Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXIII: Wrzuceni w siebie

A/N: Przedstawiam wam rozdział urodzinowy - 22 sierpnia minęły cztery lata, odkąd Polowanie zostało opublikowane! Mam nadzieję, że ten rozdział spodoba się wam tak, jak i mi - Gilbert robi rzeczy, a Feliks i Taurys... A Feliks i Taurys spędzają ze sobą czas w scenie, która czekała ponad dwa lata na jej wykorzystanie:>


Już tutaj, na obrzeżach Treviso, pachniało morzem. Stojąc w cieniu roślinności, Gilbert przymykał oczy i wdychał dym i sól, łapał w płuca namiastkę swojego utraconego urlopu; do obszaru zależnego Wenecji było ledwie kilka kilometrów i ta najbardziej egoistyczna część niego znów zżymała się na Feliksa. Gdyby nie on, Prusy miałby dwa spokojne, leniwe tygodnie, bawiłby się do świtu i spał do zmierzchu, nie myśląc absolutnie o niczym poza smakiem kolejnego drinka czy o tym, jaki utwór zaśpiewać w spowitym papierosowy dymem lokalu z karaoke, zamiast cały czas przetwarzać informacje, łączyć kropki, węszyć...

Zniecierpliwiony klakson dochodzący z sąsiedniej ulicy przywrócił go do rzeczywistości. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, były rzeczy znacznie ważniejsze niż jakiś tam odpoczynek, więc musiał kontynuować, dalej robić swoje.

Dzisiaj był tutaj, tak blisko Adriatyku; wczoraj przemierzał zachodnie terytoria Imperium, niegdyś francuską ziemię, jutro też oddychać będzie morskim powietrzem, ale w swoim Królewcu, setki kilometrów stąd.

Ciekawe, pomyślał, gwałtownie otwierając oczy czy Polen złamie ten przeklęty krąg.

Wbrew temu, co można było pomyśleć, Prusy doskonale wiedział, że Polski lekceważyć nie wolno; Feliks miał w sobie o wiele więcej siły, niż można byłoby się spodziewać po jego sylwetce, potrafił znieść i przetrwać wiele, a sprytem nie ustępował najcwańszym lisom. Jeśli ktoś był w stanie zatrząść zastałą, pordzewiałą maszyną, w którą zamieniła się Rzesza, to był to właśnie Polska.

Nie sam, oczywiście, ale on zawsze był iskrą, zarzewiem buntu, świetnym wojownikiem i człowiekiem czynu, i potrafił dokonywać niemożliwego, co Prusy musiał niechętnie mu przyznać.

Było jednak coś, co zwykle napawało go mściwą satysfakcją, chociaż w obecnej sytuacji przywoływało jedynie gniew; Polska robił czasem rzecz tak absurdalnie głupią i nieprzemyślaną, że Gilbert nie dowierzał własnym oczom.

Ludzie mówili, że mądrość przychodzi z wiekiem; gdzie tam, myślał Prusy, ten idiota ma tysiąc lat i nie wpadł na to, że mruganie porozumiewawczo do kogoś, kto ma nie wiedzieć o tym, że żyje, może przekreślić cały nasz plan.

Właśnie dlatego teraz spacerował po chodniku z papierosem w ustach i myślał intensywnie, jak porozmawiać z Francisem, nie wzbudzając podejrzeń oficerów; jego chłopcy i tak patrzyli na niego z niepokojem od poniedziałkowego poranka...

Jakiś mężczyzna, warczący do sprechera przy uchu, wpadł na Gilberta potężnym ramieniem i dalej brnął przed siebie niczym taran; spomiędzy warg Prus wypadł na wpół wypalony papieros, a on już odwracał się na pięcie, by zatrzymać tego grubasa i dać mu nauczkę...

Sprecher. Oczywiście. W jego głowie natychmiast wykiełkował plan.

– Uważaj, jak leziesz – warknął tylko za mężczyzną, który nawet się nie obejrzał. Świadom spojrzeń chowających się w cieniu oficerów, wywrócił teatralnie oczami i z żalem spojrzał na papieros, nim przydeptał go butem. Żar zgasł. – Dobra – odezwał się podniesionym głosem. – Koniec przerwy.

Francis Bonnefoy mieszkał w uroczym domu o białych ścianach, którego drzwi i okiennice pomalowano szarozieloną farbą; krzew przy ścianie ukształtowano tak, by rósł poziomo wzdłuż gzymsu między parterem a piętrem, dając przechodniom schronienie przed słońcem.

Po drugiej stronie dróżki, zaraz za dzikim pasem trawy i drzewkami, migotała tafla spokojnie płynącej rzeki; na jej drugim brzegu, za zaroślami, złociły się pola uprawne. Helikopter siedział tam nieruchomo jak olbrzymia ważka.

Kilkoro nastoletnich, półnagich chłopców znalazło sobie miejsce, w którym przeciwny, niski brzeg był słabiej zarośnięty. Tam chronili się przed upałem, pływając w spokojnych wodach rzeki i ukradkiem popijając alkohol z ciemnych butelek; co jakiś czas rzucali zaciekawione spojrzenia helikopterowi, ale mundury towarzyszących Gilbertowi oficerów skutecznie odstraszały ich od podejścia bliżej.

Słusznie; respektu do munduru uczono od pierwszych klas i niejednokrotnie oszczędziło to Gilbertowi zbędnych tłumaczeń...

Zwłaszcza, pomyślał Prusy, odwracając się ku drzwiom i pukając w nie głośno, że Jannik i Dumitresch oficerami byli tylko z nazwy; ot, zwykli żołnierze z uprawnieniami do jazdy i lotu, chłopcy o przeciętnych umiejętnościach, przekonani, że trafiła im się świetna okazja, dobra płaca za latanie po kraju. „Oficerowie" brzmiało poważniej, budziło respekt...

Fuszerka, absolutna fuszerka, zdawał sobie sprawę doskonale, ale obserwowane personifikacje nie musiały o tym wiedzieć... do tej pory.

– Już, już – Zza drzwi dobiegł nieco stłumiony, lekki głos. Gilbert wypuścił powietrze przez zęby, szurając butem po brukowanym chodniku. – Zapraszam!

Każde z nich miało swoje własne sposoby na radzenie sobie; Francis uśmiechał się słonecznie, słodko, gdy wpuszczał ich do środka, jakby witał wyczekiwanych z tęsknotą gości.

Wilgotne włosy opadały elegancko na jego szyję i odsłonięte ramiona, gdy boso, w szlafroku wprowadził ich do jasnego, przestronnego salonu. Oficerowie skinęli mu tylko głowami na powitanie i zajęli się rutynową kontrolą; gdy Gilbert upewnił się, że żadnego z nich nie ma w zasięgu wzroku, sięgnął do karku, jakby chciał się tam podrapać.

Oczy Francisa natychmiast zmieniły wyraz; spokojne, fałszywe rozbawienie zastąpiło pełne skupienie.

– Jak tam urlop? – zagadnął, lustrując Prusy uważnym spojrzeniem.

Cóż, spodziewał się tego pytania; wzruszył ramionami.

– Bawiłem się, piłem i spałem do późna – odparł gładko, świdrując Francisa wzrokiem. Wie czy nie? Co z jego komisją? – Uznaję go za bardzo udany.

Francja patrzył na niego jeszcze przez moment.

– Wyłączyłeś podsłuch, prawda? – zapytał, ledwie poruszając wargami.

Gilbert drgnął, niemile zaskoczony pytaniem; owszem, zrobił to, ale zawsze starał się manipulować nagrywaniem dyskretnie i na pewno nigdy nie wspomniał o tym Francji. Jeśli ktoś nie wiedział, na co patrzeć i czego szukać...

– Musimy porozmawiać, Gilbercie – Głos Francisa był ledwie głośniejszy od szeptu. – Nie... nie przy nich. W jakiś inny sposób.

Prusy wolno skinął głową. O tak, zdecydowanie musieli i wyglądało na to, że mieli do obgadania więcej, niż mu się do tej pory wydawało. Tym razem wcale się nie kryjąc, sięgnął do kołnierza koszuli, palcem niczym hakiem szarpnął kabelek i świadom spojrzenia Francisa, wcisnął maleńki guziczek.

Jeden ruch szyją i podsłuch wrócił na swoje miejsce przy kręgosłupie.

– Ten twój sprecher często się tak psuje? – Gilbert podniósł głos. – Zaciął się, za nic nie mogę przejść do listy połączeń... O, dobra, ruszył... Co za szajs...

– To drugi albo trzeci raz dzisiaj – Francis natychmiast wszedł w rolę, brzmiąc na szczerze zaniepokojonego. Pośpiesznie sięgnął do kieszeni i wcisnął sprecher w dłonie Gilberta. – Próbowałem zadzwonić do biura, ale nie byłem w stanie. Wydaje mi się, że wczoraj przypadkiem zostawiłem go na słońcu i to mu zaszkodziło, biedaczek musiał się przegrzać.

– Właśnie widzę – Gilbert uderzył sprecherem o otwartą dłoń, a potem wdusił przycisk zasilania. Gdy w drzwiach pojawił się oficer, spoglądając pytająco, Prusy pokazał mu czarny ekran. – Jannik, napisz gdzieś, że pan Bonnefoy zepsuł sprecher. Wpiszę to potem w raport.

– Tak jest.

Gilbert chwilę obracał urządzenie w dłoniach, nim podał go Francisowi.

– Jak do jutra mu nie przejdzie, będziesz musiał zawnioskować do biura o nowy sprzęt – rzucił rzeczowo.

– Oczywiście... Długo to potrwa? – Francis przyjął sprecher i trzymał go w dłoniach jak ranne ptaszątko, przyglądając się mu z zaaferowaniem.

Gilbert zmarszczył brwi, chociaż w głębi ducha całkiem dobrze się bawił. Sytuacja była dziwna i musiał dowiedzieć się, co Francis wie, ale kto powiedział, że nie może zapewnić sobie odrobiny rozrywki?

– Kilka tygodni, żeby wniosek przeszedł przez wszystkie procedury. Udzielam ci wyjątkowego pozwolenia na kontaktowanie się z biurem z jakiegoś postronnego numeru, jeśli będziesz miał taką konieczność. Pamiętasz numer?

Francis przytknął dłoń do ust.

– Miałem gdzieś zapisany... – wymamrotał do siebie, rozglądając się dookoła. Co za aktor, pomyślał Gilbert z rozbawieniem. – Och, ale wczoraj robiłem porządki w dokumentach, może... tyle tych karteczek...

Prusy teatralnie wywrócił oczami.

– Daj kartkę i długopis, to ci napiszę. A ty co, skończyłeś już?

– Prawie – Spłoszony Jannik zniknął za załomem muru.

Kilka chwil i na skrawki papieru czerniały cyfry; Gilbert podał karteczkę Francisowi i na moment mocno zacisnął palce na jego palcach.

– Dwudziesta czwarta – poruszył bezgłośnie wargami.

Dzisiaj czekały go jeszcze dwie wizytacje; to była rozsądna godzina na poufną rozmowę, nawet gdyby wydarzyłoby się coś nieoczekiwanego.

Francis otworzył szerzej oczy, nie rozpoznając numeru – ten do biura wszyscy znali na pamięć – a potem skinął głową.

Zapowiadała się interesująca rozmowa i taka też była; gdy wieczorem Prusy zamknął za sobą drzwi, wiedząc doskonale, że śpiący po drugiej stronie korytarza oficerowie nie będą go podsłuchiwać, pozostawało mu tylko czekać.

Kolejne pokoje hotelowe, w których się zatrzymywał, zawsze były takie same; od białej pościeli bił mdły zapach kwiatów, proste meble nużyły oczy, w barkach zawsze znajdowały się te same butelki... Zmieniały się tylko widoki za oknem, ale i te zlewały mu się już w jedno, wysokie budynki, rzeka, ciemność parku, jakie to miało znaczenie, skoro i tak za każdym razem wszystko działo się tak samo; prysznic, sen, świt, śniadanie i helikopter...

O tej porze, prawie o północy, spałby już kamiennym snem, podsyconym kieliszkiem dobrego wina czy likieru, śnił o niczym albo o tętniących końskich kopytach na polach dawno minionych bitew, ale dzisiaj, w pełnym ubraniu, siedział na skraju łóżka i patrzył nieruchomym wzrokiem na ciemny ekran drugiego sprechera, czekając.

– Cześć – powiedział po prostu, gdy ekran rozjaśnił się, wyświetlając obcy numer.

– To ty, Gilbercie?

– Tak – mruknął Prusy, unosząc oczy na sufitową lampę. Ładna w najnudniejszym tego słowa znaczeniu, biała i prosta, jakby projektant bał się wyjść poza ustalone zasady, roztaczała wokół zimne światło. – Czyjego sprechera używasz?

– Mojej uroczej sąsiadki – W głosie Francji zabrzmiała znajoma, miękka, zalotna nuta. – Kochaniutka bardzo przejęła się zepsutym.

Prusy przypomniał sobie krągłą postać blondynki, którą od czasu do czasu widywał na drewnianym pomostku tuż nad rzeką; słomkowy kapelusz, pełne usta, zaciekawione spojrzenie spod długich rzęs, gdy Francis wpuszczał ich do środka, jednocześnie posyłając jej speszony uśmiech, jakby mówił „przepraszam, nie teraz".

Prychnął.

– Myślałem, że już z nią nie sypiasz. Wyrejestrowałem ją.

– Wspominałem ci, że nie jesteśmy już parą i nie mieszkamy razem – Lekkie rozbawienie było doskonale słyszalne. – Z innych przyjemności życia nie zrezygnowaliśmy, mój drogi. A jak tam twoje życie erotyczne?

Gilbert wywrócił oczami; świat się zmienił, zawalił i odbudował od nowa, a ten nadal jest taki sam, jaki był.

– Ja, w przeciwieństwie do ciebie, Francis – powiedział dobitnie, wstając i pochodząc do barku. Złapał za butelkę piwa i, przyciskając sprecher ramieniem do ucha, otworzył ją leżącym obok otwieraczem z logotypem hotelu. – Nie mam obsesji na punkcie spania z innymi. Poza tym – dodał głośniej, wracając na łóżko z alkoholem. – Nie myśl, że odstawiam teraz całą tę szopkę tylko po to, by pogadać sobie z tobą na... – Skrzywił się z odrazą. – męskie tematy.

– Domyślam się – Francis przybrał poważniejszy ton. – Przejdźmy do konkretów, dobrze?

– Dobra... – Prusy wziął mały łyk piwa. Zimny, ciemny lager, łagodny, o mocnym, miodowym posmaku; zbyt słodki jak dla niego, ale wiedział, kto byłby zachwycony... Otworzył usta, układając sobie w głowie to, o co chciał zapytać, ale okazało się, że Francja go wyprzedził:

– On żyje, prawda?

***

Kolejny raz ekran rozjaśnił się bielą; Taurys przymknął oczy, czując pod powiekami piasek, a potem schował twarz w dłoniach, próbując ich chłodem uzyskać chociaż odrobinę ulgi.

Treści kodeksów karnych i cywilnych zlewały mu się w jedno; te same sformułowania, te same odniesienia, niezależnie od tego, na której stronie netzwerkowego zbioru przepisów był; komentarze i przytaczane rozprawy, na wpół utajone, wszystkie bez wyjątku udowadniające słuszność danego paragrafu i nieomylność sądu...

Cholera, nie zdawałem sobie sprawy, ile propagandy jest w zwykłym prawodawstwie, pomyślał, patrząc przez palce na oślepiającą biel; czarne maleńkie litery przytaczały proces „oburzająco nadgorliwego" i „szkodliwego" nauczyciela, doszukującego się w „surowym, acz zdrowym" wychowaniu pasierbicy wysoko postawionego urzędnika „rzekomych nadużyć". Tak długo już tkwię w tym kraju, że przestałem zauważać oczywistości...

Proces był sprzed piętnastu lat; kimkolwiek był ten kolega po fachu, dekadę temu opuścił więzienie z zakazem wykonywania zawodu.

Litwę wcale nie napawało to optymizmem.

– Amerykańskie prawo opiera się na precedensach – mruknął do siebie. – Niemieckie nie. Ale nawet gdyby tak było i tak nie znajdę, jasna cholera, nic, co by...!

Urwał i zacisnął wargi mocno, chociaż miał ochotę krzyczeć; był środek nocy.

Sięgnął do myszki i przeklikał się dalej; obowiązki ucznia, obowiązki nauczyciela. Obowiązki wobec państwa, regulamin służby młodzieżowej... Mir domowy, ledwie kilkanaście suchych paragrafów, z których nic nie wynikało... Obyczajowość... paragraf o mężczyznach, którzy kochali mężczyzn...

Feliks też myślał nad problemem drugi dzień, ale jak dotąd obaj do niczego nie doszli; jak pomóc Uschi? Czy da się jej pomóc? Czy ona...

Będę musiał z nią porozmawiać, pomyślał Taurys, myśląc gorączkowo. Dowiedzieć się więcej.

Znał ją tylko powierzchownie; cicha uczennica, która kochała muzykę, która rozkwitała, gdy zasiadała do klawiszy, jak pustynna róża oblana wodą; matka umarła w wyniku komplikacji poporodowych, jeśli dobrze pamiętał jakąś rozmowę w pokoju nauczycielskim. Ojca widywał czasem, gdy ten odbierał Ursulę ze szkoły albo zjawiał się na wywiadówkach, ale ponieważ Taurys nigdy nie był wychowawcą, jego kontakt z tym mężczyzną ograniczał się jedynie do wymiany grzeczności.

Może Annika będzie mogła mu pomóc; może wiedziała coś więcej, co mogłoby rzucić nowe światło na sytuację, nakierować na jakąś ścieżkę działania...

Może powinienem zajrzeć jeszcze raz do tych publikacji, pomyślał, prostując się, ale potem zerknął na zegarek w rogu ekranu. Prawie druga w nocy; Feliks pewnie już spał, nie chciał go budzić, szperając po półce z książkami...

Znów przytknął dłonie do twarzy, czując, jak pieką go oczy. Rano będzie półprzytomny, ale nie był w stanie zasnąć, nawet jeśli pod czujnym okiem Polski uważał, by nie przesadzać z kawą; zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie.

Trwał tak chwilę, w ciszy i ciemności, próbując cokolwiek wymyślić. Z tego stanu wyrwał go dźwięk nadchodzącego połączenia; drgnął przestraszony, o mało co nie zrzucając klawiatury z biurka i złapał za leżący obok sprecher, go też niemal posyłając na podłogę.

Gilbert. Dlaczego dzwonił o tej porze? Setki niespokojnych myśli i obaw przebiegły Litwie przez głowę, nim drżącymi palcami nacisnął przycisk odbierania.

– Słucham? – zapytał i w napięciu czekał na odpowiedź.

– Śpicie?

Ton Gilberta, chociaż kpiący, wydawał się spokojny. Litwa odruchowo rozluźnił mięśnie; cokolwiek się stało, nie była to sytuacja awaryjna... prawdopodobnie. Odpowiedział automatycznie:

– Ja jeszcze nie. Feliks pewnie tak.

– Dalej okupuje kanapę? – Litwa prawie mógł zobaczyć uniesioną brew Prus. – Długo zamierzacie jeszcze tak tańczyć wokół siebie, zamiast się w końcu znowu zejść? Drugi raz pytam.

– Gilbercie, nie... – zaczął Taurys niecierpliwie, ale następne słowa sprawiły, że jego własne zamarły mu na wargach:

– On nie chce na ciebie naciskać, a ty się boisz. Nie macie całej wieczności, zapomniałeś?

Zabolało jak postrzał albo uderzenie pioruna; Litwa zacisnął mocno szczęki, niemile zaskoczony kierunkiem, jaki obrała ta niespodziewana rozmowa. Rzucić mu w twarz własną śmiertelnością; tak, pomyślał gorzko, cały Prusy.

– Nie boję się z nim być – odezwał się niepewnie, sam nie wiedząc, czemu to mówi. Nigdy nie byli przyjaciółmi; zdystansowani sojusznicy, to było najlepsze określenie ich relacji... ale chyba potrzebował wypowiedzieć niektóre słowa na głos. A może to cicha noc przyniosła mu odwagę. – Chcę tego.

Nie chce naciskać... to przywodziło na myśl przyjemne uczucie bycia chcianym. Nie był ślepy, widział, że Feliks naprawdę do niego lgnie, krąży ostrożnie, i był już pewny, że Polska też chce odbudować to, co między nimi niegdyś było. Pocałunki w policzek i randki...

– Więc co cię powstrzymuje? – Sądząc po tonie, Prusy, gdziekolwiek był, marszczył brwi w niezrozumieniu. – O co chodziło w twojej wczorajszej odpowiedzi? Dlaczego zwlekasz?

Wiedział, że to głupie. Feliks nigdy nie byłby taki małostkowy i okrutny, ale słowa rzucone w jego kierunku, lata temu, słowa, o których sobie wczorajszego dnia przypomniał, gdy pozwolił sobie marzyć o wspólnym życiu, nadal bolały i upokarzały; jesteś wrakiem, nie mężczyzną, co ja w tobie widziałam...

– Lit... – zaczął Gilbert ostrzegawczo, gdy milczenie się przedłużyło.

Taurys wziął głęboki wdech; jestem takim tchórzem, pomyślał. Feliks lada moment wyjedzie i nie wiadomo, co może się stać, kiedy znów się zobaczymy. On ma rację. Jedną rozwianą czarną myśl zastępuje kolejna; moja głowa robi ze mnie głupca.

– Masz rację – przyznał cicho, czując, jak na jego policzki wpełzają rumieńce zażenowania. – Powinienem przestać być taki... – Złamany. Niepewny. – Głupi.

Nie mają już na to czasu.

– Ja zawsze mam rację. Dobrze, że po tylu latach w końcu to do ciebie dotarło – Prusy brzmiał jak karcący rodzic. Litwa niemal nie roześmiał się histerycznie, gdy dotarł do niego absurd tej sytuacji, nim jednak cokolwiek powiedział, głos Gilberta zmienił się w warknięcie. – Jedyna dobra wiadomość tego dnia, Lit, że chociaż ty czasem myślisz.

Taurys znieruchomiał; a więc dobrze podejrzewał, że Prusy nie dzwoni do niego po nocach po to, by bawić się w swatkę.

– Co się stało? – wyszeptał cicho, patrząc w jaśniejący bielą monitor, ale wcale go nie widząc. Rozmawiali zaledwie wczoraj, gdy Gris przekazał informację o sytuacji Antonia; co mogło wydarzyć się teraz?

– Rozmawiałem przed chwilą z Bonnefoyem – Nazwisko nie wróżyło niczego dobrego, zwłaszcza że z tego co wiedział, Francja i Prusy, mimo różnych kolei historii, personalnie pozostawali w dość dobrych relacjach. – Ten... – Prusy umilkł na moment, a oczyma wyobraźni Litwa mógł zobaczyć, jak mnie w ustach przekleństwo.

Serce w nim zamarło.

– Rozpoznał Felka – wyszeptał.

– Felka-frankofila, owszem – prychnął Gilbert. – Niech ich obu szlag trafi. Kazałem mu trzymać mordę na kłódkę. Nie ma mowy, nie zgadzam się na włączenie go do akcji – zastrzegł ostro. – Niech to nawet Polsce przez ten durny łeb nie przejdzie.

– Nie zamierzaliśmy tego nawet proponować – uspokoił go Litwa. Im więcej osób wie o sekrecie, tym szybciej przestaje być on sekretem, doskonale o tym wiedział.

– Zajebiście – Brzmiało jak psi warkot. – A teraz powiem ci drugą rewelację, Lit – Taurys nastawił uszu, czując, jak przechodzi go zimny dreszcz. Co jeszcze mogło pójść nie tak? – Lefevre u niego był. Nie, nie jako moje zastępstwo. Spotkał się z nim prywatnie. I Francja wypaplał mu o tym, czym jesteśmy.

Litwa uchylił wargi, ale nic nie powiedział; serce zaczęło bić mu szaleńczo.

– Wie o personifikacjach? – upewnił się słabym głosem. Potem gwałtownie obrócił głowę, spoglądając w ścianę, za którą znajdował się salonik. – Feliks musi stąd zniknąć – rzucił, zrywając się na nogi. Stek rosyjskich przekleństw przeleciał mu przez głowę. – Lefevre dalej węszy, a teraz, skoro wie, że...

– Zluzuj, paranoiku – ton Prus osadził go w miejscu. – Francis na szczęście nie powiedział Lefevre, że widział zmarłego dekadę temu Polskę. Ta biurwa nie zna żadnego powiązania między trupem a gościem, który u ciebie mieszka. I go nie dostanie – dodał mściwie pod nosem. – Inaczej urwę Francisowi jaja, a tego ten lowelas nie przeżyje. I podtrzymuję wczorajszy pomysł z zarejestrowaniem go jako twoją gorszą połówkę, skoro już zadeklarowałeś się, że ruszysz dupę w tej kwestii.

Litwa zatrzymał się w połowie drogi do drzwi i pozwolił sobie odetchnąć z ulgą.

– Chcę przenieść notatki w bezpieczne miejsce – powiedział, ignorując na moment wcale niesubtelne słowa Gilberta. – Dla pewności.

– Znasz adres. Nie wrócę do Berlina przed piątkiem.

Taurys zacisnął szczęki. Tym razem Ludwig pewnie będzie w domu. Teraz, jakiś czas po Charlottenburgu, gwałtowne emocje zdążyły nieco ostygnąć, ale, z tego co mówił im Prusy, Niemcy dalej nie widział problemu w tym, co Rzesza z nimi wszystkimi zrobiła... I Litwa nie był pewny, czy będzie umiał rozmawiać z nim cywilizowanie.

– To nie będzie miła wizyta – szepnął bezbarwnie.

– Cóż – W głosie Prus zabrzmiało coś na kształt urazy. – Życie nie składa się tylko z miłych chwil, nie?

***

Ziemia w doniczce była sucha jak wiór, chociaż Taurys mógłby przysiąc, że dopiero co wlewał tam wodę; marszcząc brwi, cofnął palce i rozejrzał się po kuchni w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby podlać roślinę.

Przydałaby się konewka, pomyślał, zauważając dwa parujące kubki z poranną kawą i sięgając do szafki po jeszcze jeden. Napełnił go czystą, chłodną wodą z kranu i wrócił do ruty, która swoje miejsce znalazła w najodleglejszym kącie kuchni, z dala od kociej miski. Litwa najchętniej postawiłby ją w nieco bardziej słonecznym miejscu, ale niechęć Berty i wymiary jego mieszkania skutecznie przekreślały jakąkolwiek relokację rośliny; musiała zadowolić się tym, co dostała.

– Zmieliłeś kawę? – zapytał, wlewając wodę do doniczki i uważając, by nie pobrudzić kubka ziemią. Odgarnął liście ruty, pozbawione już kwiecia, jak włosy niesfornego dziecka.

– Wpadłem dzisiaj na inny pomysł – odparł Feliks, pracujący przy kuchennym stole nad czymś, co można było umownie nazwać listą rzeczy do spakowania. Kartka pełna była przekreśleń, schematycznych rysunków, bezmyślnych bazgrołów i przypominała Taurysowi bardziej planszę do gry w czołgi, na której czasem przyłapywał uczniów podczas lekcji, niż faktyczny plan działania. – Spróbuj.

Litwa odłożył kubek na swoje miejsce i zaintrygowany sięgnął po kawę. Pod powiekami czuł piasek; próby pomocy Uschi i rozmowa z Gilbertem, której część już streścił Feliksowi – Polska najpierw spłonął rumieńcem wstydu i kolejny raz wymamrotał przeprosiny za sytuację z Francisem, a potem zaklął szpetnie, gdy dowiedział się o Lefevre – zajęły większą część jego nocy.

Pociągnął łyk i wszelkie jego myśli rozwiały się w czarną mgłę.

– Zbożowa – powiedział zmienionym głosem, gdy tylko rozpoznał nieco odmienny smak. Napój smakował wilgocią, ciemnym pokojem, ogarkiem świecy i niewygodnym łóżkiem, miejscem, gdzie więdnął jak roślina pozbawiona słońca. Wzdrygnął się, gdy wspomnienie wróciło. – Ja... nie sądziłem, że można ją jeszcze kupić.

Ku swojemu przerażeniu zauważył, że pod koniec jego głos nieco się załamał; Polska, zaalarmowany, uniósł oczy i przyglądał mu się z niepokojem.

– Znalazłem w spożywczym niedaleko... – zaczął Feliks powoli, podnosząc się z krzesła i nie spuszczając z Litwy spojrzenia. – Ona prawie nie ma kofeiny, smak i konsystencja też robią swoje w przyzwyczajeniu, pomyślałem... To... to nie jest w porządku? – zapytał nagle, przygryzając wargę ze stresu.

Taurys opuścił wzrok i milczał o sekundę za długo; Feliks westchnął, zbliżył się i delikatnie wyciągnął kubek z jego palców.

– Przepraszam? – wymamrotał z wahaniem.

Litwa tylko potrząsnął głową, walcząc ze ściśniętym nagle gardłem. Feliks nie musiał przepraszać, nie miał prawa wiedzieć. Uszanował prośbę Taurysa, by nie pytać o jego blizny, o to, jak powstały i co było z nimi związane; skąd mógł wiedzieć, że w tamtym czasie każdego poranka Litwa wmuszał w siebie kubek lichej zbożówki – ta prawdziwa, droga kawa była tylko dla tych, którzy mieli znaczenie – by jakkolwiek funkcjonować? Dla niego nie pachniała cykorią; raczej solą i wódką.

– Dziękuję, że... że myślisz o moim zdrowiu – wychrypiał, starając się zapanować nad emocjami i wspomnieniami, które kiedyś nauczył się odrzucać i zapominać. Zbyt wiele; zbyt wiele ostatnio wracało; nie chciał przeżywać tego na nowo sam. – Ale... ale nie kojarzy mi się ona dobrze, ja...

Przerwały mu obejmujące go ramiona; Litwa odetchnął, zamknął oczy i zatopił się w drugiej istocie.

Włosy Feliksa pachniały jabłkiem, a dłonie krążyły delikatnie po plecach. Lubił to; nic już nie mogło wzbudzić w tych starych śladach iskier bólu ani sprawić, by sparaliżował go strach, jak wtedy, w Ameryce; właściwie, to lubił ten dotyk, był taki kojący...

Odwzajemnił uścisk, ciesząc się z ciepła i bliskości; Prusak miałby używanie, pomyślał przelotnie i uśmiechnął się, chowając twarz w jasnych włosach Feliksa i starał się zapanować nad oddechem. Dlaczego tak bardzo mu na tym zależy?

– Kupiłem też rumianek, będzie lepszy? – zapytał Feliks nieśmiało.

Uśmiechnął się blado.

– Zdecydowanie. Ale na śniadanie mimo wszystko chciałbym trochę normalnej kawy, Feliksai. Inaczej usnę na lekcji.

– Dobra – Feliks cofnął i zadarł głowę, by na niego spojrzeć. Nie cofnął rąk; otaczały pas Taurysa ni to opiekuńczo, ni to zaborczo; nie miał nic przeciwko. – Ale musisz zjeść śniadanie przed pracą, inaczej cię z domu nie wypuszczę, zrozumiano?

Ostatnimi laty żył tylko na kawie i byle czym, straciwszy całą chęć do chociażby podejmowania prób urozmaicenia jadłospisu; z wolna, dzięki Feliksowi, przypominał sobie ulubione smaki. Miał też nieśmiałe wrażenie, że ma nieco więcej energii, ale być może tylko mu się wydawało; może po prostu chłonął energię bijącą od Feliksa...

Polska chyba zorientował się w sytuacji; z głupim uśmiechem i cudownym rumieńcem na policzkach uwolnił Taurysa i złapał za stojący na blacie kuchennym młynek do kawy, zerkając na Taurysa ukradkiem spod opuszczonych powiek. Jasność rzęs kwitła w słonecznym świetle zupełnie jak ruta.

Litwa patrzył na niego i zdał sobie sprawę, że jego serce bije mocniej.

Nie ze strachu czy poruszenia; z miłości.

***

Było przedpołudnie, gdy Gilbert Beilschmidt odkrył, że skończyły mu się papierosy; przetrząsając z nudów kieszenie spodni, odkrył zgniecioną, kompletnie pustką papierową paczkę, w której – jak sądził do tej pory – powinna znajdować się jeszcze jedna sztuka.

Zmarszczył brwi; najwidoczniej nocą wypalił na hotelowym balkonie więcej, niż myślał, gasząc niedopałki o barierkę i wyobrażając sobie, że mściwie przyciska do metalu kolejne twarze; Francisa, Feliksa, führera...

Prychnął i przymknął oczy, moszcząc się wygodniej w fotelu pasażera. Helikopter przemykał wysoko ponad polami uprawnymi; chyba było już po żniwach, bo zniknęło złote, falujące morze zbóż, jaśniejące w ostrym świetle pięknego dnia, widok, który zakorzenił się głęboko za jego oczami, gdy tylko przez myśli przemykało słowo „środa".

Zawsze lecieli nad tymi polami w drodze na Danzig; niedługo ściernisko zmieni się w głęboką, niemal czarną zieleń Tucheler Heide, głębokich borów kryjących w sobie maleńkie ludzkie przysiółki, leżące zaraz za wewnętrzną granicą kraju, a potem już zobaczy to stare, piękne miasto...

Podobno zieleń uspokaja, pomyślał jeszcze, spod zmrużonych powiek obserwując, jak na horyzoncie pojawia się ciemna linia lasu. Co za bzdura!

Lefevre, ta nędzna wesz! Gilbert aż zazgrzytał zębami ze złości. Nie spodziewał się po tym gryzipiórku żadnego konkretnego działania, które mogłoby im zaszkodzić; wyglądało na to, że się mylił.

Cóż, nawet wspaniałym Prusom się to okazjonalnie zdarzało... Ale teraz był już na własnym terenie, na własnej ziemi – gwoli ścisłości, kilkaset metrów nad nią – a to zawsze dawało mu przewagę.

– Jak pójdziecie do sklepu, weźcie mi fajki – rzucił w kierunku dwóch mężczyzn z przodu. Skinęli głowami. – Te, co zawsze.

– Oczywiście. Gdzie pojedziemy najpierw?

Prusy nie zastanawiał się ani przez moment.

– Mój dom na obrzeżach. Do Belli potem.

– Pamiętaj o objeździe, gdy będziemy jechać mostem – rzucił Jannik do Dumitrescha; ten skinął głową. – Musimy ominąć to skrzyżowanie...

Prusy przestał słuchać ich przyciszonej rozmowy; przymknął piekące powieki i pozwolił sobie na kilkadziesiąt minut lekkiego snu, nim helikopter osiądzie ostrożnie na dziedzińcu koszar, między budynkami ze starej, czerwonej cegły. Z wolna krążący w jego żyłach gniew wygasał, zastąpiony sennością; wydawało mu się, że minęła zaledwie minuta, nim Jannik lekko potrząsnął jego ramieniem i Gilbert otworzył oczy.

Wirniki były ciche i nieruchome, a obok helikoptera stało auto gotowe do jazdy, jedno z wielu samochodów, które jego chłopcy wykorzystywali do przemieszczania się po miastach.

Chwała Bogu, że podczas tego nieszczęsnego tygodnia, gdy miał Lefevre'a ze sobą, nie załatwiał w Gdańsku prywatnych spraw...

– Pana papierosy – Jeden z żołnierzy podał do tyłu paczkę.

– Dzięki... – Gilbert wcisnął papierosy do kieszeni spodni i znów przymknął oczy. Przez kolejny kwadrans wsłuchiwał się w dźwięki miasta; w miarę upływu minut warkot silników i pisk hamujących tramwajów tracił na sile, co dało mu do zrozumienia, że opuścili centrum.

Potem samochód zaparkował na małym, zacienionym mizernym drzewem gruszy podwórku. Prusy bez słowa wyszedł z samochodu i po kilku krokach znalazł się przy drzwiach parterowego, kwadratowego domu o poszarzałych ścianach; kiedyś przeklinał Ludwiga za to, że nie pozwolił mu wymyślnie odmalować tego miejsca, teraz jednak nijakość budynku mogła mu się przysłużyć.

Przycisnął mocno przycisk dzwonka, wpatrując się w widoczne za domem tory kolejowe. Na kilkudziesięciu bocznicach stały nieruchomo molochy wypełnione ropą; zawsze był ciekawy, jak wiele miasta poszłoby z dymem, gdyby to wszystko wybuchło...

Czekając, przysłonił usta i nos dłonią; mocny wiatr niósł w stronę zabudowań zgniły, drażniący odór siarki, mieszający się z wonią ropy naftowej. Gilbert nie był żadnym delikatnisiem, co to, to nie, i czuł w życiu o wiele paskudniejsze rzeczy, ale nawet dla niego okazjonalne wizyty na brzegu Tote Weichsel były dość przykrym obowiązkiem.

– O, to pan, dzień dobry – Zza drzwi wyłoniła się młoda kobieta; długie jasne włosy opadały jej niemalże do pasa, a oczy patrzyły nań przepraszająco zza okrągłych okularów. – Proszę...

Prusy wszedł do środka i obrzucił lustrującym spojrzeniem hol. Odkurzone dywany, starty kurz, żadnego śladu pajęczyn w rogach. Dobrze; w końcu to była jego własność i nie darowałby, gdyby ktoś ją zaniedbał. Wystarczy, że na zewnątrz dom prezentował się byle jak, brudu wewnątrz by nie zniósł.

– Przyniosę pieniądze, poczeka pan chwilę?

– Jasne.

Gilbert został sam; wsunął się do kuchni, usiadł przy stole i zapatrzył na fotografię kota wiszącą na ścianie; ot, zwykły, wyleniały dachowiec, pomyślał mimochodem, patrząc na bursztynowe oczy zwierzaka. Do Gilberty nie ma nawet startu.

Litwie i Polsce powiedział, że to mieszkanie jest dodatkowym źródłem dochodu, nie chcąc wdawać się wówczas w szczegóły planu, który nie był nawet skrystalizowany; ale skoro Feliks tu kiedyś był, pracując jako kurier – Prusy niemal prychnął, kurier! Czemu ktokolwiek o zdrowych zmysłach powierzył mu dostarczanie paczek? – musiał domyślić się, że to nie o forsę Prusom chodzi.

Nikt nie zarabia kokosów na domu jednorodzinnym wybudowanym naprzeciw rafinerii...

– Umowa kończy się za miesiąc – rzucił, gdy kobieta wróciła.

Wynajmująca przygryzła wargę, ale skinęła głową, siadając naprzeciw niego i przysuwając banknoty po stole.

– Nie zmienił pan zdania, prawda?

Jakoś tak żałośnie opuściła ramiona; westchnął w duchu. Chyba miękł na starość.

– Masz jakiś problem ze znalezieniem nowego mieszkania? – zapytał bez ogródek.

– Nie, już znalazłam, po prostu... lubię to miejsce. Sentyment. Przepraszam.

Prusy odchylił się na krześle. Twój sentyment, mała, pomyślał, zaciskając palce na markach, w tej sytuacji nie ma absolutnie żadnego znaczenia.

– Wystawię ci porządną referencję.

Nie myśl, Polen, że tylko ty potrafisz planować.

***

Jeśli istniały rzeczy związane z istnieniem Kraju Autonomicznego Prus, których rzeczony Prusy nie był w stanie wybaczyć, było to zamienienie jednego z jego ulubionych zamków na parlament, a zatem na najnudniejszą instytucję państwową, jaka tylko mogła istnieć.

Słuchając monotonnego mamrotania człowieczka na mównicy, który ani na moment nie podniósł oczu, siedzący w wygodnym, wyścielanym krześle Gilbert złapał się na tym, że znów odpłynął; krzywiąc się, wyprostował się i posłał mówcy zirytowane spojrzenie.

Oczywiście, to było ważne, bo to był jego kawałek, jego ziemia, ale na litość boską, czy nie można byłoby ograniczyć się tylko do jednego czytania? Ile razy można miąć, miętosić, ciąć, poprawiać, omawiać każde zdanie tego suchego bełkotu, zamiast po prostu wprowadzić zmianę w życie?

Te przepisy zazwyczaj dało się streścić w trzech zdaniach; zdecydowanie nie miał cierpliwości ani do polityki, ani do biurokracji. O czym oni w ogóle teraz gadają?

– ...co następuje: obniżenie minimalnego wieku przyjęcia do internatu bądź bursy z czternastu do dwunastu lat za zezwoleniem rodzica, umożliwienie swobodnych przenosin do placówki oświatowej poza terytorium Kraju oraz w odwrotnym przypadku, z terytorium Rzeszy przy zastosowaniu uproszczonych zasad...

Aa, Gilbert zamrugał. Ustawa szkolna. Przy tym wszystkim, co się działo, zdążył o niej zapomnieć.

Słuchając jednym uchem, powiódł wzrokiem po stołach ustawionych pośrodku Sali Kafelkowej, gdzie ponad czerwonym suknem zasiadali członkowie parlamentu, szukając czegoś interesującego... Jest, wiceminister finansów, z niesmakiem marszczący brew, bo tekst ustawy przeszedł do ustępu o pieniądzach; zawsze był skąpą szują, pomyślał Prusy z rozbawieniem i przesunął spojrzenie na drzwi.

Zaraz będzie krótka przerwa; na przerwie politycy lubili rozsiewać ploteczki, spacerując po Sali Luster, a Gilbert wiedział, że mimo tak wielu odbić, to właśnie tam często rodziły się tajemnice; dobrze by było dorwać tego gościa, nim mu ucieknie.

Jeśli uwinie się z tym szybko, może znajdzie chwilę, by rzucić okiem na jego drugą ulubioną salę, tą pełną bursztynu...

– ...zwiększenie budżetu stypendium artystycznego dla uczniów, celem propagowania lokalnej kultury oraz rozszerzenie go na uzdolnionych uczniów spoza Kraju...

– Marnotrawstwo publicznych pieniędzy...

– Płacić uczniom, też wymysł...

– Aprobuję – odezwał się głośno Gilbert, zakładając nogę na nogę i skupiając na sobie spłoszone spojrzenia. – Królewiecka orkiestra zdecydowanie potrzebuje zastrzyku świeżej krwi, teraz to banda stetryczałych dziadów, która ledwie trzyma instrumenty w rękach.

Przyjęto bez poprawek.

***

Spacer ze szkoły okazał się dłuższy niż Taurys się spodziewał; po niemal godzinie marszu ciężko dyszał, gdy wchodził na trzecie piętro. Chociaż już kolejnego dnia miał odebrać auto od mechanika, po cichu planował pieszy powrót z pracy przynajmniej raz w tygodniu; może w ten sposób odzyska chociaż część sił.

– Mam potwierdzenie nadania dla biura – Feliks na powitanie zamachał zadrukowaną kartką. – Ze swojej strony wszystko załatwiłeś wzorowo, panie Laurinaitis. Wniosek pewnie dzisiaj dotarł do urzędu miejskiego i o tej porze... – Zerknął na zegar w kuchni. – powinien już leżeć w koszu, a jakiś nieszczęsny biurokrata kreślić zwrotkę.

Litwa zerknął przez ramię na drzwi na klatkę schodową; świadomość, że biuro nie może wejść do jego mieszkania, napawała go ogromną ulgą.

– Gdyby tylko sprawę Uschi dało się rozwiązać pieniędzmi i znajomościami... – powiedział jednak melancholijnie; dzisiaj nie miał lekcji z jej klasą, ale i tak przez cały czas myślał o dziewczynce.

– Znajdziemy rozwiązanie – odparł pewnie Polska. Jakoś to będzie, mówiły jego oczy. – Prawnie mamy związane ręce, ale ciągle myślę, jakby to obejść... – mruknął jakby do siebie, marszcząc brwi w zastanowieniu. – Dobra. To co robimy z przeprowadzką do – skrzywił się. – Ludwiga Beilschmidta?

Personalia zabrzmiały jak obelga.

– Po obiedzie przejrzymy jeszcze raz notatki – zaproponował Litwa. – Zawiozę je w czwartek lub w piątek weźmie je Gilbert. – Po cichu liczył na tę drugą opcję.

– Przyszło coś jeszcze? – Feliks wpatrywał się w przestrzeń, przygryzając wargę, co było oznaką, że intensywnie myślał.

– Gris milczy.

– Czyli czekamy na dalszy rozwój sytuacji w Hiszpanii – mruknął Polska. – Stany siedzą cicho już od dłuższej chwili, Anglia też...

– Może sytuacja stanęła w miejscu? – zasugerował Litwa.

– Albo czekają na wieści od nas.

– Komisja – szepnął Taurys jakby do siebie i mimowolnie przeszedł go dreszcz. Chociaż miała miejsce tydzień temu, nadal wzdrygał się na samo wspomnienie. Polska przyglądał mu się uważnie.

– Prusak powinien mieć lada moment komplet informacji – odezwał się cicho.

Taurys skinął głową; obawiał się wyników... Przymknął oczy; nie macie wieczności, słowa Gilberta znów zadźwięczały mu w głowie. Powinniście wykorzystać ten czas jak najlepiej, idioci.

Zastanawiając się nad tym, obserwował, jak Feliks pochyla się nad kuchenką; w garnku gotowały się ziemniaki, a na patelni smażyło coś, co wyglądało na polskie kotlety schabowe. Wciągając ich woń w nozdrza, Litwa zdał sobie sprawę, że jest naprawdę głodny.

– Jutro jadę po samochód, ale w piątek kończę wcześniej – powiedział, sięgając po talerze. – Wtedy ja zrobię obiad, dobrze?

– Nie smakuje ci moja kuchnia? – Feliks wyszczerzył zęby.

Gdyby nie ty, dalej jadłbym byle co, pomyślał Litwa, ale na głos odpowiedział:

– Nie o to chodzi – uśmiechnął się zmieszany, czując, ku swojemu zaskoczeniu, że na jego policzki wkrada się rumieniec. – Po prostu... chciałbym poczęstować cię czymś innym. Znalazłem... w moich starych książkach jest parę przepisów.

– Kartacze? – ożywił się Polska i nagle świat mógłby przestać istnieć, bo jasność jego uśmiechu oślepiała jak wybuch gwiazdy. – Zrobisz mi kartacze, Licia?

Kartacze; Litwa obrócił w myślach polskie słowo, zastanawiając się, czy znaczy to, co mu się wydawało.

– Pyza? Mięsne nadzienie? Gotowane i surowe ziemniaki? – podpowiedział Feliks, z niecierpliwością pstrykając palcami.

– Tak. Didžkukuliai – Litwa uśmiechnął się do wspomnień. Całe lata nie jadł tej potrawy. Wyglądało na to, że Polska podziela jego słabość do tego dania. Poczuł ciepło w sercu. – Albo cepelinai.

Był zdumiony, jak łatwo jego umysł podpowiedział mu odpowiednie słowa.

– Cepelinai? – powtórzył Feliks zdezorientowany. – Czy to ma jakiś związek z zeppelinami?

– Właściwie, to od tego wzięły nazwę – przyznał Taurys, a potem zmarszczył brwi, widząc, jak Feliks chichocze. – Co? Dlaczego się śmiejesz?

– Chcesz mi powiedzieć, że spojrzałeś kiedyś na niemieckie sterowce na niebie, potem na swój talerz i stwierdziłeś: ej, wyglądają identycznie? – Polska śmiał się, ale nie było w tym kpiny; cóż, pomyślał Litwa, unosząc kącik ust, w pewnym sensie było to całkiem zabawne.

– Ja nie wymyśliłem tej nazwy – zastrzegł. – Ale tak, masz rację.

Polska triumfalnie wycelował w niego drewnianą łopatką, nim jednak cokolwiek powiedział, Litwa zerknął na patelnię.

– Przypalają się.

– Szlag!

Kręcąc głową z rozbawieniem, Litwa patrzył przez krótką chwilę, jak Feliks próbuje zapanować nad sytuacją, a potem ruszył na pomoc.

W takich chwilach łatwo było zapomnieć o tym, co wisiało im nad głowami; mieć wrażenie, że są tylko dwójką zwykłych ludzi, przeżywających wspólnie zwykłe dni...

Jakiś czas później, gdy obiad zniknął z talerzy – prawie; Taurys wciąż miał problem ze zjedzeniem pełnej porcji – znaleźli się w saloniku. Siedząc na podłodzie, oparty plecami o kanapę, Feliks rozłożył wokół siebie dokumenty.

– Dobrze, że mamy to wszystko zaszyfrowane – mruknął, podnosząc do oczu notatkę pełną nut. – Hmmm...

– Myślisz, że Ludwig...? – Taurys nie dokończył. Siedział na stołku przy fortepianie i zerkał na swoje notatki związane z pracą, trzymając w dłoni długopis; po pierwszej lekcji z pierwszoklasistami uznał, że musi dokonać kilku drobnych poprawek w konspektach.

– Czy wpakuje Prusy w kłopoty? – Polska uniósł brew. – Świadomie nigdy. Pieprzone papużki-nierozłączki – mruknął pod nosem. – Czy będzie go kusiło, by w tym pogrzebać? Nie wykluczam.

Taurys obejrzał się przez ramię.

– Nie są w takich dobrych stosunkach, jak kiedyś – powiedział ostrożnie i westchnął. – Ale masz rację, nie wierzę w to, by Ludwig chciał mu w jakikolwiek sposób zaszkodzić. I vice versa...

– Taaak... – Polska przekrzywił głowę, przewrócił kartkę do góry nogami. – To nie szyfr. Twoje?

Taurys sięgnął po notatkę. To niezaprzeczalnie było jego pismo, chociaż nuty nie były podpisane; zwykle to robił, nie ufając własnej pamięci. Położył kartkę na pulpicie i, wpatrując się w nuty, wolno zagrał początek, mając nadzieję, że może dźwięki obudzą w nim odpowiednie wspomnienie.

– Nie znam tego – Polska odezwał się cicho, wsłuchując się w muzykę.

To była niespokojna kompozycja pełna niskich dźwięków, znajoma, chociaż na wpół zapomniana; Litwa milczał przez chwilę, z palcami na klawiszach, starając się pochwycić nieuchwytną myśl.

– Wiem, kto to skomponował – powiedział, z trudem przypominając sobie personalia. Widział kiedyś te nuty w starym zeszycie; jakiś młody człowiek pokazywał mu te nuty, dawno temu. Wydawało mu się, że była tam dedykacja... Mano seseriai... – Vytautas Bacevičius. Napisał to dla siostry, Grażyny. Też... też zajmowała się muzyką, tak mi się wydaje...

– Nie kojarzę... Zaraz – Feliks zmarszczył brwi, a potem otworzył szerzej oczy. – Bacewicz? Grażyna Bacewicz, ta skrzypaczka? Pamiętam ją! – zawołał z podekscytowaniem. – Słyszałem ją kiedyś na koncercie orkiestry w Warszawie – wyjaśnił zdumionemu Taurysowi, przykładając dłoń do ust. – Była świetna!

– Nie widziałem – Litwa zamrugał, a potem spojrzał na nuty i uśmiechnął się nostalgicznie. – Więc cała rodzina była taka muzykalna?

– Na to wygląda – Polska uśmiechnął się do ucha do ucha. – Ciekawe co robiła dalej... – zastanowił się, a jego głos przybrał poważniejszą nutę. – Potem nie... nie miałem w głowie muzyki.

Bo potem było Preludium, dopowiedział Litwa w myślach. I nikt już nie myślał o muzyce...

– Też nie słyszałem później o Vytautasie, mam wrażenie, że wyjechał – stwierdził niepewnie. Uniósł wzrok na półkę z książkami i zmarszczył brwi. – Musiałem kiedyś skądś to przepisać, papier jest całkiem nowy... Ciekawe...

Podejrzewał, że spotkał młodego kompozytora na jednym z przyjęć, na które zapraszano go, Litwę, na krótko przed wojną; spotykała się tam sama śmietanka towarzyska...

Polska porzucił notatki; wcisnął się między ciągle siedzącego na stołku Taurysa a szafkę z telewizorem i zaczął przeglądać leżące tam nuty.

– Ale mam ochotę teraz zagrać. Widziałeś gdzieś „Marsz turecki"? – zapytał, przerzucając kartki. – To jedyne, co jako tako pamiętam, ćwiczyłem ostatnio...

– Słyszałem – Litwa uśmiechnął się ciepło. Też lubił ten utwór. – Mam... Czekaj – Wstał ze stołka i przykucnął przed stolikiem, czując na sobie zaciekawione spojrzenie Feliksa. Wyciągnął spomiędzy nut jeden szczególny arkusz i, przygryzając wargę, ukradkiem zerknął w górę. – Pomyślałem... nie chciałbyś zagrać ze mną na cztery ręce?

Iskra w tych zielonych oczach była wystarczającą odpowiedzią; Mozart zagościł na pulpicie, usiedli we dwóch na wąskim stołeczku, ramię w ramię, bok przy boku i... i zagrali.

Początkowo niepewnie, co rusz zderzając się dłońmi, gubiąc rytm i nie wiedząc, jak manewrować rękoma w tej ciasnocie; z czasem ich gra nabrała płynności, palce Feliksa przypomniały sobie, jak się gra, dłonie Taurysa podążały za nutami, i muzyka stała się czystą harmonią.

Litwa zdał sobie sprawę, że się uśmiecha; jakby na ich obu padł magiczny czar.

Spojrzał na Feliksa, zatopionego w muzyce, na jego oczy, wpatrzone w klawisze i pełne skupienia i jakiejś wewnętrznej, jaśniejącej radości; na jego usta, na przemian albo uchylone, albo przygryzione nieświadomie w skupieniu; na wysuniętą odrobinę czubek języka, którym czasem Polska muskał górną wargę, nie zdając sobie z tego sprawy, i w końcu na ramiona, poruszające się coraz śmielej w grze. W świetle padającym zza okna jego włosy jaśniały jak złoto.

Przepadłem, zrozumiał Litwa, a jego dłonie grały już same, pamięć mięśniowa robiła swoje, podczas gdy on wspomnieniami był daleko w czasie i przestrzeni. Gdy utwór się kończył, gdy nacisnął klawisze po raz ostatni i gdy dłoń Feliksa nagle spoczęła na jego ręce, nie pozwalając zdjąć jej z klawiatury, powtórzył to w myślach jeszcze raz.

Feliks zwrócił ku niemu głowę i pochylił się ku niemu; też się uśmiechał. Taurys widział głęboką zieleń i błyszczącą czerń, wpatrywał się w te oczy jak urzeczony...

Znowu przepadłem, pomyślał, odkrywając, że wargi Feliksa wciąż smakują słodką, mleczną kawą.

***

Lustra odbijały wszystko; kryształowe żyrandole, wysokie, rzeźbione krzesła, lśniący, wypolerowany parkiet, słówka i półsłówka, ploteczki i sekrety; Prusy lawirował wdzięcznie między ludźmi, słuchał, zamieniał zdanie lub dwa, i właśnie, gdy dowiedział się już wszystkiego, czego chciał, gdy widział już przed sobą drogą do Komnaty Bursztynowej, w ucho wpadła mu zupełnie zwykła, zupełnie nieistotna rozmowa:

– Po tej ostatniej klęsce Borussia się nie podniesie – Jakiś poseł gestykulował zawzięcie, wlewając w to więcej energii niż kiedykolwiek przejawiał na sali głosowań. – Osiem przegranych meczów z rzędu, przecież to już poniżej dna.

Gilbert nie mógł się powstrzymać.

– Siedem przegranych – rzucił oschle. Może i jego ulubionej drużynie piłkarskiej szło ostatnio beznadziejnie, ale to nie był powód, by jeszcze bardziej ich pogrążać, zawyżając liczbę jej przegranych.

– Osiem – Mężczyzna obrócił się ku niemu, zadowolony, że ktoś z otaczających go ludzi przejawia ochotę do dyskusji o sporcie. – Nie widział pan tej klęski w ostatnim meczu?

– Klęski? – powtórzył zbity z tropu Prusy. – Ostatni był w przedostatnią niedzielę i wygrali.

– Musiało się panu pomylić, znów spartaczyli sprawę – Poseł machnął lekceważąco ręką. – Tak nisko upadła ta drużyna, aż żal patrzeć...

Odszedł, pozostawiając Gilberta w stanie kompletnej dezorientacji...

– Osiem – wyszeptał do siebie Prusy, a przed jego oczami stanęło rozgwieżdżone oblicze chłopca w krótkich spodenkach, z jasną czupryną opadającą na czoło, ciągnącego go niecierpliwie na murawę boiska.

...i z paskudnym, kwaśnym, gorzkim uczuciem, że został okłamany.

***

Ja nie pamiętam, jak to jest być szczęśliwym.

Może właśnie sobie przypominasz...?

Łagodne słowa Anniki dźwięczały mu w głowie, a w nozdrzach czuł zapach jabłek i kawy; minuty przemykały leniwie, gdy, siedząc na kanapie, między złożoną na czworo kołdrą a przekrzywioną poduszką, trwali przy sobie.

Od dziesięcioleci się z nikim nie całował; zdążył już zapomnieć, jakie to przyjemne dotykać innych warg, chłonąć ich ciepło, dzielić oddech, delikatnie muskać nosem miękką skórę policzka, uśmiechać się do siebie...

– Tęskniłem za tobą – szepnął Feliks, zarumieniony tak, jakby był nastoletnim chłopcem, a nie tysiącletnim mężczyzną, wpatrując się w oczy Taurysa z czystą radością, nim w końcu ułożył głowę na jego torsie.

Litwa objął go mocno, kiwając głową, bo nie ufał w tym momencie swojemu głosowi.

Moment, w którym szukał Łabędzia po ulicach miasta, przyjazna dłoń na plecach w ciemnościach po Charlottenburgu, restauracja w Tuluzie późnym wieczorem, wspólne spacery, obecność i wsparcie... Coś, paskudny głosik z tyłu głowy, szeptały, że na to nie zasługiwał, ale Litwa nie chciał go słuchać. Tym razem to oni trzymali pióro własnej historii...

Feliks uniósł się lekko i cmoknął go w usta; potem, ze słońcem jaśniejącym w źrenicach, oparł czoło o jego ramię. Przylepa, pomyślał Taurys czule, samemu muskając wargami czoło Feliksa.

Palce dotknęły delikatnie jego karku i grubszej linii blizny, a potem szybko się cofnęły.

– Nigdy nie zapytałem, czy mogę – odezwał się Feliks cicho, a w jego oczach pojawił się wstyd. – Powinienem był, co?

Taurys jak przez mgłę przypomniał sobie te wszystkie razy w ostatnich tygodniach, gdy Polska go obejmował i pokręcił głową.

– Jest w porządku – szepnął szczerze. – To... to mnie uspokaja – przyznał nieco zmieszany.

Sto lat temu nie pozwoliłby nikomu dotknąć tych pleców; osiemdziesiąt lat temu chował je pod połami na wpół rozpiętej koszuli, w oparach dymu i alkoholu, w ciemności nocy, kiedy Milda z odrazą i rozczarowaniem nazwała go wrakiem; może czas leczył chociaż niektóre rany, pomyślał. A może to był Feliks.

Nie Polska, nie Rzeczpospolita, nie Korona. Po prostu Feliks.

Feliks, który właśnie wypuścił powietrze z ulgą.

– Spróbujemy jeszcze raz? – zapytał cicho, muskając opuszkami policzek Taurysa.

Tak wiele, pomyślał Litwa. Tak wiele musiało się wydarzyć. Tak wiele musieliśmy stracić. Słowa stanęły mu w gardle.

– Li... Tauri?

I to, ta prosta forma gramatyczna, zwykły wołacz, sprawiła, że oczy Litwy nagle zaszły wilgocią i mgłą; nigdy wcześniej się tak do mnie nie zwrócił, przypomniał sobie, a jego gardło znów ścisnęło się ze wzruszenia.

– Taip, Feliksai – wydusił z siebie, na moment opierając czoło o mostek Feliksa, bo po prostu tego potrzebował; oparcia. Oparcia i bliskości, szczerej, czystej bliskości. Dłonie Polski znalazły się na jego plecach, zaczęły kreślić kręgi. Uśmiechnął się z trudem. – Nie mam wyboru, prawda?

Dłonie znieruchomiały na sekundę; Taurys uniósł głowę, widząc, jak oczy Feliksa błyskają niepokojem. Uśmiechnął się uspokajająco.

– Nikt nie dał nam oficjalnie rozwodu – szepnął czule. – Jesteśmy na siebie skazani.

Feliks roześmiał się głośno.

I przez pewien czas świat był pięknym miejscem.

***

Więc nadeszły piątek i ostatnia wizytacja; wysiadając z samochodu na jednym z berlińskich osiedli, Gilbert ukradkiem zerknął na miejsca parkingowe. Stary volkswagen wrócił na swoje miejsce; Prusy z zadowoleniem skinął do siebie głową. To był porządny mechanik.

Zerknął na „oficerów"; obaj wydawali się już odliczać minuty do końca. W przeciwieństwie do większości ludzi, jego chłopcy mieli wolne również soboty; ot, kolejny benefit pracy dla biura relokacji, skutecznie zamykający usta.

Lubił tych dwóch; będzie mu szkoda, gdy do biura przyjdzie polecenie wymiany pracowników, nim ci zorientują się, że personifikacje się nie starzeją. Trzeba będzie postarać się o jakiś kontakt, zanotował w myślach. Zawsze warto mieć ludzi w armii. I kogoś, z kim fajnie jest wyskoczyć na piwo...

Berta otarła się mu o nogi, gdy tylko przekroczyli próg; Litwa cofnął się w głąb korytarza.

– Proszę – powiedział cicho, ale jego spojrzenie spotkało się ze wzrokiem Gilberta. Twarz miał poważną, ale oczy mu się nieśmiało śmiały, jakby ta ich cotygodniowa, wieloletnia farsa z jakiegoś powodu zaczęła go bawić, zamiast wbijać kolejne gwoździe do trumny.

Interesujące, pomyślał Prusy, mrużąc oczy z zaintrygowania. Czyżby w końcu ta chodząca depresja wzięła sobie moje słowa do serca? Uśmiechnął się kącikiem ust, czując przypływ satysfakcji. Chociaż to poszło po jego myśli.

– Sprecher – rzucił, wyciągając rękę. – Masz kawę? – dodał ciszej, gdy oficerowie rozpierzchli się po mieszkaniu.

– Dopiero co się zaparzyła.

Gilbert z udawanym ziewnięciem podrapał się po karku; opuszki palców musnęły wyłącznik. Pstryk. Tylko na chwilkę; w tym tygodniu, po rewelacjach, jakie zapewnił mu Francis, bardzo uważał na to, by przerwy w nagraniach nie były dłuższe niż kilka sekund.

– Przyjdę później, wszystko omówimy, teraz cisza – wymamrotał.

Litwa skinął głową. Pstryk.

– Dobra, żadnych podejrzanych rozmów – Lista połączeń oczywiście nie zawierała nic podejrzanego, skoro istniał drugi sprecher, obecnie znajdujący się gdzieś w niebycie, wraz z Feliksem Łukasiewiczem, bronią palną i paroma innymi rzeczami, których Jannik i Dumitresch nie powinni znaleźć. – Hmm... – Gilbert rozejrzał się po kuchni w poszukiwaniu inspiracji. Kawiarka na wyłączonym palniku, cichutko grające radio, jakieś zielsko... – Chłopaki, macie coś?

Taurys odprowadził go wzrokiem, gdy Gilbert niemal teatralnie zajrzał do sypialni, gdzie Jannik tylko wzruszył ramionami, stojąc przed otwartą szafą, a potem wszedł do łazienki; Dumitresch stał tyłem, próbując ukryć ziewniecie, ale zdradziło go lustro.

Na początku, gdy zaczęli z nim latać, byli bardzo skrupulatni; po tych kilku latach, gdy żaden z rzekomo podejrzanych nie wykazywał podejrzanych zachowań, ich entuzjazm mocno osłabł; zawsze to tak działało. Dobrze, że żołnierze zwykli nie zadawać pytań...

– Dobra, zwijamy się.

– Jeszcze korespondencja – Dumitresch sprawdzać półkę pod lustrem.

Nic specjalnego; jakiś krem do golenia, staromodna maszynka z wymiennymi ostrzami, męska perfuma popularnej marki... Żadnych dziwacznych kosmetyków czy pachnideł; Polska przynajmniej umiał po sobie posprzątać.

– Fakt.

Prusy wrócił do kuchni i przerzucił w rękach raczej skromny stos kopert, w których znajdowały się co najwyżej zawiadomienia i rachunki, tylko dla odhaczenia kolejnego obowiązku.

– Czysto. Kończymy, chłopaki... – Taurys bez słowa podał mu kubek; Gilbert skinął głową i wypił długi łyk, a gorąca, gorzka kawa rozlała się po jego wnętrznościach, wzbudzając krew. Dokładnie tego było mu trzeba.

Zamknęły się drzwi, winda zjechała na dół, a Jannik odpalił silnik.

– Podwieźć pana do brata czy idzie pan na imprezę? – zapytał swoim zwyczajem.

Chociaż jakaś część Gilberta marzyła o tym, by rzucić się na swoje łóżko i zasnąć, nawet mimo świeżej dawki kofeiny, podał nazwę ulicy gdzieś na drugim końcu Berlina, na której znajdował się losowy klub nocny.

Wrócił taksówką niecałą godzinę później; tym razem otworzył mu Polska.

– Wbrew temu, co ci się wydaje, jesteś martwy – rzucił Prusy na powitanie, przekraczając próg.

– Ciebie też miło widzieć – mruknął Feliks nieco przygaszonym tonem, zamykając drzwi.

Przeszli do kuchni; Prusy bezceremonialnie złapał za krzesło, obrócił je i usiadł nań okrakiem, opierając ramiona na oparciu. Wpatrzył się zmrużonymi oczami w pozostałą dwójkę; Feliks przystanął obok Litwy przy kuchennych meblach.

Blisko; ich dłonie ocierały się o siebie grzbietami. Wszelkie „no, w końcu" Prusy postanowił jednak zostawić na później.

– Porobiło się, co? – Polska spróbował się uśmiechnąć. Litwa ciężko westchnął, zerkając to na Feliksa, to na Gilberta, jakby już spodziewał się awantury.

Gilbert wciągnął powietrze przez zęby, ale ku ich zdumieniu, nie wybuchnął. Zamiast tego sięgnął za pazuchę swojej skórzanej kurtki i wyciągnął coś stamtąd; papierowa teczka z plaskiem uderzyła o blat stołu.

– Twoje wyniki, Lit.

Taurys zamrugał, a potem niepewnie wziął teczkę do ręki. Chwilę trwał z nią w dłoniach, wpatrując się w nią, jakby zawierała wyrok.

Rzucił znaczące spojrzenie Polsce, ale ten już był u boku Litwy, delikatnie rozplątywał uścisk zdrętwiałych palców i szeptał coś miękko; Litwa odszepnął coś w odpowiedzi, ale nadal wpatrywał się w nieotwarte dokumenty.

Boże, daj mi dla nich cierpliwość.

– Spore niedobory witamin i minerałów – rzucił z litością. – I bodajże łagodna anemia. Nie jest z tobą jeszcze tak źle, więc nie panikuj.

Polska posłał Gilbertowi ostrzegawcze spojrzenie, ale ten tylko wzruszył ramionami.

– Dzięki – powiedział słabo Taurys, w końcu otwierając teczkę. Usiadł ciężko przy stole i chwilę studiował wyniki, z Feliksem wiszącym nad jego ramieniem, powtarzającym bezgłośnie wnioski lekarza. – Rozumiem, że to kopia z biura?

– Tak, wszystkie już dotarły.

– A co na to biuro... albo führer?

– Jeszcze nikt się nie odniósł, z tego co mi wiadomo – Prusy wzruszył ramionami. – Ostatnie przyszły wczoraj, a dyrektor nie chciał przekazywać mu niepełnego kompletu dokumentów.

– Lefevre już je czytał? – Polska oparł podbródek o ramię Taurysa, dalej wpatrując się w wyniki tak, jakby mógł z nich wyczytać jakieś magiczne rady. Po lekkim rumieńcu, który pojawił się na twarzy Litwy, Prusy stwierdził, że ten nie ma nic przeciwko, co napawało go pewną satysfakcją.

Potem skrzywił się na myśl o urzędniku.

– Prawdopodobnie – mruknął z niechęcią. – Połączy kropki, skurwysyn. W twoim interesie, Lebediew, jest udawać człowieka w jak najbardziej przekonujący sposób.

Ze spojrzenia, jakie ze sobą wymienili, wywnioskował, że mimo początkowych zaprzeczeń, Litwa powiedział Polsce o sugestii zarejestrowania go w biurze; poczuł dumę, że przemówił temu połamanemu człowiekowi do rozsądku. Może jeszcze da się go wyprowadzić na prostą...

Ciekawe, pomyślał nagle. Przez ostatnie lata Lit był zaskakująco stabilny, a potem pojawił się Polen i się okazało, że to tylko pozory... Trochę jakby rozbić wazon, skleić go i odłożyć na półkę na długie lata, a potem postawić obok rozgrzanego pieca...

– Przedyskutujemy to – Polska zadecydował. – Co z Erzsi?

– Z tego, co widziałem, ma całkiem przyzwoite wyniki – odparł Prusy gładko, ale zmarszczył brwi. Gdy rozmawiali poprzedniego dnia przez sprecher, śmiała się przez łzy. W sobotę musiał być w parlamencie; jeśli wszystko pójdzie gładko, zdąży do niej pojechać i wrócić przed początkiem pracy w poniedziałek. Prześpi się w pociągu, znowu...

– Całe szczęście... – szepnął Feliks jakby do siebie.

Litwa zamknął wolno swoją teczkę.

– A co z ... – uniósł oczy. – Z Raivisem? Z Edwardem?

Gilbert nie spuszczał z niego wzroku; w zieleni lasu dostrzegł czyste błaganie. Nagle do Prus dotarło, że Litwa też, przynajmniej dla Łotwy, jest starszym bratem i zna tę samą obawę, co on; jakoś zawsze o tym zapominał.

– Lekarz sugerował hospitalizację dla Raivisa, uznając jego stan za niepokojący, ale stabilny. Dla Edwarda wydano zalecenie natychmiastowego poddania się opiece szpitalnej. Niedobory, osłabienie, anemia, kilka schorzeń wynikających z zaniedbania, ogólnie jest słabo.

Feliks syknął przez zęby, potem spojrzał niepewnie na Litwę.

– Spodziewałem się tego – Taurys odezwał się cicho, nim Gilbert zdążył cokolwiek dopowiedzieć. Westchnął drżąco i skinął głową. – Dziękuję – Spojrzał na Feliksa i westchnął. – To, póki co nic dla nich nie zmienia, prawda? Ci lekarze nie wiedzą, że nie... nie jesteśmy ludźmi i ile... ile jesteśmy w stanie przejść. To nie tak, że w ostatnich dniach... nastąpiła jakaś gwałtowna zmiana, prawda?

– Nie – przyznał Prusy, wspominając zaznaczone czerwienią negatywne wyniki Estonii. Przeciętny człowiek mógłby już nie żyć, ale oni byli twardsi. – Póki co, nie.

Zapadła cisza.

– Gdy tylko będę coś wiedział, dam znać – Prusy podjął po chwili. Z kieszeni wyciągnął kawałek papieru i podał Polsce. Feliks ze zdumieniem obrócił w palcach wymiętą, pobrudzoną wizytówkę. – Rudolf Lehr. Załatwiłem, tak jak mówiłem.

– To wiele ułatwia – Polska uśmiechnął się. – Masz coś jeszcze?

– To, że Kraj Autonomiczny Prus – Gilbert skrzywił się. Ta nazwa zawsze brzmiała koszmarnie. – Nie ma w planach zwiększać wydatków na obronność w ciągu najbliższych lat.

– Masz na myśli obronność morską? – Litwa zmarszczył brwi.

– Też, ale że jesteśmy... de facto, enklawą, wedle porozumienia ze Zjednoczoną Rzeszą... nie każcie mi pamiętać numeru ustawy... przekazujemy Rzeszy stały procent w celu symbolicznego, bla bla bla, wsparcia obronności całego kraju. Jest oparty na ich budżecie. Skoro wiceminister finansów, którego miałem okazję dopaść i oczarować swoim urokiem osobistym, nie planuje zwiększenia kwoty, to Rzesza również. Najprawdopodobniej.

– Kolos na glinianych nogach – wymamrotał Feliks. – Gnijących glinianych nogach...

– Co z tymi rzeczami? – przerwał mu Gilbert, nie chcąc wdawać się w politykę Prus. – Byliście u mojego braciszka? Nic nie wspominał – dodał złośliwie, widząc jak Polska i Litwa zgodnie odwracają wzrok.

– Byliśmy – powiedział cicho Taurys. – To nie była... – odkaszlnął. – Najmilsza rozmowa.

– Komu pierwszemu puściły nerwy? – Prusy uniósł brew.

– Mi – przyznał Litwa po krótkim milczeniu.

– Podniosłeś się z ziemi, brawo – mruknął Gilbert bardzo cicho do siebie. – Mam się spodziewać jakichś szkód w mieniu, Lit? Mam nadzieję, że moje drzwi są nietknięte.

Taurys ciężko westchnął.

– Zapomniałem trochę, jak uparty Ludwig jest – przyznał.

– Upartość ma po Saksonii – wyjaśnił Prusy. – Darcie mordy po Brandenburgii, a wszystkie dobre cechy odziedziczył po mnie – dodał z czułością, ale uważne ucho wychwyciłoby w niej również nutkę bólu.

Nim Polska otworzył usta, by zapytać, jakie to dobre cechy Prusy przekazał Niemcom, na stół wskoczyła Berta; otarła się o wyciągniętą dłoń Gilberta, wygięła grzbiet i zamruczała; na koniec przeszła po teczce z wynikami i zeskoczyła, stając przy misce, przeraźliwie głośnym miauczeniem zakomunikowała, że jest głodna.

Prusy zerknął na minę Feliksa i zaśmiał się w głos; najwidoczniej Polska uświadomił sobie w pełni, że wiążąc się z Litwą, dostaje tego rudego diabła w pakiecie.

Ha. Niech ma za karę.

À propos kary, z Ludwigiem sobie jeszcze dzisiaj porozmawia. Co ten dzieciak sobie wyobrażał?

Okazja do rozmowy jednak nie nadeszła; gdy wrócił do mieszkania, Ludwiga nie było; kartka zostawiona na stole informowała Gilberta, że wyszedł odwiedzić nową siłownię, którą otwarto w okolicy.

W normalnych warunkach Prusy byłby zadowolony, że Niemcy znalazł sobie jakieś zajęcie poza pracą; teraz zazgrzytał zębami, wpadł do swojego pokoju i sięgnął po gitarę.

Kurz zakręcił mu się w nosie; doprowadził instrument do porządku, a sąsiadów do rozpaczy, grając długo w noc, po raz pierwszy od wielu miesięcy mając trochę czasu i ochoty, by zająć się muzyką.

Rano tylko zamienili dwa słowa; potem Niemcy ruszył do biura niemal biegiem, bo, jak się okazało, o ile ustawa finansowa była już skończoną sprawą, najwyraźniej kodeks ruchu drogowego był ważniejszy niż fakt, że Ludwig okłamał brata.

Albo po prostu się pomylił, albo to był jakiś głupi żart, pomyślał jeszcze Prusy, gdy sam znalazł się na Großer Platz w Germanii, wślizgując się do głównego niemieckiego parlamentu, by znów wysłuchiwać tego samego, co w Królewcu; absolutnych nudziarzy. Ale nie podoba mi się to.

Planował złapać Ludwiga w przerwie obiadowej, wyciągnąć go do jakiejś knajpki i porozmawiać, ale gdy wychodził z parlamentu, usłyszał, jak ktoś do niego dzwoni na oficjalny sprecher.

Wyciągnął go z kieszeni i zamrugał na widok numeru wyświetlonego na ekranie sprechera. Dyrektor biura? Co ta wygodnicka łajza od niego chce?

– Panie Beilschmidt – Głos mężczyzny był napięty i niechętny, ale to drugie akurat nie było nowością; dyrektor reagował tak za każdym razem, gdy musiał wypełnić jakiś obowiązek na swoim stanowisku. – Jest pan w Berlinie?

– Owszem – mruknął Prusy, dyskretnie rozglądając się dookoła. Przeszedł kilka metrów i przystanął w cieniu budynku, mając przed sobą widok na fontannę. – Coś nie tak w biurze?

– Dostałem ważny telefon. Biuro Najwyższego Wodza chce, by pan się tam stawił. – Niedopowiedziane „jak najszybciej" zadźwięczało w jego uszach.

Gilbert zmiął w ustach przekleństwo. Cholera, pomyślał, zaciskając szczęki. „Biuro najwyższego wodza" było ładnym eufemizmem, mającym nie przerażać ministrów faktem, że führer wzywa ich osobiście.

– Dzięki – rzucił do słuchawki i bezceremonialnie się rozłączył.

Byłoby podejrzane, gdyby zwlekał; bardzo możliwe, że już widziano go z okien. Nogi już niosły go przez pokryty słońcem Grosse Platz; więc zwlekać nie będzie. I tak było mu po drodze; Ludwig w końcu urzędował w tym samym budynku.

– Zobaczymy, co masz mi do powiedzenia, Ferenc. Mam nadzieję, że twoja sekretarka parzy dobrą kawę.




****

Gdybyście byli ciekawi okolicy, w której mieszka Francis, to jest ona inspirowana tym miejscem: 77 Via Alzaia, Treviso, Włochy :)

Tucheler Heide - Bory Tucholskie
Tote Weichsel - Martwa Wisła

Sala Kaflowa i Sala Luster (Lustrzana) - sale nieistniejącego już zamku w Królewcu, taki mały easter egg dla moich czytelników, którzy znają Paragraf ;)

Vytautas Bacevičius - litewski kompozytor, urodzony w 1905 roku, starszy brat Grażyny Bacewicz (1909), polskiej kompozytorki i skrzypaczki. Pochodzili z polsko-litewskiej rodziny, w której zamiłowanie do muzyki było powszechne: ojciec Vincas i brat Kiejstut również zajmowali się muzyką. Vytautas uważał się za Litwina, pozostała trójka dzieci Vincasa i Marii za Polaków. Utwór, który Licia tutaj gra, nosi tytuł "Vision" i został zadecydowany Grażynie.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro