogłem ich nienawidzić... ale się tak nie bałem.

– Nie wiedziałam – Głos Uschi był zdławiony; mrugała zawzięcie, wpatrując się w swoje kolana. Litwa spoglądał na nią smutno. – Dlatego... dlatego pan zauważył?

– Tak, ale żałuję, że nie zauważyłem wcześniej. Przepraszam.

Potrząsnęła głową.

– Niech pan nie przeprasza – powiedziała słabym głosem. – Ale... wie pan, ja mam tylko jego. Tylko tatę. I nikogo innego.

Litwa przymknął oczy; kim ja jestem, pomyślał, by odrywać dziecko od własnego ojca? Ale... ale czy ojciec, który podnosi rękę i niszczy pasję, jaka w tym dziecku płonie, może nadal nosić to miano?

– I nie wiem... – Drżenie w tym młodym, niepewnym głosie. – Gdzie bym miała pójść.

– A czy chcesz gdzieś pójść? – zapytał łagodnie Taurys, unosząc powieki.

– Gdy wracam do domu, jest w nim duszno – odezwała się po długiej chwili, nie patrząc mu w oczy. Spoglądała smutno na nieruchome klawisze pianina. – I strasznie cicho. Tak cicho, aż boli. Mam odrabiać lekcje, mieć wysokie wyniki i być cicho. Być... niewidzialna. Ale ja już nie chcę. Nie chcę się tak czuć.

Jej głos nabrzmiewał, dygotał i łamał się w pół:

– Dużo myślałam o tym, co pan mi powiedział. Że to nie jest w porządku, że tata... Raz mnie skrzyczał, wie pan? Że mi połamie ręce, jak znowu zacznę gadać o konkursach... Potem przepraszał, i mówił, że to nie na poważnie, i że nigdy by... ale... – Uniosła swoje palce do oczu. – Ale ja już mu nie wierzę – szepnęła. – Nie po tym...

Uniosła oczy i spojrzała Litwie w twarz; łzy lśniły w kącikach jej oczu.

– Boję się go – wyrzuciła z siebie. – Pani Walkenhorst mnie dzisiaj zaczepiła – dodała nagle. – Była taka miła... Powiedział jej pan? Jest pana dziewczyną, rozumiem, tylko...

Taurys wyciągnął dłoń i ostrożnie położył ją na ramieniu dziewczynki.

– Musiałem podzielić się z kimś swoimi podejrzeniami – powiedział cicho. – Nie chciałem wyciągać wniosków za wcześnie. Też zauważyła, że coś jest nie tak, nim jeszcze z tobą porozmawiałem. Obiecałem ci, że nie zrobię zamieszania, Uschi, i dotrzymam słowa. Mam nadzieję, że mi wierzysz?

Pokiwała głową, mrugając zawzięcie.

– Wierzę. Ale co ja mam zrobić, proszę pana? – zapytała, a bezradność w jej głosie prawie złamała serce Litwy. – Gdzie bym miała iść?

I tu pojawiał się Gilbert i jego plan; Taurys opowiedział uczennicy wszystko, co Prusy powiedział mu o królewieckiej orkiestrze, systemie stypendiów i programie dla młodych muzyków, ustanowionych przez Autonomiczny Kraj Prus ostatnimi ustawami.

Nie powiedział tylko, że nie było żadnego Gabriela Paccarda, wizytującego berlińskie szkoły; Prusy obiecał, że załatwi Uschi odpowiednie miejsce, a cokolwiek by o nim nie mówić, jeśli czegoś się podejmował, na ogół osiągał swój cel – Taurys miał pewność, że Ursula Tausch znajdzie się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie.

Uschi milczała tak długo, że Litwa zaczął się już bać, że odrzuci ten pomysł. Nie zdziwiłoby mnie to, pomyślał gorzko, od Berlina do Königsberga, od stolicy do stolicy, jest taki szmat drogi...

– Zawsze marzyłam, żeby grać – szepnęła w końcu dziewczynka. – Jak mama, zawodowo. Ale... tak daleko... i sama...

– Wiem, że może to przerażać – szepnął ze zrozumieniem Litwa. Jak mama, zauważył. A więc pewnie tutaj tkwi ta nienawiść do muzyki... – Ale nie byłabyś całkiem sama. W bursie mieszkaliby inni uczniowie, którzy też kochają grać. I jestem pewny, że znajdą się dobrzy wychowawcy. A Königsberg to naprawdę ładnie miasto, nad morzem białym... wschodnim – poprawił się. – Byłaś kiedyś nad morzem?

– Nie – Uschi potrząsnęła głową. – A pan był?

– Urodziłem się tam – Litwa uśmiechnął się czule. – Nie jest może tak piękne, jak morza na południu, nie tak słoneczne i ciepłe. Jest raczej chłodne i sine. Ale to wciąż morze. I gdy patrzysz w horyzont, świat nie ma końca. A gdy zamarza... to jakbyś znalazła się na śnieżnej pustyni.

– Nie wiedziałam, że morze może zamarznąć.

Pamiętam noce, gdy zamarzało wszystko, woda, wino i krew, pomyślał, na dalekiej północy, a ludzie mieli wilgotne, załzawione oczy i czerwone od mrozu dłonie; zbożowa kawa rozgrzewała obolałe, zesztywniałe mięśnie.

– Czasami się to zdarza – Uśmiechnął się do swojej uczennicy, szybko jednak spoważniał. – Uschi... Wiem, że to poważna decyzja. Przemyśl ją, proszę. Nie musisz odpowiedzieć mi teraz. Wiem, że to ogromna zmiana, ale nie potrafię pomóc ci w inny sposób – przyznał gorzko. – Nie chcę, żebyś dalej cierpiała.

Ramiona Uschi zadygotały; głośno pociągnęła nosem, spoglądając w podłogę.

– A czy tata się zgodzi?

– Ja i mój przyjaciel zrobimy co w naszej mocy, by go przekonać – przyrzekł jej Litwa.

Uniosła mokre od łez oczy; potem zsunęła się z krawędzi krzesła i zbliżyła się do taboretu przy pianinie, przy którym siedział Litwa. Wystarczyło tylko wyciągnąć dłonie, by Uschi wybuchła płaczem; skuliła się w ramionach Taurysa i łkała cicho, a całym jej ciałem wstrząsały dreszcze.

Szkoła była cicha, w żadnej z sąsiednich sal nie odbywała się teraz lekcja; Litwa pozwolił dziewczynce się wypłakać.

– Dziękuję – wyszeptała zdławionym głosem, z trudem, gdy podał jej chusteczkę. – I przykro mi, że pan... że pan też to zna. Tak nie powinno być.

***

Wiatr wpadający przez uchylone okno poruszał luźnymi, nie zszytymi kartkami i tylko kubek pełen kawy nie pozwalał im rozpierzchnąć się po całej kuchni.

Erzsébet nie poświęciła zaległej pracy ani jednego spojrzenia, rozstawiwszy przed sobą baterię lakierów; cierpliwie przesunęła pędzelkiem po płytce krótko obciętego paznokcia, obserwując, jak ten zostawia nań błękitny, migoczący złotymi drobinkami ślad.

Dziwnie było znów czuć lakier i jego zaskakujący ciężar; nie nosiła kolorowych paznokci od dobrych kilku lat, ale w jakiś magiczny sposób ten delikatny odcień niezapominajek sprawiał, że Węgry unosiła kąciki ust za każdym razem, gdy patrzyła na swoje dłonie.

To takie głupie, pomyślała. A jednak działa.

Przeniosła wzrok na stojący na kuchennym blacie dzbanek; pęknięcia ceramiki płonęły najszlachetniejszym złotem. Powinna położyć go na komodzie w sypialni, obok wiecznego pióra, eleganckiego podarunku od Rodericha, chociaż wątpiła, by obaj byliby zadowoleni z takiego sąsiedztwa...

– Nie sądziłam, że jest w tobie tyle romantyzmu, Gilbert – zachichotała do siebie, patrząc na naczynie z czułością, a potem westchnęła, przypominając sobie dwie ostatnie wizytacje.

Dobrze, że Prusy ostrzegł ją wcześniej – co oni by zrobili bez nielegalnych sprecherów? – że oficerowie tym razem przeszukają jej mieszkanie, zamiast zostawać pod drzwiami; führer ukrócił dotychczasową samowolkę Gilberta.

– Na razie tańcz tak, jak on gra – szepnęła mu w słuchawkę, późną nocą, świadoma słów, które z ust Gilberta nie padły. Nie musiał nic mówić. – Ja sobie poradzę, mówiłam ci.

Nieprzekonane, ciche mruknięcie w słuchawce było wówczas jedyną odpowiedzią; Erzsébet westchnęła wróciła myślami do poprzedniego dnia.

I wczoraj i przed tygodniem powtarzała sobie to samo, gdy stała nieruchomo przed drzwiami, nasłuchując kroków, na długo przed umówioną godziną. To Gilbert i dwóch mężczyzn, za których Gilbert ręczy...

Zgrzyt mechanizmów ruszającej windy sprawiał, że dłonie drżały jej jak w febrze; mocno zacisnęła je na klamce. Otwarcie drzwi na rozcież jest koszmarnie trudne, gdy wszelkie instynkty każą je zatrzasnąć.

A przecież nic nie miało się stać; mieli tylko przejrzeć rzeczy osobiste.

Pamiętała pierwszą wizytację po wyjściu ze szpitala; Prusy, nie patrząc jej w oczy, zatrzymał oficerów krótkim rozkazem na zewnątrz i tak skończyło się to, do czego Węgry zdołała przyzwyczaić się przez kilkadziesiąt lat; przeglądanie korespondencji, szafek i szuflad z bielizną.

Od tamtej pory Prusy jedynie upewniał się, że czasem na nagraniach pojawi się szelest papieru, szum odsuwanej szuflady czy skrzypnięcie drzwiczek szafy, pytanie czy jakiś nieistotny komentarz; ba, Erzsi uniosła kącik ust w bladym uśmiechu, niekiedy Gilbert zachowywał się tak, jakby Jannik i Dumitresch naprawdę do mieszkania weszli, rzucając komentarze i ponaglenia.

Szopka się skończyła, pomyślała, przymykając oczy. Nie może narażać się führerowi bardziej... Tak naprawdę, to nic nie powstrzymuje Weigla przed tym, by gdzieś go zamknąć. Jak Antonia... Gdyby tylko zechciał...

Czy Prusy rozmawiał z tą dwójką, czy nie, nie była w stanie stwierdzić; gdy przyszli, nie mogąc się powstrzymać, snuła się za nimi i niemalże zaglądała przez ramię, gdy przemierzali każdy cal jej mieszkania – kuchnia, łazienka, sypialnia... Bez słowa, bez emocji, metodycznie; Gilbert unikał patrzenia jej w oczy.

Tak już kiedyś było, pomyślała, opadając na krzesło po ich odejściu, gdy w mieszkaniu zapadła przeraźliwa cisza, mając wrażenie, że gdzieś wybuchł pożar, który wypalił cały dostępny tlen. Widzisz, Erzsi? Nic się nie zmieniło. Wizytacja wyglądała dokładnie tak, jak sprzed paru laty. Dlaczego czujesz się więc tak koszmarnie?

Pokręciła głową, patrząc na otwarty lakier do paznokci i dmuchnęła na palce, czekając aż wyschnie; żeby zniknęła ta pozorna kobieca bezbronność.

Ciężar broni na udzie był dziwnie pocieszającą rzeczą; łatwo było ukryć colta pod letnią, zwiewną sukienką, a rewizji osobistych nie przeprowadzano od momentu wypuszczenia ich z cel; uważając na lakier, Węgry dotknęła stali opuszkiem palca.

To było proste; rękojeść, magazynek, spust.

Nazywam się Węgry, Erzsébet Héderváry. Czego się boję? Obecnie dotyku. Szczególnie męskiego. Co jest ironiczne, bo przez całe stulecia przyjaźniłam się głównie z chłopcami. I sama przez pewien czas... myślałam o sobie jak o chłopcu. I nigdy przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym...

Zacisnęła usta. Życie bywało okrutnie przewrotne.

Dwa tygodnie. Zostały dwa tygodnie.

Przymknęła oczy. Colt przyjemnie leżał w dłoni, tej samej, za którą trzymał ją Gilbert, gdy szaleńczo tańczyli w klubie.

Mówiłeś, że jeślibyś ich spotkał, powiesiłbyś tych skurwysynów na gałęzi, pomyślała dziwnie spokojnie. A ja bym ich zastrzeliła. Tym coltem. Będę na to gotowa. Ale wiesz, Gilbert? Myślę, że ich nie spotkam. Tuluza ma milion mieszkańców.

Nie będzie dramatycznej zemsty jak w tych głupich powieściach, które tłumaczę. Wiesz za to, kogo spotkam? Ciebie. Feliksa. Taurysa. Walczących w słusznej sprawie, mimo że wszyscy... Ty też, Gilbert, wszyscy mamy w sobie coś, co nas truje od środka.

I dlatego... mimo że tak się boję... Odzyskam kontrolę nad własnym życiem, chociażby będzie to ostatnia rzecz, którą w tym życiu zrobię.

Zamknęła spokojnie buteleczkę z lakierem; potem jej sprecher rozświetlił się numerem nielegalnego sprechera Taurysa Laurinaitisa.

– Słucham? – szepnęła do słuchawki.

– Erzsébet – głos Taurysa był napięty. – Jedź na granicę, proszę.

***

Osiedle, na którym Feliks się znalazł, nie wyglądało wcale okazale; jednorodzinne domy rozsiadały się wzdłuż wąskich uliczek odchodzących od głównej drogi, zastawionych samochodami o podobnej kondycji i wieku, co Volkswagen Taurysa. Ich elewacje domagały się jednogłośnie odmalowania, a idąc po chodnikach Polska musiał uważać na to, gdzie stawia stopy; zbyt wiele wystających kostek, pomyślał, obrzucając wzrokiem okolicę. I zbyt wiele wyrwanych siłą, dodał do siebie, patrząc na sporą wyrwę pod swoimi nogami. Muszę uważać na typów, którzy zaoferują mi kupno takiej cegiełki...

Widział już centrum miasta i co zamożniejsze dzielnice; Rzesza dbała o to, by to skupione na przemyśle miasto prezentowało się może nie pięknie, ale przyzwoicie, ale im dalej Feliks się zapuszczał, tym więcej widział zaniedbań, śmieci na poboczach i podejrzanych typków.

Lokalna gazeta poinformowała go, że to osiedle jeszcze przed kilkoma miesiącami było pobliską wsią; artykuł podkreślał, jak wiele inwestycji na tym terenie planują władze, by ludziom żyło się lepiej, na razie jednak żadnych zmian nie widział.

Lepiej dla nich; może jeszcze nie zatarto wszystkich śladów.

Zamach w Kursku, zamach pod Kurskiem, pomyślał, snując się poboczem głównej drogi i zerkając na tablicę informującą go, że zaraz opuści teren miasta; to była jedyna wskazówka, że Kursk kończy się tutaj; po obu stronach znaku na podwórkach biegały kurczęta.

Zawsze wydawało mi się to dziwne, wspomniał, obserwując ukradkiem otoczenie. Zamachowiec zwykle celuje albo w konkretną osobę do wyeliminowania albo w duży obiekt, by zabić jak najwięcej. A ten zamach miał miejsce na wsi; wybuchały zaparkowane, puste samochody, domy nie ucierpiały, a zamachowcy strzelali do wojska, które tu zostało wezwane z pobliskiej bazy... Głównie do nich.

Przystanął.

– Zginęło wtedy czterech mieszkańców – mruknął do siebie Polska, korzystając z tego, że jest sam. – I kilkunastu żołnierzy i policjantów, pamiętam te nagłówki... Myślę, że cywile zginęli przez przypadek. To nie był zamach nastawiony na sianie zniszczenia, tylko pokaz siły, prowokacja... Wysłanie wiadomości.

Stopy powoli odmawiały mu posłuszeństwa; od rana włóczył się po blokowiskach i takich przedmieściach, a już zmierzchało.

Minęła go jakaś kobieta w średnim wieku; Feliks wyczuł okazję.

– Przepraszam bardzo – zawołał za nią. – Jest tu jakiś sklep czy coś? – zagadnął niewinnie, wymownie, nieco przesadnie pokazując puste kieszenie. – Sigarety mi się skończyły.

Kobieta spojrzała na niego oceniająco; Polska uśmiechnął się doń nerwowo.

– Tam zaraz za zakrętem – Wskazała mu ręką kierunek.

– Dziękuję bardzo! – powiedział szczerze. – Miłego wieczoru!

Kobieta odpowiedziała mu nieco zdystansowanym uśmiechem i podążyła w swoją stronę; akcent pasuje, odnotował Feliks. Brzmię jak tutejszy.

W swoich znoszonych, prostych spodniach i luźnej bluzie, z włosami spiętymi w niedbały koczek, Feliks nie sprawiał wrażenie ani kogoś groźnego ani podejrzanego; młody wygląd nie raz i nie dwa ułatwił mu życie, gdy musiał się gdzieś przekraść, a znajomość języków była kolejnym atutem – mógł łatwo udawać tutejszego nastolatka, włóczącego się wieczorami po okolicy.

Kilka minut później znalazł sklep, wyglądający tak, jak podświadomie tego Polska oczekiwał; niewielka bryła poszarzałego budynku, z drzwiami zamykanymi żeliwną kratą i pokryty niedbałym graffiti.

W miarę jak zbliżał się do budynku, chcąc jedynie kupić papierosy – i może zagadać do ekspedientki – tym bardziej w oczy rzucał mu się jeden niewielki, brunatnoczerwony napis na ścianie sklepu. Litery zlewały się z resztą napisów w jeden barwny bałagan, ale Feliks widział je wyraźnie.

Odruchowo zwolnił kroku; no proszę, pomyślał. Nie sądziłem, że znajdę to tak szybko. To cholerna grażdanka.

Rzesza kochała swoje gotyckie pismo, zdobiąc nim wszelkie oficjalne dokumenty czy tablice pamiątkowe, ale w codziennym użyciu była prostsza antykwa; natomiast cyrylicy w miejscu publicznym Feliks nie widział od bardzo, bardzo dawna.

Precz.

– Bingo – wyszeptał do siebie i właśnie w tym momencie ze sklepu wyszła grupka głośnych, młodych ludzi, każdy z butelką piwa w ręce. Polska natychmiast zmienił plany, widząc, że młodzież nie zamierza odejść, wdając się w rozmowę między sobą.

Pięciu chłopaków i dziewczyna, szybko przyjrzał się grupie, korzystając z tego, że jeszcze go nie zauważyli. Palili; jeden z chłopaków właśnie chował zapalniczkę do kieszeni. W zapadającej szarości zmierzchu ogniki papierosów jarzyły się jak świetliki. Zerknął tylko na etykietę na butelkach i rozpoczął realizację planu.

Minął ich spokojnie, odprowadzany zaciekawionymi spojrzeniami, i wszedł do maleńkiego, wręcz klaustrofobicznego sklepu; ponad ladą, na półkach sięgających do sufitu, ściskały się produkty spożywcze. Młoda kobieta, wyraźnie znudzona, uniosła wzrok znad gazety.

– Co podać?

Poprosił o butelkę piwa i paczkę papierosów, życzył szczerze miłego wieczoru – twarz ekspedientki rozjaśniła się nieco – i wyszedł na zewnątrz.

– Macie może ognia? – zapytał.

Spojrzeli nań oceniająco; potem jeden z nich wyciągnął ku niemu odpaloną zapalniczkę.

– A ty to kto?

– Max – odparł gładko Polska, odpalając papierosa. Jeszcze trochę minie, nim rzucę, pomyślał. Wspólne nałogi dobrze łamią lody. – Przyjechałem do ciotki. Nie wiecie może, gdzie tu można się zaczepić o jakąś robotę? – dodał, szybko obrzucając ich wzrokiem.

Wcześniej wziął ich za młodzież, z bliska jednak widział, że byli już po dwudziestce; jedynie dziewczyna wyglądała na młodszą.

– Tu szukasz roboty? – prychnął jeden z nich. – Źle trafiłeś, stary.

– Czemu? – Feliks sięgnął do kieszeni i jednym ruchem otworzył piwo otwieraczem. Od niechcenia pociągnął łyk; straszny sikacz, pomyślał, próbując się nie skrzywić. Dlatego był taki tani. – Nieważne jaka, trzeba mi forsy... Max jestem – powtórzył, wyciągając dłoń.

Nie mieli innego wyjścia niż ją uścisnąć; Polska wsłuchał się w ich imiona, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ale wszystkie brzmiały typowo niemiecko.

– A tam, nieważne.

– W sumie, jakbyś chciał... – zaczął inny, ale został szybko uciszony; Polska uniósł brew.

– Jakbym chciał co? – zagadnął wesoło, unosząc butelkę do góry. – No nie bądźcie tacy. Tak źle jest w Kursku z pracą, że nie chcecie się podzielić cynkiem?

– Coś tam jest – Dziewczyna wywróciła oczami. – Czemu do urzędu nie pójdziesz, tylko nas pytasz?

– Byłem – Polska nawet się nie zająknął. – Ale chcą tam ode mnie papierków, których nie mam i za które nie chcę płacić rządowi – dodał z rozbrajającą szczerością.

Ten, który podzielił się ogniem, Elias, tylko parsknął:

– Ciebie też skreślili za brak prawa jazdy?

W niewygodnych czy niespodziewanych rozmowach warto było mieć jakiś napój w dłoni; Feliks pociągnął długi łyk piwa, szykując odpowiedź:

– Od dziecka siadałem za kółko, nie potrzebuję na to papierka z Berlina.

– Swój chłop – zarechotał Elias. – Słuchaj, Max. Będziesz ty tu jutro?

– Mogę być – Feliks wzruszył ramionami, uśmiechając się chytrze w duchu. – Na razie nic więcej do roboty nie mam.

Cała piątka spojrzała po sobie.

– Może mogę załatwię ci jakąś fuchę. Ale to nic pewnego.

– Luzik – Feliks pokiwał głową i upuścił wypalonego papierosa na ziemię; zdusił go butem. – Dzięki.

Jego spojrzenie padło na buty dziewczyny i przez moment nie potrafił oderwać od nich wzroku. Samo obuwie, ciemne, na płaskim obcasie i z cienką podeszwą, nie wyróżniało się niczym szczególnym; to dodatki, które przy nich nosiła, nadawały im charakteru. Guziki w tysiącu kolorów, przedziurawione kapsle i monety, niemieckie marki, przez które przewleczono stare sznurowadła, dźwięczały przy każdym kroku. Polska uchwycił nawet biżuterię; kolczyki z brakującym oczkiem, wielobarwny, emaliowany...

Zamrugał, patrząc tępo na buty.

Emaliowany, wielobarwny okrąg, który powinien być na jej palcu, a nie ocierać się o żwir i nieostrzyżoną trawę... Ring, kolco...

– Ej, a z tobą co?

Chociaż wieczór był chłodny, po plecach Feliksa spływał pot; zdał sobie sprawę, że jego serce bije szaleńczo, jakby próbowało wyrwać się z klatki piersiowej, gdy tak patrzył na te niewinne ozdóbki butów.

Ring, kolco, gyűrű, jak powiedziałaby to Erzsi we własnym języku... Ale jak to słowo brzmiało po polsku?

– Nic – wydusił z siebie.

Nie pamiętam. Mój boże, nie pamiętam... Czy to... czy to jest to uczucie, o którym mówił Licia? Patrzeć na coś i nie potrafić nazwać, nie pamiętać własnego... Zacisnął mocno szczęki.

– Nic, w porządku. Zamyśliłem się – dodał gładko, prostując się i przywołując na swoje usta uśmiech. – Dzięki serdeczne. Zajebiste buty – dodał do dziewczyny; ta się rozpromieniła.

Gdy odeszli, został sam pod sklepem. Jakieś dziesięć minut później na zewnątrz wyszła ekspedientka, rzuciła do niego, że zamyka już na dzisiaj i zatrzasnęła kratę. Feliks zmusił się do uśmiechu i wskazał jej niedopite piwo; skinęła głową i po zamknięciu kraty na kłódkę, po prostu odeszła.

Feliks oparł się plecami o ścianę i spróbował zapanować nad oddechem, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że cały się trzęsie.

Uspokój się, Felek, pomyślał chaotycznie. To najzupełniej normalne, że nie mogłeś sobie przypomnieć tak oczywistego słowa... To tylko chwilowe zaćmienie umysłu, ludziom zdarza się to cały czas... Ale... Ale ja nie jestem człowiekiem, prawda?

Przed oczami stanęło mu zagubione spojrzenie Taurysa, gdy stał w sklepowej poczekalni, z palcami znieruchomiałymi na guzikach zapinanej koszuli; ja już chyba nie jestem Litwą...

Polska nerwowo przesunął kciukiem po palcach drugiej dłoni; jak to się nazywało? Sygnet? Nie, to nie to. Nosił kiedyś sygnety, ale one już dawno przepadły w mroku dziejów, zgubione, skradzione lub sprzedane, gdy bieda zaglądała w oczy... Obrączka? Blisko. Taurys i on nigdy nie nosili obrączek...

– Palce – szepnął do siebie we własnej mowie, gorączkowo próbując zmusić swój wystraszony umysł do myślenia. – Palce... Kiedyś, dawno, dawno temu... Paluch to kciuk, krzciuk, cholera, nie pamiętam momentu chrztu, ale palec to prst... – Przygryzł mocno wargę; ból otrzeźwiał. – Pierścień – wyszeptał, patrząc na swoje nagie palce. – Pierścionek.

Polska przymknął oczy i odetchnął głęboko, gdy ulga rozlała się po jego ciele. Chwilę jeszcze stał tak nieruchomo, wdychając chłodne powietrze nocy i czekając, aż jego serce wróci do normalnego rytmu.

Bardzo chciał teraz przytulić się do Taurysa.

***

Gris spoglądał na nią nieufnie, ale ponieważ podała prawidłowe hasło, cofnął się i wpuścił ją do mieszkania; natychmiast uderzyła ją gęsta, duszna woń papierosów.

– Tam – Przemytnik wskazał jej jedne z drzwi, gdy tylko weszła do mieszkania.

Erzsébet, wstrzymując oddech, nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły bez najmniejszego dźwięku.

Okna zasłoniętego ciężkimi, ciemnymi zasłonami. Na wąskim łóżku, przypominającym bardziej wojskową pryczę, siedział mężczyzna; opierał łokcie o kolana i przytrzymywał rękoma obandażowaną głowę.

Gris, sięgnąwszy ręką – Erzsébet odruchowo się wzdrygnęła, zauważywszy kątem oka ruch tuż za nią – włączył górne światło, które sprawiło, że nawet ona musiała zmrużyć oczy.

– Ach, coño! Gris, ty...

– Masz gościa.

Węgry zrobiła dwa kroki do przodu; mężczyzna uniósł głowę i posłał jej szeroki uśmiech.

– Cześć – rzucił lekko. – Ciebie też Feliks wkręcił w tę zabawę?

– Nic się nie zmieniłeś, Antonio – szepnęła Erzsébet, przyglądając się wysokiej, muskularnej sylwetce Hiszpanii. Żadnych śladów zmęczenia, choroby, utraty formy i sił; opalona skóra miała zdrowy odcień, ciemne włosy błyszczały, a oczy migotały z rozbawieniem w świetle lampki. Tylko ten opatrunek na głowie zaprzeczał, jakby Antonio był okazem zdrowia. – Nic a nic.

– Za to ty wyglądasz uroczo w krótkich włosach, Hungría – stwierdził Hiszpania z rozbrajającą szczerością. – Ale przyznam, że spodziewałem się raczej węgierskiego.

Erzsébet zamrugała; nawet nie zwróciła uwagi na to, w jakim języku się odezwała.

– Mój niemiecki mocno zardzewiał – dodał Antonio, prostując się. Potem przez jego twarz przebiegł bolesny grymas. Dotknął palcami bandaża i skrzywił się. – Gris, masz może jakieś rozmówki?

Erzsébet nie mogła się nie uśmiechnąć.

– Masz nam dużo do powiedzenia.

Antonio podniósł głowę jeszcze wyżej; wzdłuż linii jego szczęki ciągnęło się wąskie, rozognione zadrapanie.

– Mam nadzieję, że przywiozłaś jakieś dobre wino, bo to będzie długa opowieść.

*********

*******



amigo picador - przyjacielu pikadorze

pikador - konny uczestnik korridy, kłujący byka piką

Albertyna - Uniwersytet Albrechta w Królewcu

morze białe/wschodnie - Bałtyk. W niemieckim Ostsee, czyli właśnie morze wschodnie, natomiast jedna z etymologii słowa bałtyk wywodzi od prabałtyckiego "balt" (lit. baltas, łot. balts), czyli właśnie "biały".

grażdanka - czcionka cyrylicy

antykwa - współcześnie używany krój pisma, który zastąpił w powszechnym użyciu pismo gotyckie

(Gabriel Paccard strikes back!)

Cześć! Ponieważ 22/23 sierpnia wypadają już piąte urodziny tego fanfika, chcę podziękować wszystkim czytelnikom, zarówno tym, którzy śledzą fabułę od dawna, jak i tym, którzy są tu od niedawna! Bez was, bez waszych głosów, kudosów i komentarzy nie byłoby Polowania na łabędzia, jesteście wielcy! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro