Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXV: Puste gniazda

W okolicach dwunastej, na dodatek w środku tygodnia, w kawiarni panował bezruch i leniwa cisza; kelnerka od czasu do czasu stawała w drzwiach sali, kryjąc ziewnięcie za dłonią, szybko jednak wracała na zaplecze, gdy okazywało się, że nie była potrzebna.

W powietrzu unosiły się drobinki kurzu; tańczyły w złotym blasku abażurowych lamp, włączonych mimo wczesnej godziny – chmury zasnuwały całe niebo, skutecznie odbierając Berlinowi życiodajne światło i zwiastując zbliżającą się nieuchronnie jesień.

Tylko ich przyciszona rozmowa przerywała ciszę; senna atmosfera udzieliła się nawet kanarkom. Ptaki odzywały się trelem z rzadka, siedząc nieco otępiałe w klatkach; jakby tkwiły w trzewiach ziemi, głęboko w kopalnianych szybach, żyjąc tylko po to, by ostrzec i umrzeć.

Taurys zerknął na nie jeszcze raz, ale, jak zawsze, wyglądały na zadbane, ich piórka błyszczały. Może ta bezkresna pustka w ich czarnych ślepkach to tylko złudzenie, pomyślał.

– Znów się rozkojarzyłeś, prawda? – odezwała się łagodnie Annika.

– Przepraszam – Taurys drgnął i uniósł do ust filiżankę pachnącą jaśminem. Spojrzał ponad krawędzią porcelany na przyjaciółkę, próbując skupić się na rozmowie. – O czym... o czym mówiłaś?

– O tym, że wojsko podbierze nam sporo uczniów w tym roku.

Ach, tak. Gdy Litwa przekroczył rano próg pokoju nauczycielskiego, dowiedział się od reszty grona nauczycielskiego, że dyrektor Meier odwołał wszystkie lekcje poza pierwszymi trzema; jak co roku, w szkole zjawił się przedstawiciel armii, by werbować najstarszych uczniów.

Zamiast kuć matematykę, uczyć się literatury czy zapoznawać z kolejną porcją muzyki narodowej na lekcjach Taurysa, młodzież siedziała teraz na sali gimnastycznej, wsłuchana w roztaczaną przed nimi przez oficera świetlaną przyszłość; ułatwione przejście przez szkolne zaliczenia, treningi rozwijające dyscyplinę, sprawność fizyczną i współpracę, a potem pewna praca tuż po szkole...

Dla Litwy oznaczało to dziesiątki podpisów, bo grono nauczycielskie musiało formalnie wyrazić zgodę na indywidualne podejście dla każdego zrekrutowanego, by machinie biurokracji stała się zadość; w dodatku dyrektorowi jeszcze nigdy nie udało się zapisać jego nazwiska poprawnie na którymkolwiek z dokumentów, więc wiedział, że będzie z tym dużo pracy.

Korzystając z okazji, większość nauczycieli szybko się zmyła; przed szkołą czekała jedynie Annika, która zaproponowała Taurysowi kawę, nie przejmując się rozchichotanym uczniom, którzy mieli okazję ich słyszeć, i tak znaleźli się w ich ulubionej kawiarni.

– Wiem o trzech, którzy planowali to od dawna – Litwa zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie skład najstarszej klasy.

Otto, zawadiaka, którego cienka linia dzieliła od zostania chuliganem, postawny, chociaż niezbyt lotny Lukas i jeszcze ten cichy chłopak, syn wojskowego, który na pytanie o przyszłość wzruszał jedynie ramionami... Wymienił ich nazwiska; Annika skinęła głową.

– Oni i jeszcze kilku. Spytałam klasę rano i przynajmniej sześciu wyglądało na zdecydowanych.

Litwa zamyślił się; młodzieżówka, nieco wbrew swojej potocznej nazwie, od kilku dekad przyjmowała w swoje szeregi prawie pełnoletnich, będąc bardziej wstępnym szkoleniem wojskowym niż faktycznym stowarzyszeniem młodzieży.

Większość tych dzieciaków kończyła później w armii; w ten sposób Zjednoczona Rzesza Niemiecka sukcesywnie wzbogacała wojsko w młodą, gorącą krew, ale Taurys nie widział żadnych oznak, że dowództwo zdaje sobie sprawę z potencjalnej wojny. Budżety zamrożono, kampanii rekrutacyjnych ani widu, ani słychu, Gilbert twierdził, że brak wśród polityków i wojskowych jakichkolwiek informacji o większych, mniej rutynowych ćwiczeniach, produkcja broni stała na standardowym poziomie...

Gdy zdał sobie sprawę, że znów analizuje zamiast brać udział w rozmowie, posłał Annice spłoszone spojrzenie.

– Przepraszam – powtórzył, rumieniąc się. – Nie jestem dzisiaj najlepszym rozmówcą.

– Coś cię martwi?

Bardzo chciał odpowiedzieć, że wiele rzeczy; że martwi się o swoich braci, których najnowszy rozkaz führera wrzuci za kwartał w nowe miejsce, pod nowymi, nieznanymi warunkami, i to boleśnie blisko Berlina, blisko niego, ale i tak nie będzie mógł się z nimi zobaczyć.

Martwi kotłującymi się ponad nimi chmurami, ciężkimi od zamiaru wojny, tym, że Feliks wpakuje się w kłopoty na wschodzie, gdy tylko tam pojedzie.

Że martwi się tym, co postanowi hiszpański rząd, jaką decyzję podjął Antonio i tym, że Gris milczy, mimo że odebrał od nich zakodowane informacje.

Że wciąż ma w głowie komisję i pytanie, które tam padło i przywiało lodowato zimne wspomnienia; ale o żadnej z tych rzeczy nie mógł Annice powiedzieć, więc Litwa swoje rozkojarzenie zrzucił na karb tego, że był zakochany.

Bo naprawdę był i to był najjaśniejszy punkt jego życia; czasami naprawdę przyłapywał się na odpływaniu myślami nie przez wojnę, kwestię personifikacji, plany führera czy nieprzyjemne epizody z przeszłości i zmory we własnej głowie, a właśnie przez miłość.

Spojrzenie Anniki nabrało ciepła.

– Czyli sprawy między tobą a Feliksem ruszyły do przodu?

Taurys przytaknął ze zmieszanym uśmiechem.

– Wygląda na to, że znów jesteśmy parą – przyznał.

– I dlatego promieniejesz, gdy o nim mówisz – Annika pociągnęła łyk swojej kawy. Litwa zerknął w swoją filiżankę. Herbata jaśminowa nie była taka zła. – Tak myślałam.

– Aż tak to po mnie widać? – zapytał nieco skrępowany.

– Trochę już cię znam – Annika zachichotała z jego miny. – Oczy ci błyszczą, chodzisz inaczej... Od naszego ostatniego spotkania zaszła jakaś duża zmiana, prawda?

A więc plotki tylko się wzmogą, pomyślał Litwa, nim zaczął zastanawiać się nad odpowiedzią. Oczy uczniów i tak już są w nas wlepione, to nie przejdzie niezauważone...

O siebie się nie martwił; podjąwszy pewne decyzje związane ze swoją skromną karierą, wiedział, że w tym momencie ciekawskie spojrzenia uczniów i rozbawione szepty nie uczynią mu krzywdy.

Szkoda było mu tylko Anniki, bo nie zamierzała zmieniać miejsca pracy...

– Dziewczyna z ostatniej klasy zapytała mnie wprost, jak cię usidliłam – Annika wydawała się jednak wyjątkowo rozbawiona tym, co potencjalnie mogło zaszkodzić jej reputacji. Może to jest jej linia obrony, pomyślał Litwa, dać do zrozumienia, że nie przejmuje się plotkami... Albo naprawdę tak jest.

– Jak jej odpowiedziałaś?

– Kombinacją kawy, Goethe'go i klasyków wiedeńskich – odpowiedziała wesoło. Taurys też się uśmiechnął; to wcale nie jest takie dalekie od prawdy, pomyślał, wspominając z rozrzewnionym uśmiechem na wargach pewien utwór grany na cztery ręce. – Powiedziała, że to najnudniejszy sposób na podryw, jaki słyszała.

Tym razem roześmiał się w głos; jego relację z Feliksem dało się określić wieloma epitetami, ale słowo „nudna" zdecydowanie nie było jednym z nich.

– Myślę, że akurat na mnie by to zadziałało.

Annika przechyliła głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

– Gdybym naprawdę podrywała cię w taki sposób? – zapytała spokojnie. – Myślałam, że interesujesz się tylko mężczyznami?

Jej ton wciąż był nie do końca pewny, gdy o tym mówiła, ale Taurys czuł podświadomie, że Annika bardzo stara się zrozumieć i wspierać.

Lekko wzruszył ramionami.

– Płeć nigdy nie była dla mnie istotna – przyznał szczerze, próbując sięgnąć pamięcią do swoich zauroczeń, w odległe, ciemne zakątki spowitego zapomnieniem umysłu. – Kobieta czy mężczyzna, to nie ma znaczenia, liczy się osoba.

Wesoła dziewczyna służebna, która pozwalała sobie słownie nieco za wiele, a on tylko kręcił rozbawiony głową; panna, której twarzy nie pamiętał, w najkrótszą noc roku, jedynie w wianku z ruty, stulecia temu, chociaż równie dobrze mogła teraz być wytworem jego umysłu, a nie prawdziwym wspomnieniem... Nikolai, w którym był zakochany; potem Feliks, jego mąż i kochanek aż do momentu, w których ich więź się rozkruszyła...

Potem nie miał ani sił, ani czasu, ani ochoty myśleć o jakichkolwiek związkach, stałych czy przelotnych, zbyt zajęty przetrwaniem, a potem powrotem do względnej normalności. Zauroczonego nim Alfreda z przykrością odrzucił, a Milda... tam nigdy nie było pozytywnych uczuć.

Dlaczego zaczęłaś mnie prześladować teraz, po tylu latach? zastanowił się gorzko, przypominając sobie rozczarowane, lisie oczy. Mam Feliksa; powinienem być wniebowzięty. Nie chcę cię w mojej głowie.

Migdałowo-niebieskie przyglądały mu się uważnie. Annika potrafiła czytać z niego jak z otwartej księgi, nieważne jak bardzo starał się ukryć to, o czym myślał.

– Podoba mi się ta koncepcja miłości – szepnęła, ale potem zmarszczyła brwi. – Ale mam wrażenie, Taurysie, że coś nie pozwala ci się w pełni cieszyć tym związkiem.

Jej palce oplotły jego dłoń; Taurys westchnął i wahał się przez chwilę, co i ile mógłby jej powiedzieć.

– Pojutrze Feliks ma wyjazd służbowy. Nie będzie go przynajmniej przez kilka tygodni – zaczął ogólnikowo, wyciągając na wierzch inną rzecz, która go dręczyła. – On... Ja...

Niektóre rzeczy były bardzo ciężkie do przyznania się przed samym sobą; wziął głęboki oddech.

– Bardzo szybko przyzwyczaiłem się, że ze mną mieszka – przyznał w końcu.

Annika skinęła zachęcająco głową.

– Pomógł mi lepiej zadbać o siebie – Wstyd rozpalił mu policzki; cholera, pomyślał, jak to musi brzmieć. Dorosły mężczyzna, którego trzeba pilnować, by jadł prawidłową ilość posiłków i nie przesadzał z... Zerknął na swoją filiżankę herbaty i westchnął. – Nie chcę, żeby wyjeżdżał. Boję się, że... – Słowa na moment utkwiły mu w gardle. Samotne dni, on, kot i hektolitry kawy, którą pił, bo nie mógł spać; niekończąca się pętla bezsenności, nerwów i beznadziei. – Że sobie nie poradzę.

– Możesz do mnie zadzwonić w każdej chwili, wiesz o tym, prawda? – zapytała Annika, wzmacniając uścisk palców. Drobne, delikatne dłonie niosły za sobą zaskakująco dużo siły. – Ale wierzę, że dasz sobie radę. Myślę, że... że zdałeś sobie sprawę z niektórych rzeczy?

– Na pewno wiem, że nie chcę wrócić do życia, jakie wiodłem wcześniej. Mam koszmarną kondycję, kiepskie wyniki... – Przynajmniej tu nie kłamał; badania krwi zrobiono solidnie. – Chcę to zmienić.

Umilkł na moment.

– Ale... widzisz – zaczął inaczej, szukając słów, próbując okiełznać to, co kotłowało się w jego głowie. Pomyślał o tym, o czym szeptał Feliksowi, ośmielony ciemnością. – Boję się, że sam nie dam rady. Ja... ostatnio mam małe załamanie – Spróbował się uśmiechnąć, ale na jego wargach zagościł jedynie blady grymas. – Feliks był przy mnie cały czas przez te ostatnie tygodnie i czułem się.... znacznie lepiej... ale od paru dni...

Nie chciał mówić o przyczynie; o komisji lekarskiej, beznamiętnych oczach i wspomnieniach, które dusiły; Prusy, co cię opętało, wypadek? W jakim wypadku powstają tak czyste cięcia?

– Od paru dni mam wrażenie, że jest gorzej niż było. Jakby... jakby całe jego starania poszły na marne.

To było to; bezsenność, natrętne myśli, niepokój, którego nie potrafiła odegnać nawet obecność ukochanego... Nim Schwäne wkroczył do jego życia poprzez tajemnicze e-posty, Taurys nauczył się zapominać; trwać w teraźniejszości, nie rozpamiętując, funkcjonując jak maszyna...

Ale przez te wakacje wróciło tak wiele wspomnień, że Litwa miał wrażenie, że się nimi dławi.

Annika patrzyła na niego czule.

– Przeczytałam kiedyś mądre zdanie – powiedziała cicho. – Proces leczenia nie jest liniowy. Nie jest tak, że każdy dzień jest lepszy od poprzedniego. Są lepsze i gorsze okresy... ale najważniejsze, by się na tej drodze nie poddać.

Litwa drgnął; leczenie, pomyślał, obracając to słowo w głowie. Może... może ja naprawdę tego potrzebuję; może... może jestem chory, nie złamany.

Tknięty tą myślą, milczał długą chwilę, smakując słowa, które wyznawał Feliksowi w jego ramionach; bezradność i strach.

– Taurysie – wyszeptała Annika miękko, pochylając się ku niemu. – Nie tylko ciało czasem potrzebuje leczenia. Serce czy dusza również. Nie ma w tym nic złego.

– Są ludzie, którzy przeszli gorsze rzeczy niż ja – poruszył niemal bezgłośnie ustami.

– To nie znaczy, że nie masz prawa do spokoju we własnej głowie – odparła delikatnie. – Nie wiem, co ci się przydarzyło... ale nie myśl w ten sposób, Taurysie. Nie umniejszaj własnym doświadczeniom. W szczególności tym złym.

Odetchnął i zamknął oczy; poczucie zrozumienia osiadło na jego ramionach, niwelując napięcie, z którego nie zdawał sobie sprawy.

– Dziękuję – szepnął, podnosząc w końcu powieki. Blado się uśmiechnął. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

Annika odwzajemniła uśmiech.

– A poza tym wyjazdem, to jak układa się między tobą, a Feliksem? – zapytała, przekrzywiając łobuzersko głowę. – Jak to u was wygląda? Randkujecie?

Och; Litwa poczuł, że tym razem rumieni się z innego powodu, bo oto przez głowę przebiegło mu wspomnienie niedzielnego poranka.

Może przez to, że mógł wyrzucić z siebie to, co leżało mu na sercu i przyznać, że nie radzi sobie w pełni sam z własną głową; może przez to, że obudził się i zobaczył przy sobie uśmiechniętego Feliksa; w każdym razie był tak szczęśliwy, że przez chwilę nic poza Polską nie istniało.

Delikatny dotyk palców, zachęcające muśnięcia wargami... Feliks był obok, Feliks był jego; tak jak obiecali sobie udawanymi słowami w głupiej, niepoważnej zabawie, do której Korona namawiał go przez pół wieczoru, z jakiegoś powodu sądząc, że to będzie zabawne, pobawić się w zaślubiny.

Nigdy bym wtedy nie pomyślał, wspomniał Litwa, że za jakiś czas tę przysięgę obaj uznamy za prawdziwą.

Może i wtedy jej nie dotrzymali, ale teraz, gdy znów byli ze sobą, znów mogli nazywać się swoimi mężami... i bardzo mu się to podobało.

Podobało do tego stopnia, że tamtego poranka zapomniał się i zapędził w tym nagłym przypływie emocji i gdyby nie Berta... Jęknął w myślach, nie wiedząc, czy powinien być na nią zły, czy... wdzięczny.

I tu tkwił drugi problem.

– Ogólnie dobrze – wymamrotał, wiedząc, że nie brzmi przekonująco. Annika uniosła brew. – Ale... – zaczął i natychmiast urwał, bo chociaż byli blisko, zdecydowanie nie chciał omawiać z nią tego tematu. – Przepraszam, ale to dość intymne – dodał w końcu, uciekając wzrokiem. Wstyd śmiało poczynał sobie na jego twarzy.

Złamany. Chory. Czy to, jakiego słowa użyją, naprawdę miało znaczenie? I tak zawsze kończyło się wstydem. Wstydem, że nie jest w stanie się bronić, wstydem, że jest słaby, wstydem, że nie spełnia oczekiwań...

Annika odwróciła zmieszana głowę; jej policzki również były czerwone, więc najwidoczniej zrozumiała, a przynajmniej domyśliła się źródła problemu; Litwa ciężko westchnął.

– To ja przepraszam. Nie powinnam być taka wścibska.

Chwilę trwali w niezręcznej ciszy; Taurys zmusił się do patrzenia przez okno. Gdybym wtedy jej odmówił, pomyślał, oszczędziłbym sobie upokorzenia, ale... ale minęło tyle lat, a ze mną jest znacznie gorzej niż było wtedy. Nie ma się co łudzić, że...

Od tego fiaska z Mildą nie był już z nikim; po dziesięcioleciach spędzonych w Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej odniósł wrażenie, że jego libido wygasło bezpowrotnie wraz z jego chęcią do życia; odkrywając, że ciągle je ma, że kocha Feliksa i chce być z nim blisko, jak kiedyś, w pakiecie do szczęścia dostał kolejną porcję niepokojów...

Ale to nie o tym chciał z Anniką rozmawiać.

– Chciałem zapytać cię o Uschi – powiedział cicho, gdy herbata już wystygła.

Annika wolno odłożyła filiżankę na spodeczek.

– Mówisz o Ursuli Tausch? – zapytała dla pewności, a jej wargi ścisnęły się w cienką linię. – Naszej małej pianistce?

– Nie zostaje już po lekcjach – Taurys dopił herbatę. Zimna nie smakowała już tak dobrze. – Podejrzewam, że ojciec jej zabronił.

– Spotkałam go tylko dwa razy, rzadko pojawia się na wywiadówkach, z tego co wiem od innych nauczycieli – Annika wolno obrysowała opuszkiem palca krawędź filiżanki, nadal unikając spojrzenia Litwie w oczy. – Wiem, że jej mama umarła. Tausch... Gdzieś słyszałam wcześniej to nazwisko, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć, gdzie...

Litwa też przez chwilę się zastanawiał, ale w głowie miał pustkę.

– Widziałem siniaki na jej ciele – powiedział w końcu. – Myślę, że ojciec ją krzywdzi.

Annika przygryzła wargę, ale nie wyglądała na zszokowaną; bardziej na zasmuconą.

– Zawsze jest taka cicha – szepnęła. – I wystraszona. Dzieci w klasie albo nie zwracają na nią uwagi, albo całkiem lubią, więc myślałam, że to może coś, co dzieje się w domu... Ale nigdy nie miałam żadnych dowodów.

Przymknął oczy; a więc też to zauważyła. Ciekawe, pomyślał, ile nauczycieli zwróciło uwagę na Uschi uwagę; pewnie niewielu. Ze szwadronu dzieciaków w pamięci zawsze zostawały te buntownicze, wyszczekane, o bardzo złych ocenach lub wręcz przeciwnie, wybitni prymusi; tych cichych, o dobrych lub przeciętnych ocenach nikt nigdy nie pamiętał.

Ze wstydem musiał przyznać, że miał tak samo; twarze zmieniały się co roku, uczniowie przychodzili i odchodzili, a on miał we własnej głowie plątaninę lepkich, ponurych myśli, zbyt ciężką i zbyt rozległą, by zostało w niej miejsce na myślenie o uczniach. Prawdopodobnie, gdyby Uschi nie kochała muzyki, gdyby nie udzielał jej lekcji, mógłby nawet jej nie zauważyć.

Wyglądało na to, że nauczycielem też był raczej kiepskim; dobrze, że to już niedługo...

– Możemy coś zrobić?

Annika rzadko kiedy brzmiała tak smutno i bezradnie; Litwa zacisnął szczęki.

– Nie wiem – przyznał. – Rozmawiałem o tym z Feliksem... szukaliśmy jakiś rozwiązań, kruczków prawnych, ale... ale nie mamy żadnego punktu zaczepienia.

– Nie odbierzesz mu prawa do opieki – przypomniała mu przyjaciółka. – Prawo jest po jego stronie, dopóki nie popełni jakiegoś przestępstwa, a Uschi jest za młoda, by mieszkać samodzielnie. Chyba że...

– Chyba że? – Iskra nadziei pojawiła się w głosie Litwy. Uniósł głowę, obserwując, jak Annika zagryzła wargi i myśli nad czymś intensywnie.

– Mogłaby zamieszkać w bursie bliżej szkoły... nie, jest za młoda – Annika ucichła w połowie myśli i pokręciła głową. – Nie... nie wiem, jak możemy jej pomóc.

W ciszy, która zapadła, kanarki rozpoczęły smutny trel.

***

Kwadrans przed piątą rano dworzec kolejowy, przepięknie odnowiony neoklasyczny budynek, był niemal pusty; gdzieś na odległym, spowitym w szarówce peronie spacerował leniwie strażnik, zerkając na gołębia latającego szaleńczo pod oszkloną kopułą dachu i wzruszając bezradnie ramionami, jakby chciał powiedzieć „i co ja mam z tym zrobić?".

Taurys też chwilę spoglądał na uwięzionego ptaka, ale później wycofał się z powrotem do podcienia, gdzie między szerokimi marmurowymi kolumnami oczekiwali na pociąg, zyskując nieco prywatności.

Feliks siedział na ławce, opierając łokcie o kolana. Chociaż obaj wiedzieli, że kwestia wybadania terenu jest niezwykle istotna, jemu też nie uśmiechało się jechać; przygryzał wargi, patrzył w podłogę albo na Litwę smutnymi oczyma i co chwila bawił się nerwowo rękoma.

Taurys usiadł obok i przykrył jego błądzące palce swoją dłonią; Polska natychmiast odwzajemnił uścisk.

– Licia – zaczął Feliks poważnie, kierując spojrzenie ku ukochanemu. – Obiecaj mi, że będziesz o siebie dbać.

Litwa skinął głową z nieco ściśniętym gardłem; puste mieszkanie, znowu. To będzie dla mnie dobra próba, pomyślał wisielczo. Ale nie chcę, by po powrocie zobaczył mnie takiego, jaki byłem wtedy w Kownie.

– A ty nie pakuj się w niebezpieczne sytuacje – szepnął, wiedząc, że Feliks ma do tego talent. Widząc, jak Polska zaczyna chichotać, samemu najwidoczniej myśląc o tych samym, sprostował z lekkim uśmiechem. – Przynajmniej nie w każdą, którą zobaczysz.

– Zrobię, co będę mógł – obiecał Polska uroczyście, a potem oparł głowę o ramię Taurysa i westchnął. – Ciągle będziemy w kontakcie.

Litwa przytaknął; zamknął oczy, a potem otoczył Feliksa ramieniem, nie przejmując się tym, że są w miejscu publicznym; może i strażnik dostrzegł ich z daleka, może i zaspana, przechodząca obok dziewczyna, ciągnąca za sobą walizkę, rzuciła im zaciekawione spojrzenie, ale to nie było istotne; cieszył się obecnością Polski, jego ciepłem, oddechem i dotykiem, próbując zapamiętać go jak najwięcej i na jak najdłużej. Musnął wargami skroń Feliksa i uśmiechnął się, słysząc, jak ten zachichotał coś o łaskotkach.

Ponad miesiąc; tyle potrzebował Feliks, by ponownie stać się nieodłączną częścią jego życia i sama myśl o rozłące, zwłaszcza teraz, bolała mocniej niż Taurys przypuszczał, że będzie, gdy planowali ten wyjazd w mieszkaniu Beilschmidtów.

– Pociąg Berlin-Kursk wjedzie na peron drugi, tor pierwszy. Zachowaj ostrożność – Ostry głos megafonisty sam w sobie był ostrzeżeniem; zabrzmiał tuż ponad ich głową, sprawiając, że obaj drgnęli; potem Polska się roześmiał.

– Bo jak nie, to potencjalne uszkodzenia ciała będą twoim najmniejszym problemem – dopowiedział, starając się naśladować głos z głośnika; nawet udało mu się uchwycić charakterystyczny bawarski akcent. – No co? – dodał, widząc, jak Litwa spogląda nań z lekkim rozbawieniem. – Ćwiczę. Trochę zardzewiałem.

– Wiem, wiem – Taurys pokręcił głową.

Łazienkowe lustro przez kilka ostatnich wieczorów było niemym słuchaczem językowych zdolności Feliksa; Polska mówił po rosyjsku płynnie, jednak zwykle nie czuł potrzeby maskowania swojego akcentu. Berta wpatrywała się w Feliksa tak, jakby ten postradał zmysły, zwłaszcza, gdy Feliks przeszedł do posługiwania się matem i chyba dobrze się bawił, wymyślając coraz to bardziej kreatywne wulgaryzmy.

Stukot kół z wolna narastał. Czekali w milczeniu, aż pusty pociąg wtoczy się na peron; na każdym z błyszczących czerwienią wagonów czerniły się swastyki, częściowo zasłaniając dwa pierwsze okna, ale obaj ledwie je zarejestrowali. Stojący dęba niedźwiedź, stary herb miasta na tyle najbliższego wagonu, bardziej rzucał się w oczy; czyjeś dłonie dorysowały mu sprejem kolczastą grzywę, długi ogon, skrzydła i kilka innych dodatkowych części ciała, zmieniając zwierzę w pokraczną parodię samego siebie.

Widząc, że z pierwszego wagonu wyskakuje konduktor, a na peronie pojawiają się nieliczni podróżni, zapewne wcześniej siedzący w poczekalniach wewnątrz budynku, Feliks i Taurys wstali.

– Trzymaj się – szepnął Litwa, mając cichą nadzieję, że wszystko pójdzie gładko.

Feliks zerknął na niego; przygryzł wargę, wciągnął powietrze w płuca... a potem porzucił to, co chciał powiedzieć, stawiając na bardziej cielesny sposób wyrażenia emocji; rzucił się Litwie na szyję, splótł dłonie na karku i pocałował mocno w usta.

Perony widziały wiele podobnych pożegnań; Taurys bez wahania odwzajemnił pieszczotę, objął Feliksa niemalże rozpaczliwie, chcąc zapamiętać wszystko; dotyk, smak warg, zapach skóry i włosów.

Zakochanie było naprawdę głupią rzeczą, pomyślał jeszcze, uśmiechając się, gdy Feliks w końcu się od niego oderwał. Oczy Polski lśniły wilgocią.

– Lecę! – zawołał jednak wesoło, bo oto konduktor już dawał sygnał maszyniście.

Taurys skinął głową ze ściśniętym gardłem, cofając dłonie, a Feliks złapał pośpiesznie za rączki torby i w dwóch susach znalazł się na stopniach do wagonu. Rzucił torbę do środka i pomachał jeszcze, nim konduktor posłał mu zirytowane spojrzenie i zatrzasnął drzwi.

Sylwetka Polski mignęła jeszcze przez szyby, gdy zajmował miejsce, a potem pociąg ruszył.

Litwa stał jeszcze chwilę na peronie, odprowadzając pociąg wzrokiem; gdy gwizd lokomotywy w końcu ucichł, a ona sama zniknęła za zakrętem torowiska, zacisnął dłonie w pięści.

Dobra, Lietuva, pomyślał. Obiecałeś. I postaraj się tej obietnicy nie złamać.

***

Wciąż mu się to nie zgadzało; czy byt nadprzyrodzony naprawdę może umrzeć na zwykłego raka płuc?

Jeśli nie... To co naprawdę stało się z człowiekiem, który nosił miano „Polski"?

Polska, ten nędzny, biedny kraj, od którego najechania zaczęła się Wielka Wojna Dziesięcioletnia, ten, który stawiał bezcelowy, beznadziejny i pozbawiony logicznych działań opór, skazując tym samym na okrutną śmierć swoich obywateli – to mniej więcej Anton Lefevre pamiętał ze szkoły – nim nawrócona na dobre tory Rzesza zaczęła prowadzić działania wojenne w sposób humanitarny, jednocząc rozdrobnioną, słabą, rozdartą wewnętrznymi konfliktami Europę w jedno silne, bogate, lepsze państwo, gdzie każdy był sobie równy...

Według dokumentacji, Feliks Łukasiewicz po swoim zdegradowaniu, najpierw do roli więźnia w celi, potem do wizytowanego przez biuro relokacji, palił jak smok i gdyby nie jego nieludzkie pochodzenie, Lefevre nie miałby wątpliwości, że to ten ohydny nawyk doprowadził go do grobu...

Był kurierem albo listonoszem, mówiły dalej dokumenty, ku irytacji Lefevre'a pozbawione zdjęć czy szczegółowych opisów. Czasem też ekspedientem czy innym klienckim popychadłem; tylko dzięki temu, że mieszkał w rządowym mieszkaniu, był w stanie wyżyć w Berlinie... Stolica wyraźnie przyciągała tych najbardziej podejrzanych.

Zaparkował samochód pod blokiem i spojrzał uważnie w lusterko. Viktoriastraße o tej porze, w południe, była praktycznie pusta; jedynie jakaś kobieta prowadziła przed sobą wózek.

Doskonale... Lefevre wziął kilka głębokich oddechów, wytarł spocone dłonie i wysiadł z auta. Serce biło mu szaleńczo; jeszcze do niedawna nie sądził, że kiedykolwiek posunie się do czegoś tak godnego politowania... z pełnym błogosławieństwem Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej.

Cel uświęca środki, powtórzył w myślach, wchodząc do klatki i w jego sercu zagościło spokojne uczucie dobrze wypełnianego obowiązku.

Netzwerk był takim przydatnym narzędziem, wystarczyło wejść na stronę szkoły, odszukać plany zajęć, odnaleźć znajome nazwisko...

Parter, pierwsze piętro, drugie, trzecie i już tu jest, przy drzwiach obok windy. Przez chwilę nasłuchiwał przy drzwiach, wyczulony na odgłosy codzienności – kroki, dźwięki gotowania, spłukiwania wody w toalecie, radio, telewizja czy po prostu rozmowy – ale nie słyszał absolutnie nic.

Metal ślizgał się między jego palcami; zaklął po francusku, skrzywił się, zniesmaczony językiem, który tkwił gdzieś tam w tyle jego głowy mimo upływu lat, i spróbował jeszcze raz.

Klucz gładko wsunął się do zamka.

***

Czasami Gilbert Beilschmidt zastanawiał się, jakby to było, gdyby byli ludźmi.

Rzadko, niemalże wcale. Może jedna bezsenna noc na stulecie, gdy wpatrywał się w sufit, zbyt rozentuzjazmowany albo zbyt zmęczony, by usnąć od razu, z krwią pędzącą w żyłach.

Jakby to, co działo się za dnia, jeszcze się nie zakończyło; pasjonująca potyczka, na myśl, o której szczerzył zęby w uśmiechu, konna gonitwa – cholera, tak dawno nie jeździł, aż chciało się puścić cwałem na jakimś porządnym rumaku, jak czarny huzar, z ziemią drżącą pod kopytami – albo po jakimś wspaniałym widowisku, meczu na wysokim poziomie...

Wtedy właśnie, gdy ciało i umysł niechętnie się uspokajały, ale sen jeszcze nie nadchodził, gdzieś nad uchem, niczym uporczywy komar, zaczynało pałętać się pytanie: jak by to było?

Mieć prawdziwego ojca, prawdziwą matkę, rodzeństwo naprawdę zrodzone z tych samych ciał, cielesnością i krwią; przyjść na świat już w splecionej rodzinie, zamiast uparcie tkać rodzinne więzi sami.

Zamiast milcząco, umownie przyjmować, kto jest bratem, a kto kuzynem, zamiast decydować sercem i rozsądkiem, mieć na to dowód w postaci aktów urodzenia...

Gdy takie głupie myśli przemykały mu przez głowę, zwykle krzywił się i wciskał twarz w poduszkę, zniesmaczony, że miały czelność to robić. Jaki był sens tracenia czasu i energii na rzeczy, które nie miały prawa się wydarzyć? Byli tym, czym byli i już.

Gdy wczesnym poniedziałkowym rankiem patrzył na stojącą nieruchomo w drzwiach postać swojego brata, to samo pytanie znów zakłuło go gdzieś z tyłu głowy.

Nie przejmować się Rzeszą, Pierwszą, Drugą, Trzecią i Zjednoczoną, bardziej niż przeciętny człowiek, żyć swoimi życiami wśród milionów i kłócić się o głupoty zamiast o losy Europy... Wyjątkowo liczna, ale całkiem zwyczajna rodzina.

– Możemy porozmawiać...? – Ludwig zawiesił głos, brzmiąc nagle jak chłopiec, którym był stulecie i pół temu, chociaż dawno już przewyższył brata o głowę.

Prusy zacisnął zęby; gniew, ból i rozczarowanie, które czuł wczorajszego wieczoru, wciąż nie wygasły.

– O tym, że rozmawiałeś za moimi plecami z Ferencem? – warknął nieco zbyt mocno, niżby tego chciał. – Nie wspomniałeś mu może o tym? – Szturchnął nogą karton wystający spod łóżka; pierwotnie wydawało mu się to świetnym pomysłem, w końcu najciemniej zawsze było pod latarnią. Nikt nie wpadłby na to, by przeszukiwać ich dom; nawet führer nie posunąłby się tak daleko... A tak przynajmniej myślał.

– Nie! – Ludwig zaprzeczył gorąco; ciemne rumieńce wkroczyły na jego policzki. – Zawarliśmy umowę!

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; potem Prusy opuścił ramiona.

– Mów.

Ludwig uciekł spojrzeniem; westchnął i usiadł na krześle przy biurku Gilberta, opierając czoło o dłoń.

– Zawarliśmy umowę – powtórzył cicho Ludwig. – Porozmawiam z Ferencem wtedy, gdy uznam, że wasze potajemne działania bezpośrednio zagrażają bezpieczeństwu kraju. Na razie... na razie nie zrobiliście nic poza uzbrojeniem się i pozyskiwaniem informacji – Opuścił wzrok na pudło. – Dalej uważam, że nic nie zdziałacie, ale...

– Odpuść sobie – Gilbert założył ręce na piersi.

– Poszedłem do niego, bo nie chciałem wierzyć w to, co mówi Łukasiewicz. To o wojnie – Ludwig przymknął oczy. – Powiedział mi, że dawno nie mieliśmy tak dobrych stosunków z Rosją.

– Ściemnia – ocenił natychmiast Prusy, mrużąc oczy. – Może i wznowili to śledztwo, ale z tego, co wywęszyłem w Sali Luster, idzie tak samo ślamazarnie jak to poprzednie. Reszta relacji to wciąż ten sam status quo.

– Zapytałem też go, dlaczego postanowił przeprowadzić komisję, gdy ty oficjalnie poszedłeś na urlop – Ludwig zacisnął szczęki, spojrzał na brata gorąco, mając nadzieję, że ten zrozumie. Jak zawsze.

– I tak dowiedziałeś się, że mi nie ufa – Prusy ściszył głos. Usiadł na łóżku, oparł dłonie o kolana i przyglądał się bratu; gniew w jego oczach zanikł, zastąpiony czymś o wiele, wiele dla Ludwiga gorszym; boleścią. – Ale mi tego nie powiedziałeś.

Ludwig opuścił oczy; dywan w sypialni Gilberta był czarny i gęsty jak smoła i odkurzanie go zawsze zajmowało absurdalną ilość czasu. Między włóknami dostrzegł nagle długi, rudy włos.

Piekielny kot!

– Nie sądziłem, że zaczniesz sobie z nim pogrywać! – wybuchnął nagle. – Myślałem, że będziesz ciągle wypełniał swoje rozkazy, jako przykrywkę dla waszych działań!

– Bo tak miało być! – Prusy też nie wytrzymał; zerwał się na równe nogi i przemaszerował przez pokój. – Komisja komisją, zechciał wiedzieć więcej, nie dziwię się – Zatrzymał się przed Ludwigiem, potem obrócił na pięcie i potarł dłonią oczy. Cienie pod jego oczami wydawały się jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj. – Ale wnioski... nie mogłem pozwolić, by zamknął Taurysa chuj wie gdzie, zwłaszcza mając w tej naszej pożal się Boże bandzie spiskowców też Feliksa. Braciszku – Ściszył głos. – Nie lubię, gdy stabilny grunt, na którym walczę, okazuje się być mokradłem. Nie, kiedy już wykonałem na nim ruch.

Niemcy zdał sobie sprawę, że stoi; zamrugał i opadł z powrotem na krzesło.

– Byłem... dalej jestem zły – wyszeptał w końcu, gdy cisza w pokoju przeciągnęła się. – Ja... – urwał i przełknął ślinę, czując nagle, że gardło ma kompletnie suche. – Są rzeczy, z którymi się z tobą nie zgadzam. Wiesz o tym. Ale... ale nie wystawiłbym cię na niebezpieczeństwo. Nigdy świadomie.

– Nawet gdyby nasze działania zagroziłyby państwu? Zgodnie z umową?

Ludwig uniósł głowę; jasne kosmyki grzywki opadły mu na oczy, sprawiając, że wyglądał na młodszego niż w rzeczywistości, ale spojrzenie miał ostre, stalowe i przenikliwe; jak Friedrich, gdy planował wojny, przemknęło Gilbertowi przez myśl.

Ha. Prawdziwy syn ich niemieckiego pułku; wpatrywał się w młodszego brata, teraz bardziej zaintrygowany niż zły; co też on wymyślił?

– Mieszkanie w Königsbergu – zaczął cicho Niemcy. – Dom w Danzigu, który wynajmujesz. Domy Rodericha, Christiana, Friedricha, całej reszty. Pamiętasz, od jak dawna one są w naszym posiadaniu?

Prusy wzruszył ramionami.

– Gdzieś od wojny – odparł lekko. – Chyba jeszcze za Adolfa. Ty się tym zająłeś, bo Berlin był na celowniku i chciałeś mieć coś w mniej rzucających się w oczy i bomby miejscach. Ja wolałem strzelać.

– Zaglądałeś kiedykolwiek w księgi wieczyste, Gilbert?

Gilbert otworzył usta, ale szybko je zamknął. Potem uśmiechnął się powoli i drapieżnie.

– No proszę, proszę – powiedział cicho. – Myślałem o tym domku koło rafinerii raczej jako o tymczasowej kryjówce, a ty chcesz mi powiedzieć, że...?

– Że – Ludwig podjął szeptem. – Miałem z tyłu głowy, że Wielką Wojnę Dziesięcioletnią możemy przegrać. I odpowiednio się przed tym zabezpieczyłem. Nas zabezpieczyłem. Naszą rodzinę.

Uniósł głowę i rozejrzał się po pokoju.

– Poza tym mieszkaniem – wyszeptał, wpatrując się w zdumione oczy ukochanego brata. – I tym z Venedig, którego się pozbyłem, żaden Beilschmidt nie jest oficjalnie właścicielem któregokolwiek z tych miejsc.

Wstał i uniósł kącik ust w bladym uśmiechu.

– Przyjmij to jako przeprosiny, Bruderherz.

***

Odwlekał powrót do mieszkania tak długo, jak tylko mógł; sprawdził dyskretnie, czy colt dalej znajduje się w schowku volkswagena, a potem pojechał do KaDeWe pod pretekstem uzupełnienia zapasów; mydło, szampon, środki czystości, karma dla Berty...

Błąkał się po domu handlowym, powoli stawiając kroki wśród tłumów, myśląc o tym, co dzisiaj usłyszał w szkole.

Udało mu się w końcu porozmawiać z Uschi. Dziewczynka kręciła się w okolicy jego klasy prawie podczas każdej przerwy; widział ją kątem oka przez uchylone drzwi, gdy przygotowywał się do kolejnych zajęć albo uzupełniał dokumenty, zastanawiając się, czy do niego przyjdzie, nie chcąc na nią naciskać.

W końcu usiadła naprzeciw klasy, z drugim śniadaniem owiniętym papierem, ale kanapka w jej dłoniach pozostawała nietknięta, jak rekwizyt-wymówka, by zatrzymać się akurat tutaj, na tej ławce. Uznał to za zaproszenie.

Przysiadł na tej samej ławce, dwa miejsca dalej, z papierowym dziennikiem na kolanach i zapytał ostrożnie, czemu zrezygnowała z dodatkowych lekcji.

Ursula kręciła się w miejscu i wpatrzona w podłogę wymamrotała, że „tata wolałby, by zajęła się prawdziwą nauką"; nuta zdrady w jej wysokim, cienkim głosie zakłuła Taurysa wyjątkowo mocno. Była zbyt młoda, by czuć coś tak bolesnego.

Miała zabandażowane dwa palce i nie byłby w stanie uwierzyć już, że to przypadek, tak jak przed wakacjami.

– A co ty o tym sądzisz, Uschi? – zapytał miękko.

Nie naciskał, czekając na odpowiedź. Uschi uniosła oczy, ale nie patrzyła na niego, tylko na szafkę wewnątrz klasy, w której trzymał zwykle płyty i winyle; gdy nie mógł im czegoś zagrać sam, korzystał z odtwarzacza.

Trzymał tam też dodatkowe, trudniejsze nuty; przed wakacjami Uschi była bardzo podekscytowana, gdy zaproponował jej zapoznanie się z czymś bardziej zaawansowanym.

– Nie wiem, proszę pana – szepnęła w końcu, a Taurys słuchał cierpliwie, nie chcąc jej spłoszyć; fakt, że nie uciekła, że odpowiedziała, już sam w sobie był sukcesem. – Tata nie lubi pianina. On w ogóle nie lubi muzyki.

A ty ją kochasz, pomyślał smutno, patrząc, jak dziewczynka oplata ramionami kolana. Nietknięta kanapka leżała pomiędzy nimi.

– Uschi, bardzo dobrze grasz i wiem, że bardzo lubisz to robić – odezwał się bardzo cicho i bardzo poważnie. Dziewczynka zerknęła na niego, przenikliwie i uważnie, tak jak robią to dorastające dzieci; z rezerwą, nieufnością i nieśmiałą nadzieją, że jednak zostaną zrozumiane. – Czy twój tata chce, żebyś tego więcej nie robiła?

Zagryzła wargi; odpowiedź była tak cicha, że ledwie ją usłyszał.

– Tak – I odwróciła wzrok, osłaniając drugą dłonią zranione palce.

Wstyd. To zawsze jest wstyd, pomyślał nagle.

Dziesiątki uczniów przechodziły wokół nich przez kolejne minuty; Taurys spoglądał przed siebie, udając, że uzupełnia coś w dzienniku.

– Pan się domyślił, prawda? – Uschi odsłoniła palce; ostrożnie zgięła jeden z nich. – Tata... tata nie chce. Zawsze potem przeprasza. Niech pan nie zrobi zamieszania – szepnęła cicho, gdy znów zrobiło się pusto. – Proszę. Nie chcę, by inni wiedzieli.

– Obiecuję, że nie zrobię zamieszania – odparł łagodnie, zważając na to, co jej przyrzeka. – Ale twój tata robi coś złego. Nawet jeśli potem przeprasza. Tak nie powinno być, Uschi. Muzyka jest cudowna. Robisz coś cudownego. Nie powinnaś z tego powodu cierpieć.

Zamrugała gwałtownie, a w jej oczach zalśniła wilgoć; pociągnęła nosem.

– Dziękuję, proszę pana.

A potem uciekła do toalety dziewcząt, bezpiecznego schronienia dorastania; został na ławce z porzuconą kanapką. Jedyne, co zrobił, to przesunął paczuszkę bliżej tornistra dziewczyny, aby nikt jej nie wyrzucił i wyszedł ze szkoły.

KaDeWe miało siedem pięter; zmuszał się do korzystania z klatek schodowych, chociaż jego stopy z wolna odmawiały mu posłuszeństwa. Ból odzwyczajonych od długich wędrówek mięśni jednak był jedynie stłumionym echem; w głowie Litwy obracały się dziesiątki myśli.

Jak miał pomóc temu dziecku, które chyba postanowiło mu zaufać? Jak wpłynąć na jej ojca? Czy w ogóle dobrze poprowadził tę rozmowę? Feliks zawsze miał lepsze podejście do dzieci, szkoda, że musiał... Jak w ogóle mija mu podróż?

To było tysiąc osiemset kilometrów, a trasa wiodła, prosta jak strzała, przez kraj, mijała iglicę, tę samą warszawską iglicę, którą widzieli, gdy wracali z Kowna i której widok tak bolał Polskę... A teraz jest sam w tym pociągu do Kurska...

Raivis, Edward, jak oni się dziś czują? Czemu Gris milczy, co z wieściami z Hiszpanii?

Stopy pulsowały bólem, ale brnął przed siebie, przez błyszczące posadzki kolejnych pięter, mijając kolejne sklepy, czasami do nich zachodząc, by tylko zająć sobie czymś niespokojne ręce, tylko po to, by nie wrócić do pustego domu; odzieżowy, wyposażenie domu, księgarnia...

W tej ostatniej powiódł wzrokiem po półkach, a wtem w oczy rzuciła mu się błyszcząca czernią okładka tysiącstronicowej knigi.

Podniósł oczy; mała tabliczka przymocowana do półki informowała go, że trafił do działu książek kucharskich i Taurys uniósł kącik ust, mając wrażenie, że los sobie nieco z niego kpi.

Ale i tak sięgnął po księgę bez tytułu na grzbiecie – w mieszkaniu nie miał nic poza pożółkłymi kartkami z odręcznymi przepisami, wsuniętymi gdzieś za okładkę innych książek, a obiecał przecież Feliksowi, że będzie się przyzwoicie odżywiał.

Zważył księgę w dłoni i dopiero wtedy spojrzał na wyzłacany tytuł.

Tak, los ewidentnie stroił sobie z niego żarty.

– „Regionalna kuchnia Rzeszy" – wymamrotał, otwierając książkę na spisie treści. Potrawy zgrupowano według oficjalnego, administracyjnego podziału landów; jakby zrodziły się w tych nakreślonych odgórnie rejonach, ledwie kilkadziesiąt lat temu, a nie miały swoich korzeni w krajach i krainach, które to imperium zagarnęło...

Miał podobne uczucie, jak w muzeum muzyki, w którym był przed kilkoma dniami wraz z Polską; odnajdywał pod nowymi albo przekształconymi nazwami smaki, które znał i które lubił... Cepeliny, które udało mu się przyrządzić, a którymi Feliks był zachwycony, nazwano tutaj „pruskim przysmakiem", co za potwarz.

A jednak kupił to tomiszcze; wiedział, czego szukać, jeśli rozpozna na zdjęciach odpowiednie potrawy, mógłby chociaż spróbować je odtworzyć... Zapłacił zmęczonemu ekspedientowi dwieście marek.

Przed witryną perfumerii przystanął niezdecydowany, czując się głupio, że w ogóle o tym pomyślał; przy tym wszystkim, co nad nimi wisiało...

Już chciał się wycofać, obrócić na pięcie i uciec, gdy dostrzegła go ekspedientka; zamrugał, rozpoznając w niej Adolfinę, tę samą, która dopiero co ukończyła jego szkołę. Na jej ciemnej bluzce tkwiła plakietka nowej pracownicy.

Ona też go rozpoznała; do tej pory oparta łokciami o kontuar obok kasy, wyraźnie znudzona, wyprostowała się i odezwała donośnym głosem:

– Dzień dobry! Coś dla pana, panie Lauritis? Jakaś perfuma? A może woda kolońska?

– Ja nie... – zaczął, ale wtem uśmiechnęła się do niego i zaczęła trajkotać jak katarynka, nie dając mu ani sekundy na jakikolwiek sprzeciw.

Kwadrans później wyszedł z perfumerii nieco oszołomiony ciężką mieszaniną woni, z pudełeczkiem w dłoni, z szyją pachnącą „to będzie świetnie do pana pasować, panie Lautis". Był mech i drzewny dym, a przed oczami stały wspomnienia, o których już dawno zapomniał, niepozorna buteleczka skrywała też przyjemne piżmo, zapach leśnych owoców i kwiatów i miał przeczucie, że Feliks polubi ten zapach.

Zmieszany schował pudełko głęboko w zakupach; zakochanie było takie głupie... Zachowuje się, jakby znowu był młody...

Po tym szaleństwie skierował się do wind – wątpił, czy jego nogi wytrzymałyby kolejne klatki schodowe, prawdopodobnie dorobił się już odcisków – gdy kątem oka dojrzał ten sam sklep, w którym był z Polską na zakupach.

Na manekinie tuż przy szybie wisiała elegancka, dobrze skrojona koszula; materiał miał głęboki odcień ciemnej wiśni.

Oddech lekko zadrżał w jego ustach.

– A ta? – zasugerował Feliks tygodnie wcześniej, na samym początku, gdy tylko weszli do sklepu, wskazując jasną, szkarłatną koszulę. – Nie jest krzykliwa.

– Odpada – Taurys potrząsnął wówczas głową, nie dodając, że według nieco była krzykliwa. Kolejnych kilka minut spędzili, ustalając zakres „krzykliwości"; Polska musiał nieco skorygować swoje postrzeganie jaskrawych odcieni.

– Hmm, wiem, że zieleń, ale też zawsze lubiłeś czerwony... – Feliks mruknął pod nosem, a potem jego uwagę przykuła burzowa szarość kolejnej koszuli. – O, ta jest całkiem całkiem... troszkę nudna, ale ładniutka...

Teraz podszedł bliżej witryny, przyglądając się koszuli. Tak, czerwień była jednym z jego ulubionych kolorów... dawno, dawno temu, gdy nie kojarzyła mu się jeszcze z Iwanem Bragińskim i krwią na własnych plecach. Kraujas, randas...

Wzdrygnął się; nie, pomyślał gorzko. Na pewno nie. Przynajmniej nie teraz.

Po raz pierwszy od kilku godzin spojrzał na zegarek na nadgarstku i zaklął w duchu; było już tak późno? Obrócił się na pięcie i ruszył do wind.

Miał nadzieję, że nie utknie w jakimś korku; Berta będzie wściekła, że zostawił ją samą na tyle godzin, nie mówiąc już o tym, że jej imiennik wpadał dzisiaj na wizytację.

Po tym, co powiedział im Gilbert o zachowaniu Ludwiga, Feliks gorąco zaprotestował przeciwko dalszemu przechowywaniu dokumentów w mieszkaniu Beilschmidtów; Gilbert milczał posępnie, ale następnego dnia przez sprecher, nie zamierzając wchodzić w szczegóły, suchym, ale zaskakująco spokojnym tonem zakomunikował, że akurat tym mają się nie martwić.

Coś znowu się między nimi wydarzyło, odnotował Taurys, wracając myślami do nowej sytuacji Prus i jego cotygodniowych kontroli, gdy parkował pod domem.

– Porozmawiaj z Erzsi, Polen. Zadzwoń do niej – Gilbert patrzył w okno, w ciemniejące nad Berlinem niebo. – Od teraz nie będzie ulgowego traktowania. Dla nikogo.

Gdy Taurys zjawił się w swoim mieszkaniu, Berta z piskliwym miauknięciem wyskoczyła z kuchni i zaczęła natarczywie ocierać się o jego nogi, zadzierać łepek i prychać raz za razem.

Litwa zmarszczył brwi; zamknął drzwi za sobą i przykucnął.

– Co się stało, mała? – zapytał cicho, głaszcząc jedwabiste, długie futro. – Już jestem, widzisz? Przepraszam, że nie było mnie dzisiaj tak długo. Już dobrze... tak się stęskniłaś? A może jesteś głodna?

Kotka zamiauczała po raz kolejny, jeszcze głośniej i przeciągle, jak syrena alarmowa; westchnął. Może też przyzwyczaiła się już do obecności Felka. Ta cisza w mieszkaniu...

– Nakarmię cię, nim przyjdzie Gilbert, dobrze?

Taurys zdążył uzupełnić zapas karmy w miseczce Berty, wypakować zakupy i sprawdzić ostatni raz, czy jakieś rzeczy Polski nie zawieruszyły się przypadkiem w sypialni czy w łazience, że jego broń została w schowku samochodu, a dodatkowy sprecher był bezpieczny w jego kieszeni – rewizje osobiste były, na szczęście, echem przeszłości – i dopiero wtedy Gilbert pojawił się na jego progu wraz z oficerami.

W jego przypadku, zauważył Litwa, „brak taryfy ulgowej" oznaczał, że Gilbert bardzo pilnował, co i jak mówi – ani razu nie sięgnął do karku, by przerwać nagrywanie – i aktywniej niż zwykle przeglądał szafki i szuflady, cały czas sztywny i napięty.

Dla Erzsébet, pomyślał smutno, oznaczało to, że w tym tygodniu po raz pierwszy od lat wpuścił swoich ludzi do jej mieszkania, jej twierdzy.

W poniedziałkowy wieczór Polska długo siedział nieruchomo na skraju łóżka, po tym, gdy Węgry rozłączyła się po długiej, pełnej trudnych emocji rozmowie; Litwa oplótł wokół niego swoje ramiona i tak zastała ich północ.

Proces leczenia, pomyślał wówczas. My wszyscy chyba tego potrzebujemy.

– Wychodzimy – Prusy nawet na niego nie spojrzał.

Wkrótce potem Litwa znalazł się sam na kanapie, w saloniku, z kotem przytulonym do piersi i oczami skrytymi pod przedramieniem, w zapadającej z wolna ciemności i ciszy; już chciał wstać, przynieść radio z kuchni albo włączyć telewizor, by nie było tak piekielnie cicho, gdy dzwonek do drzwi postawił go na równe nogi.

Kto...?

Wizjer odpowiedział mu twarzą Gilberta; zaskoczony Litwa cofnął się, wpuszczając Prusaka do środka.

– Co tu robisz? – zapytał cicho. – Myślałem, że...

– Już po pracy – Prusy założył ręce na piersi, ignorując kota, który zaczął natarczywie ocierać się o jego kostki i miauczeć. – Zdałem wszystko do biura, łącznie ze sprzętem nagrywającym, a Ferenc jeszcze za mną nie łazi. Zresztą, zawsze pilnuję, by nikt za mną nie łaził – dodał z naciskiem. – Rób kawę. Ej, diablico, co w ciebie dzisiaj wstąpiło?

Taurys westchnął; ruszył do kuchni i chwycił kawiarkę; najpierw musiał wyrzucić fusy pozostające tam od świtu, porannej kawy, ostatniej, którą wypił wspólnie z Feliksem.

– A odpowiadając na twoje pierwsze pytanie, Lit – Prusy oparł się o przejście do kuchni. – Przyszedłem sprawdzić, czy się pogrążasz w otchłani rozpaczy, skoro Polen znowu wybył w niebyt po tym, jak sądzę, rajskim tygodniu miodowym, czy też nie.

Zimna woda opryskała mu dłonie; Litwa mył makinetkę, zastanawiając się, co ma Gilbertowi odpowiedzieć, jednocześnie zaskoczony, że Prusy pofatygował się, by sprawdzić, jak się ma.

– U mnie w porządku, dziękuję.

Prusy uniósł tylko brew, słysząc tę obronną odpowiedź; usiadł przy stole, założył nogę na nogę i oparł głowę o dłoń, lustrując Litwę spojrzeniem.

– Serio? – zapytał kpiąco. – Bo nawet ślepy by zauważył, że o ile na początku było lepiej, tak teraz wyglądasz, jakbyś miał się za moment rozsypać. Co jest z tobą znowu nie tak?

– Iwan też zadawał to pytanie – Słowa same wyrwały się z ust Litwy; gdy zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, zacisnął mocno usta. Nieprzyjemna gorycz pojawiła się na jego języku; wcale nie chciał o tym wspominać... Tego wspominać. Zacisnął mocno palce na paczce z kawą.

– Nie waż się mnie nawet porównywać do tego sukinsyna – warknął Gilbert ostro. – Może i mamy trochę wzajemnych zaszłości, Lit, ale to nie ja zdeptałem ci osobowość – Wyprostował się na krześle i zmrużył oczy. – To to cię znowu męczy? – zapytał ciszej. – Od kiedy? Zaraz...

Litwa przymknął oczy, gdy w spojrzeniu Prus dostrzegł rodzące się zrozumienie.

– Dlaczego „wypadek"? – zapytał, zmuszając się do podniesienia powiek. Mechanicznymi ruchami skręcał mocno kawiarkę.

– Pytali cię o to? Szlag... – Prusy zmiął przekleństwo w ustach. – Kurwa – dodał po chwili soczyste polskie przekleństwo, jakby do siebie.

Drżącymi dłońmi Taurys zapalił gaz pod palnikiem; cichy szum wypełnił kuchnię. Ciężko opadł na drugie krzesło.

– Dlatego – podjął Gilbert po długiej chwili, gdy stało się jasne, że Litwa nie zamierza powiedzieć nic więcej. Wyprostował się i spoglądał na Taurysa spod zmrużonych powiek, odzyskawszy rezon. – Że wiem, jak kurewsko się tego wstydzisz.

– To tylko blizny...

– Obaj wiemy, że nie o blizny chodzi – Prusy prychnął; lekceważącym gestem podciągnął rękaw koszuli. Nad łokciem tkwiły trzy dość głębokie, stare szramy. Ze wzruszeniem ramion opuścił materiał. – Blizny, Narben, rāmbai, randai, nazywaj sobie to jak chcesz. Blizny są bliższe naszemu rodzajowi niż rodzina. Gdyby to były blizny z walki, nie miałbyś nic przeciwko, by to było w aktach, do których te konowały miały dostęp. A może się mylę?

Milczenie Litwy i uciekający wzrok były odpowiedzią; Prusy westchnął i odchylił się na krześle.

– Wypadek był pierwszą rzeczą, która przyszła mi wtedy do głowy. Nie sądziłem, że ktoś będzie drążył temat.

Litwa blado uniósł kącik ust. To było stwierdzenie najbliższe przeprosinom, jakie mógł od Gilberta usłyszeć.

– Jeden z lekarzy był ciekawy, jakiego rodzaju wypadek powoduje takie cięcia. On... zaskoczył mnie – wymamrotał Taurys cicho. – Wolałbym o tym wiedzieć wcześniej, Gilbercie.

– Tak – mruknął Gilbert, z jakiegoś powodu dziwnie zgaszony. – To byłoby miłe – dodał z przekąsem, jakby do siebie. – Uprzedzać siebie nawzajem... Mniejsza o to. – Znów świdrował spojrzeniem Taurysa. – Mamy robotę, Lit, i jesteś nam potrzebny. Miałeś wziąć się w garść. Rozpamiętywanie tego w niczym nie pomoże.

– Wiem – Litwa wypuścił drżący oddech. – Staram się, ale... to wcale nie jest proste. To... to nie jest liniowe.

Berta wskoczyła na jego kolana i ocierając się o jego podbródek, zaczęła mruczeć. Prusy milczał przez chwilę; potem, słysząc bulgotanie w kawiarce, wstał i wyłączył gaz. Sam nalał sobie kawy do kubka i wrócił do stołu.

– Dobra – odezwał się po chwili, pociągając łyk gorącej kawy. Zapach podrażnił nozdrza Taurysa, aż ten zacisnął szczęki. Jedna kawa dziennie, tego powinien się trzymać. To obiecał Feliksowi. – Jak tam mu idzie podróż?

– Nie dzwonił jeszcze – Taurys zerknął na sprecher leżący na kuchennym blacie.

– Dziwne, myślałem, że nie będzie was można oderwać od słuchawki, gołąbeczki – Prusy uniósł brew. W oczach coś zajaśniało mu szatańsko. – Skoro Polen już się przeprowadził do twojego łóżka, zamiast gnić na tej starej kanapie. Jak się wam razem śpi, co?

Litwa westchnął; no tak, pomyślał. Mógł się tego spodziewać, jednak, jeśli Gilbert myślał, że czegoś się w ten sposób dowie, to się mylił.

– To już są nasze prywatne sprawy – zastrzegł uprzejmie, czując, że na jego policzki występują rumieńce.

– Biorąc pod uwagę, że beze mnie krążylibyście wokół siebie jeszcze przez... – zaczął Prusy.

– Dziękuję.

To zbiło Gilberta z tropu.

– Co?

– Dziękuję – powtórzył Litwa cicho. – Chyba potrzebowałem... tego przypomnienia.

Prusy spoglądał nań osłupiały; potem wyszczerzył zęby.

– Wspaniały Prusy zawsze ma rację – Uchylił wyimaginowanego kapelusza, wyglądając na bardzo zadowolonego z siebie. – Czegoś jeszcze potrzebujesz, panie od muzyki, do poprawienia sobie jakości życia?

Wspomnienie stanowiska przypomniało Taurysowi o Uschi; czemu nie, pomyślał nagle. Może on na coś wpadnie... Wpatrzył się w parę unoszącą się nad kubkiem Gilberta.

– Właściwie to tak. Szukam sposobu, jak powstrzymać ojca, który karze swoje dziecko – odezwał się cicho. – Fizycznie.

– Trochę dyscypliny chłopakowi nie zaszkodzi – odparł Gilbert lekceważąco. – Pewnie jakiś leser, który woli kolegów, dziewczyny i tani alkohol od wkuwania matmy?

– To dziewczynka – odparł ostro Litwa. Płeć Uschi nie miała tu żadnego znaczenia, ale znał Gilberta, Ludwiga i resztę Beilschmidtów na tyle, by wiedzieć, skąd wzięło takie przekonanie. I domyślił się, że gdy tylko Gilbert usłyszy jego słowa, spojrzy nań poważniej, co też ten właśnie zrobił. – Ma dwanaście lat i do tej pory dawałem jej dodatkowe lekcje z gry. Ojciec się temu sprzeciwia, mimo że Uschi dobrze się uczy, a gra idzie jej świetnie. Ma siniaki na ciele i obandażowane palce. To nie jest dyscyplina – dodał z naciskiem.

Spojrzenie Prus pociemniało, jakby zrozumiał; jakby odczytał to, co Litwa miał w duszy, niewypowiedziane postanowienie.

– Na czym gra ta ptaszyna? – zapytał jednak ni z tego nic z owego, całkowicie Taurysa zaskakując.

– Na pianinie – Litwa zmarszczył brwi. Co to miało do rzeczy?

– Mało orkiestrowy instrument, ale jakieś miejsce się znajdzie – mruknął Gilbert jakby do siebie, a potem uśmiechnął się drapieżnie, triumfująco. – Zostaw to mnie, Lit.

– Co masz na myśli?

– Mówisz, że ma dwanaście lat – Prusy odchylił się na krześle. – Prawo Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej nie zezwala na mieszkanie w bursach i akademikach przed ukończeniem czternastego roku życia. Ale – Jego oczy błyszczały jak czerwone bursztyny w słońcu. – Kraj Autonomiczny Prus właśnie obniżył ten wiek do dwunastu.

Litwa siedział nieruchomo; nadzieja odżyła w jego sercu. Nie śledził wewnętrznego prawodawstwa Prus, nie pomyślał nawet, że to tam może leżeć rozwiązanie problemu Uschi.

– Jej ojciec... – zaczął słabo.

– A jej ojcem zajmę się osobiście – Prusy zatarł dłonie, szczerząc się. Od dawna Litwa nie widział go tak podekscytowanego. – Potrzebuję jedynie małej, maleńkiej mistyfikacji, Lit.

– Jakiej? – Litwa spojrzał nań uważnie i pochylił się nad stołem. Berta, która w międzyczasie wskoczyła na blat mebli, obserwowała ich zmrużonymi oczami, pomiaukując od czasu do czasu, ale żaden z nich nie zwrócił na nią uwagi.

– Przyjęta, notabene dzięki mnie, ustawa szkolna ustanawia też specjalne stypendia dla uzdolnionych uczniów z Rzeszy, o ile przeniosą się do enklawy – kontynuował pewnie Gilbert. – Wysokie stypendia. Königsberg potrzebuje świeżej krwi, jeśli chodzi o naukę... i muzykę. I tak się złożyło, Lit, że ty, skromny nauczyciel muzyki, dowiedziałeś się, że królewiecka orkiestra szuka w berlińskich szkołach młodych talentów do zasilenia jej szeregów, a ty masz na oku nieoszlifowany diament, który by tam świetnie pasował. Porozmawiasz sobie z szefem... Meier, tak?

– Meiera nie obchodzą muzycy – szepnął jeszcze Litwa, czując jak jego serce zaczyna bić mocniej. Orkiestra królewiecka była jedną z najważniejszych w całym imperium...

– Ale każdego dyrektora szkoły obchodzą uczniowie, którymi można się chwalić – odparował Gilbert. – A co do ojca... Oczywiście, nikt nie zabierze mu dziewczyny bez jego zgody. Ale myślę, że go przekonam, jak sobie z nim szczerze porozmawiam – Uśmiechnął się złośliwie. – Sława i pieniądze zaskakująco skutecznie zacierają niechęć.

Taurys pozwolił sobie na niepewny uśmiech. Oby się udało, pomyślał z duszą pełną nadziei. Powstrzymać dalszą przemoc, dać Uschi możliwość rozwinięcia skrzydeł...

– Trzeba to zrobić dyskretnie – powiedział cicho. – Obiecałem jej.

– Czy ja kiedykolwiek działałem niedyskretnie?

Nim Litwa otworzył usta, jego sprecher zadzwonił. Spodziewając się, że to Polska, sięgnął za siebie, w kierunku blatu, powstrzymując Bertę – co się z nią dzisiaj działo? – przed zrzuceniem urządzenia na ziemię. Potem dopiero spojrzał na numer.

– Gris – szepnął zdumiony.

Prusy wyprostował się na krześle.

– Odbieraj.

Długi, krótki, długi, krótki, długi. Początek nadawania; Taurys złapał pośpiesznie kawałek kartki i długopis, które zawsze trzymał w pobliżu, podczas gdy Prusy znieruchomiał całkowicie, zamykając oczy, by lepiej skupić się na dźwiękach.

Każdej literze towarzyszył znak na papierze; w miarę zapełniania kartki wiadomością czoło Prus marszczyło się coraz bardziej, gdy samodzielnie dekodował w głowie to, co słyszeli.

Połączenie tym razem się nie urwało; po krótkiej ciszy padły jeszcze trzy dzięki.

– Długi, krótki, długi – szepnął Prusy. – Wezwanie.

Gilbert przyciągnął sprecher do siebie i oblizał wargi; gwizdaniem, bez zastanowienia, zaczął nadawać odpowiedź.

Litwa odłożył długopis i spojrzał na kartkę. Na usta cisnął mu się stek przekleństw.

A. – decyzja odmowna. Premier niezadowolony. A. brak kontaktu od dwóch dni. Mieszkanie puste. Ślady walki.

Nie było dobrze.




********

kanarki - w XIX i XX wieku kanarki wykorzystywano w kopalniach do wykrywania toksycznych gazów (metan, dwutlenek węgla). Ze względu na to, że są wrażliwsze od ludzi, nietypowo zachowujący się lub tracący przytomność kanarek był sygnałem, że warunki zagrażają życiu i trzeba się ewakuować.

czarny huzar, huzar trupiej główki, huzar śmierci - 1 Przyboczny Pułk Huzarów, oddział lekkiej jazdy Cesarstwa Niemieckiego, zwany byli tak od czaszek na czapkach. Czasami można znaleźć fanarty Gilberta właśnie w mundurze czarnego huzara.

perfumy - perfumy nawiązują do The scent of Lithuania / Lietuvos kvapas, czyli do zapachu, który ma być symbolem Litwy. Mam nadzieję, że są ładne: kompletnie nie znam się na zapachach i na podstawie opisu składników nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak pachną :P

A/N: Licia zakochany to Licia szczęśliwy :D przynajmniej do chwili, do której nie przypomina sobie o problemach... A tymczasem pewne wątki idą do przodu.

PS dajcie znać, czy przychodzą wam powiadomienia o nowych rozdziałach, tu czy przy innych fikach, bo od dłuższego czasu mam wrażenie, że to działa mocno losowo. Za słówko lub dwa na temat rozdziału też się nie obrażę, jest po 2 w nocy, więc trochę się nad tym nasiedziałam :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro