Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXII: Złote łączenie

Wąskie uliczki między zadbanymi, starymi kamieniczkami, chociaż pogrążone w ciemnościach letniej, dusznej nocy, wcale nie spały; tłumy młodych ludzi przelewały się między pubami ze śmiechem na ustach. Odbicia zawieszonych na murach lamp migotały w ich rozbawionych oczach.

Pod kręgami świateł ktoś palił hiszpańskie papierosy, rozglądając się ukradkiem, ktoś chował się pod markizą sklepu z alkoholem z pękatą butelką wina przytkniętą do spragnionych ust, ktoś inny krzyczał do sprechera trzymanego w dłoni...

Jakaś dziewczyna w kusej sukience tańczyła boso na kamiennym bruku; jej buty leżały zaraz obok grajka z gitarą, który odkładał instrument tylko po to, by napić się piwa. Dookoła zgromadził się już rozochocony tłum, gwizdami i okrzykami dopingując tańczącą. Jej śmiech przypominał rajskie dzwoneczki.

W innych okolicznościach Gilbert chętnie stanąłby w tym tłumie; wpadłby w zacienione zejścia do piwnic, gdzie chłodnym piwem kusiły puby, ruszyłby na parkiet, by tańcem wytracić energię, złość i irytację, a potem zatopiłby się w miękkich lożach, ze smakiem papierosa między wargami, aż do białego rana, może sam, może w towarzystwie.

W ostatnich latach zakończył tak wiele tygodni, budząc się w niedzielne ranki jeszcze na wpół pijany w berlińskim mieszkaniu, ku wyraźnej dezaprobacie brata, ale dzisiaj nie mógł sobie na to pozwolić.

Miał misję do wykonania i Bóg mu świadkiem, że zrobi wszystko, by się ona powiodła.

– W porządku? – zapytał, oglądając się przez ramię.

Erzsébet uniosła kącik ust w niemrawym uśmiechu i postąpiła krok do przodu. Włosy upięła w mały koczek, pozwalając jednemu kosmykowi błąkać się w okolicach szczęki. W luźnej, błękitnej bluzce bez dekoltu i w ciemnych, długich spodniach wyglądała ładnie, ale nie przykuwała do siebie zbyt dużej uwagi.

W zimnym świetle najbliższego neonu jej bladość pozostawała niemal niezauważona.

– W najlepszym – odparła, mrużąc oczy. W jej głosie zabrzmiała stalowa nuta; słysząc ją, Gilbert uśmiechnął się szeroko. – Dobrze wyglądasz.

– Wiem – Gilbert skinął głową bez cienia skromności. Biała jak śnieg koszula, czarne spodnie i wysokie buty, klasyka elegancji, zawsze leżały na nim doskonale, a tak przynajmniej uważał. Poza tym, to były jego barwy. Musiał wyglądać w nich dobrze. – Jak zawsze, Erzsi.

– A raczej, wyglądałbyś dobrze, gdybyś nie miał cieni pod oczami wielkości Alp – sprostowała Węgry, marszcząc lekko brwi. Pewność na jej twarzy zastąpiła troska. – Sypiasz w ogóle ostatnio, Gilbert?

Prusy prychnął.

– Sen jest dla słabych – odparł, wywracając oczami. – Idziemy?

Węgry patrzyła w milczeniu na jego wyciągniętą rękę. Jej własna dłoń, zaciśnięta w pięść, lekko drżała.

Prusy rozejrzał się czujnie po uliczce, ale nie patrzył na dwójkę ludzi stojących pod nieczynnym sklepikiem z pamiątkami.

Odetchnął i wciągnął w płuca powietrze; tu, na południu, było znacznie cieplej niż w Berlinie, pomyślał mimochodem. Tam lato lada moment się skończy, już robi się coraz chłodniej wieczorami, a tutaj wciąż trwa...

Biały blask neonu podkreślał linię napiętych ramion Erzsébet, całą jej sztywną sylwetkę i nagle cień lęku, tego samego, który setki lat wcześniej dopadł dużo młodszego Gilberta w silnych, zimnych wodach obcej rzeki, wkradł się do jego głowy.

Może... może to był koszmarnie zły pomysł. Może jest za wcześnie.

Z zamkniętymi oczami Węgry sięgnęła przed siebie; Prusy złapał jej dłoń natychmiast, zamykając w ostrożnym uścisku swoich palców.

Serce waliło mu o żebra głośno i szaleńczo. Gdyby w tej zatłoczonej uliczce Tuluzy było ciszej, był pewny, że słyszałby i jej serce.

Erzsébet wypuściła drżąco powietrze i uniosła powieki. Coś w jej oczach drżało, tak jak drżały jej ramiona, ale uścisk jej palców zaczął się wzmacniać, a krótkie paznokcie wbijać w skórę dłoni Gilberta coraz mocniej.

Prusy po prostu stał nieruchomo, pozwalając, by walczyła u jego boku z jej własnymi demonami, nie zwracając uwagi na rosnący ból, głupią drobnostkę. Minęła może minuta, może dwie; w końcu Węgry wypuściła z siebie urywany oddech i skinęła głową, rozluźniając uścisk.

– Idziemy – wyszeptała twardo, z oczami lśniącymi od łez, wciąż dygocząc, ale Gilbert wiedział, że to wygrała pierwszą bitwę. I był z niej cholernie dumny.

Droga do zwycięstwa będzie długa – ale oni nie zamierzali przegrać.

Bywały stracone potyczki i sytuacje, w których należało się wycofać – tak jak ta, kiedy Erzsébet zbladła, a jej nozdrza i usta zapomniały, jak to jest łapać oddech, i Gilbert wyciągał niemal bezwładną ją na zewnątrz, dając w mordę zbyt ciekawskiemu facetowi, albo ta, kiedy kuliła się na krawężniku, płacząc i przeklinając wszystkich, führera, drugiego, trzeciego, biuro, całą Rzeszę, tych trzech skurwysynów, a Prusy jedyne co mógł zrobić, to siedzieć obok i obiecywać, że powiesi ich wszystkich – ale Erzsébet za każdym razem wracała do boju, na parkiet.

I bladym świtem, gdy oboje ledwie trzymali się na nogach, potwornie zmęczeni, chociaż trzeźwi jak niemowlęta – nie pozwolił jej zamówić ani jednego drinka, nie pójdzie w ślady Kateriny, nie pójdzie w jego ślady – na policzkach miała ślady niewysychających łez, ale w oczach czaiła się nieśmiała nadzieja.

– Nie wyjdę z domu przez tydzień – wyszeptała łamiącym się głosem, wyglądając, jakby przeszła przez pół Europy z armią, a nie spędziła pół nocy w klubie. Włosy już dawno wymknęły się spod upięcia, odrobina makijażu, który na siebie nałożyła, rozmył się wraz ze łzami na jej rzęsach. Trzęsła się jak w febrze.

– Dobrze – powiedział jej. Śmiał się, jakby właśnie razem, we dwoje, podbili świat, a ona po prostu trzymała jego dłoń. Tak zwyczajnie. – Musisz dać odpocząć temu miastu. Byłaś wspaniała.

Erzsébet spojrzała na niego z niedowierzaniem, a potem cofnęła rękę.

– Kim jesteś i... co zrobiłeś z Gilbertem, którego znałam? – zapytała, zmuszając się do uśmiechu. Wnętrze jej dłoni paliło żywym ogniem i część, ogromna część niej, nie chciała już nigdy więcej tego powtórzyć. Mijali ich chwiejni, bardzo pijani ludzie, ci nieliczni, którzy dotrwali do zamknięcia klubu. – Dajesz... mi... komplementy?

– Oczywiście, nie byłaś tak wspaniała jak ja – sprostował Prusy, a jego oczy zamigotały. – Ale się starasz. Doceniam.

Węgry otarła oczy, chichocząc nieco histerycznie; cały Gilbert, pomyślała z rozczuleniem. Łzy znów zamgliły jej wizję.

– Jak mogę być wspaniała, jeśli... jeśli jestem tak złamana? – zapytała cicho, osuwając się na krawężnik.

Gilbert przykucnął przy niej w ostrożnej odległości. Nie widziała dokładnie jego twarzy, ale miała wrażenie, że jego szkarłatne oczy są wyjątkowo czułe.

Zawsze uważała, że miał niezwykłe oczy. Czasem wyglądały jak gorąca, świeża krew. Czasem przypominały szalejący ogień, innym razem przybierały łagodny, ciemniejszy odcień czerwonego bursztynu.

Pasowały do niego doskonale; do wojownika dobrze zaznajomionego ze śmiercią, do narwanego chłopca, którego pamiętała z dawnych wieków, do brata, który zrobiłby wszystko dla Ludwiga, nawet jeśli cały świat by go skreślił.

Węgry nie mogła powstrzymać uśmiechu radości, gdy dwa dni wcześniej nazwał ją siostrą. W ten sposób miała już dwóch przybranych braci.

– Odpowiem ci na to pytanie, gdy zajrzę do piwnicy Ludwiga – odparł lekko, a ona zmarszczyła brwi, bo nie takich słów się spodziewała. – Myślę, że jest tam coś, co ci się spodoba. Zobaczysz w poniedziałek.

Węgry skinęła głową ze ściśniętym gardłem.

– Wierzę ci – szepnęła, przenosząc wzrok na bladą dłoń i zmusiła się do tego, by zacisnąć wokół niej palce.

Chciała uciec. Nie mogła uciec.

Bo wiedziała, że jeśli teraz ucieknie, nigdy już nie przytuli nikogo, kogo kochała.

***

Eva ziewnęła szeroko, nie kłopocząc się zakrywaniem ust; i tak była sama. Ocierając załzawione oczy, posłała senne spojrzenie pustej recepcji biura, w którym pracowała od trzech lat. Jej biurko, oddzielone od pozostałej części pomieszczenia oszkloną ścianką z okienkiem, zajmowały komputer, rzadko używana drukarka i stos wzorów pism, które znała już na pamięć.

Zapowiadał się kolejny nudny tydzień; przynajmniej pan Beilschmidt powinien dzisiaj wrócić z urlopu, przypomniała sobie. Nie będzie miał pewnie czasu na dłuższą pogawędkę, ale i zamienienie paru słów byłoby dobre, biorąc pod uwagę, jak niewiele się tutaj działo.

Niechętnie zerknęła na zegar; ledwie siódma. Pana dyrektora nie ma się co spodziewać przed dziesiątą. Pan Beilschmidt wpadnie niedługo, a pan Lefevre... Cóż, na ogół wchodził do biura tak cicho, że czasami zapominała, że też tu pracował.

– I tak siedzą u siebie – mruknęła, przesuwając wzrokiem po kilku parach zamkniętych drzwi. – Tylko ja tu tak tkwię sama... – Nie spodziewając się żadnych interesantów, zasiadła za biurkiem, odłożyła na bok list, który wręczyła jej recepcjonistka na parterze urzędu i wyciągnęła z torebki książkę. Twarda okładka informowała, że to jakaś włoska powieść.

Praca tutaj miała jedną niezaprzeczalną zaletę – mogła nadrabiać zaległości w czytaniu wtedy, kiedy tylko chciała.

Drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się; Eva uniosła oczy znad prologu i skinęła głową na widok Antona Lefevre'a. Ten zmarszczył brwi z wyraźną dezaprobatą, gdy tylko dostrzegł książkę; Eva powstrzymała się od wywrócenia oczami. Wszystkie swoje obowiązki wypełniała w godzinę, może dwie; co niby miała robić przez pozostałe osiem?

– Dzień dobry – rzuciła, ukrywając urazę w swoim głosie. – Mam nadzieję, że niedziela dobrze panu minęła. Przyszła korespondencja... – Zerknęła na kopertę. – ze szpitala w Mitte. Pan się tym zajmie, czy zostawić to panu dyrektorowi?

– Ja – Lefevre podszedł do biurka i znacząco wyciągnął rękę.

Coś w jego oczach błysnęło, ale Evę niezbyt to interesowało. Sięgnęła po kopertę i przesunęła ją po blacie pod okienkiem.

Bierz to i idź sobie, pomyślała z niechęcią. Chociaż pracowali tutaj razem już dłuższy czas, Lefevre nigdy nie odezwał się do niej na temat inny niż praca i czepiał się... właściwie wszystkiego.

Szkoda, że pan Beilschmidt był w ciągłej podróży służbowej i tylko wpadał i wypadał z biura; z kim przynajmniej dało się przyjaźnie porozmawiać. Miała nadzieję, że dobrze wypoczął na swoim urlopie – pracował najciężej z nich wszystkich i wciąż nie miała pojęcia, jak udawało mu się tak funkcjonować.

Lefevre opuścił dłoń na list, zaciskając na nim palce. Mrużył oczy i marszczył brwi, wpatrując się w kopertę, zupełnie jakby spodziewał się czegoś zupełnie innego.

– Jest już Beilschmidt?

– Nie, jeszcze nie.

– Dobrze – rzucił Lefevre nieco nieobecnie. Potem jego spojrzenie otrzeźwiało; rzucił ostre spojrzenie otwartej książce. – Znowu czytasz w pracy jakieś głupoty? – zapytał, krzywiąc wargi, zupełnie jakby Eva popełniła zbrodnię samą próbą zabicia czasu. – Nie wstyd ci się tak lenić za pieniądze państwa? Porozmawiam o tym z dyrektorem.

– Ale co ja złego robię?! – zawołała za nim oburzona, ale Lefevre już zamykał za sobą drzwi. Eva wypuściła powietrze z ust, a potem osunęła się na krześle, zerkając na zegar. – Masz bardzo długi i twardy kij w dupie, Lefevre – burknęła do siebie, znowu łapiąc za powieść. – Aż dziwne, że nie widać go, gdy otwierasz usta.

I tak nikt nie pojawi się tu osobiście. Przed wakacjami był tu pan Lauritis, zgłosić wyjazd, a potem ten dziwny, oschły mężczyzna o jasnych włosach, który domagał się rozmowy z dyrektorem; prawdopodobnie wyrobili normę, bo częściej niż dwa razy na rok się to nie zdarzało, przynajmniej, odkąd Eva tu pracowała...

Wróciła do prologu i za moment wsiąknęła całkowicie w świat przedstawiony, zapominając całkowicie o Antonie Lefevre'u i jego liście.

Ten zaś upewnił się, że starannie zamknął drzwi za sobą i usiadł za biurkiem w swojej małym, utrzymanym w klinicznej czystości gabinecie. Nasłuchując, czy aby zakłamany Beilschmidt nie pojawił się w biurze po swoim udawanym urlopie, wyciągnął z szuflady nóż do papieru.

Komisje przeprowadzono w różnych miejscach kraju, jak najbliżej miejsca zamieszkania personifikacji. Do Mitte wezwano jedyną personifikację mieszkającą obecnie w Berlinie – Laurinaitisa... najprawdopodobniej „Litwę".

Tak cienka koperta nie mogła zawierać wyników, poza tym, było chyba na to trochę za wcześnie, chociaż tego Lefevre nie mógł być pewny; nie orientował się zbyt dobrze w medycynie, by określić, ile czasu zajmuje przebadanie pobranych próbek.

Coś go w tym człowieku niepokoiło; zażyłości z Beilschmidtem, to oczywiste, ale nie był jedyny, ten człowiek zamiast przeprowadzać kontrole, bratał się z połową obserwowanych. Jasne włosy, kobieta... Lefevre skrzywił się; nie powinien zaglądać obcemu mężczyźnie do łóżka czy prysznica, pomyślał z obrzydzeniem, może Beilschmidt akurat z tym nie kłamał.

Niech mu na razie będzie... Zobaczmy, co pisze szpital.

Dzień dobry, znaleźliśmy to w środę w gabinecie. Ponieważ, zgodnie z państwa zaleceniami, w tym dniu gabinety trzysta osiem oraz trzysta dziewięć nie były wykorzystywane do innych czynności poza ustalonymi w poprzedniej korespondencji, a znaleziony przedmiot nie należy do żadnego z naszych pracowników, przypuszczamy, że to państwu należy go przekazać. Gdyby jednak doszło do pomyłki, prosimy o odpowiednią informację.

Na dłoń wypadło mu coś metalowego.

***

To była szalone dwa dni; wypełzł z pociągu na berlińskim dworcu, ledwie widząc na oczy, o mało co nie przesypiając swojej stacji, a potem złapał taksówkę, co było jednym z największych błędów, jakie Gilbert Beilschmidt popełnił w swoim dość długim życiu – kierowca najwidoczniej nie lubił półprzytomnych, mamroczących pasażerów, którzy bladym świtem ładowali się mu do auta, ledwo będąc w stanie wyartykułować adres.

Za to, pomyślał Prusy ironicznie, trzaskając tylnymi drzwiami samochodu, ciśnienie podniósł mi tak, że nie potrzebuję już tego gówna, które Ludwig nazywa kawą.

Ludwig pewnie jeszcze spał, pomyślał Gilbert, szukając po szafkach w przedpokoju kluczy; narobiwszy trochę hałasu, zszedł do piwnicy. Miał niewiele czasu; za niecałą godzinę musiał być w biurze, a potem...

– Niech was wszystkich jasna cholera – wymamrotał, siłując się z kłódką. – Cyrk zaczyna się od początku...! Kurwa mać!

Piwnica przywitała go zapachem wilgoci i koszmarnym zaduchem; skrzywił się, ale zamknął za sobą drzwi na korytarz. Przewietrzyłbym tu chociaż, pomyślał, osłaniając dłonią nos i usta, ale nie mam czasu.

Zerknął na wiszącą na ścianę broń. To, jak niechętnie mówił Niemcy, była strzelba awaryjna, na wszelki wypadek. Nielegalna, pomyślał Prusy z lekką satysfakcją, chociaż raz to ja mogę robić mu wyrzuty... Gdyby to już nie znudziło mi się lata temu.

Jeśli dobrze pamiętał, Ludwig miał ją od wojny; czasem tu schodził, ukradkiem czyścił wraz z całą resztą gratów, ale Gilbert miał wątpliwości, czy po tylu latach nadawała się do użytku; dobrze, że miał teraz swojego colta. Szkoda, że Gris nie mógł im załatwić czegoś lepszego...

– Mam cię – szepnął Prusy, gdy przedarł się przez kartony, niepodpisane worki i stosy drobiazgów. – Mała pamiątka po Kiku.

Relacja z Ameryką mocno się rozluźniła, ale na tyle, na ile Gilbert jeszcze się orientował, Rzesza nadal lubiła się z Japonią. Słusznie, pomyślał mimochodem, z Chinami trzymającymi z Rosją, warto mieć kogoś po tamtej stronie świata... Cholera, kiedy go ostatni raz widziałem? Ciekawe, co u tego staruszka...

Przesunął palcami po czarnym, ceramicznym dzbanku; pęknięcia, wskazujące, że naczynie niegdyś rozbito na kawałki, w słabym świetle żarówki płonęły czystym złotem.

Wyśmienity prezent urodzinowy, pomyślał z dumą, wracając myślami do Węgier. Ten austriacki paniczyk nie może być ode mnie lepszy, Erzsi.

Wrócił na górę, starannie zamykając za sobą piwnicę. W korytarzu natknął się na zaspanego Ludwiga; brat łypnął nieprzychylnie zza drzwi łazienki, której próg właśnie przekraczał. Włosy, zazwyczaj starannie ułożone, opadały mu na oczy w całkowitym nieładzie.

– Musisz robić taki hałas? – wymamrotał Niemcy, mrugając, by pozbyć się snu z powiek. – Gdzie ty w ogóle byłeś? I co tam masz?

– Prezent – Gilbert uniósł lekko dzbanek, a potem, wykorzystując sytuację, przemknął obok Ludwiga do wnętrza łazienki i odkręcił wodę w umywalce. Znad niej zerknęły na niego podkrążone oczy, a jego jasna czupryna wyglądała raczej niezbyt świeżo; Gilbert skrzywił się i zerknął na zegarek na nadgarstku. Lada moment przyjedzie szofer...

– Dla kogo? – Ludwig obserwował, jak Prusy starannie opłukuje dzbanek pod bieżącą wodą, a następnie wyciera go pierwszym ręcznikiem, jaki wpadł mu w ręce. – Zaraz, czy to nie jest...

– Od Kiku? Oczywiście – Gilbert zakręcił wodę. – Wspaniałomyślnie stwierdziłem, że taki ładny kawałek porcelany nie zasługuje na gnicie w tej zagrzybionej piwnicy.

Ludwig miał na tyle przyzwoitości, by się zarumienić; grzyba Gilbert oczywiście dodał sam, bo gdyby tylko zorientował się, że ten pokrywa im ściany piwnicy, sam by się tym zajął natychmiast, pieprzyć pracę, obowiązki i tajne rozrywki, ale może to podkoloryzowanie sprowadzi Ludwiga na ziemię.

Żeby pomyślał o tym, że właściwie wyrzucił ręcznie wykonany prezent od Japonii. Że tam, w tej piwnicy, jest jeszcze wiele pamiątek po starym świecie, po innych. Obrazki w zakurzonych ramkach, piękne pastele włoskich krajobrazów.

Żeby znowu zaczął myśleć o nas... o personifikacjach, jako prawdziwych istotach, a nie kolejnych imionach w systemie. Żeby przestał traktować to wszystko jak naturalną kolej rzeczy, pomyślał ze złością.

– Masz rację – odezwał się Niemcy cicho, odrywając wzrok od dzbanka. – Weź go.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu; potem sprecher Gilberta rozdzwonił się głośno. Prusy bez zdziwienia sięgnął do prawej kieszeni spodni, tam, gdzie trzymał swojego legalnego sprechera.

– Już idę – rzucił, gdy tylko usłyszał znajomy głos. – Do zobaczenia w piątek, młody – dodał do Ludwiga, wychodząc na korytarz i rozglądając się za skórzaną torbą, która, jeśli dobrze pamiętał, powinna leżeć gdzieś przy drzwiach. Włożył ostrożnie dzbanek do środka.

Ludwig skinął mu głową i odprowadził wzrokiem do drzwi.

Łeb mi pęka, pomyślał Gilbert kilka minut później, odchylając głowę do tyłu i opierając ją o miękkie tylne siedzenie samochodu. Do piersi przycisnął torbę; szofer zerknął na niego w lusterku. Najchętniej przespałbym pół dnia...

– Dobrze się pan czuje? Niewyraźnie pan wygląda.

– Nic mi nie jest – Prusy uchylił jedno oko. – Są korki?

– Jest poniedziałek, początek roku szkolnego – westchnął szofer, wyjeżdżając z zacienionego podwórza kamienicy. – Korki są jak jasna cholera... Już dzwoniłem do chłopaków, że prawdopodobnie się spóźnimy na wylot jakieś pół godziny.

– Daj im znać, że godzinę. Mam parę spraw do załatwienia w biurze, nie ma sensu, by czekali.

– Jasne, zaraz zadzwonię...

Jazda była długa i nużąca; Gilbert prawie zasnął, słuchając cichego warkotu silnika. Rozbudził się dopiero wtedy, gdy szofer musiał gwałtownie zahamować, gdy ktoś niespodziewanie wyjechał im z podporządkowanej; wewnątrz auta padło kilka nieprzyzwoitych słów.

Kilka minut po ósmej korytarze urzędu miejskiego były zatłoczone jak piekło albo berlińskie ulice; Prusy zręcznie wymijał urzędników oraz pierwszych petentów, próbując dostać się w miarę szybko do biura relokacji.

Parę korytarzy później tłum znacznie się przerzedził, aż w końcu zanikł zupełnie; mało kto zapuszczał się w te części urzędu. Gilbert odetchnął z ulgą, ale nie pozwolił sobie na zwolnienie tempa; musiał zameldować się w biurze, wejść się do gabinetu dyrektora i zrobić to, co zrobić należało, a potem jechać na lądowisko za Berlinem, wsiąść do helikoptera i lecieć do Tuluzy, udając, że wcale nie stamtąd nie wraca.

Zabiłby za kubek dobrej kawy od Litwy. Skoro już i tak będą mieć opóźnienie, to może go nawiedzić... Rok szkolny, przypomniał sobie z rezygnacją, dzisiaj przecież poszedł do roboty, w mieszkaniu została tylko Gilberta. No i Polen, poprawił się, dwa pasożyty. Żadne z nich dobrej kawy nie zaparzy... Boże jedyny, bredzę.

Gilbert skrzywił się, pośpiesznie licząc w myślach, ile spał przez ostatnie dwa dni. Wyszło mu okrągłe zero; Erzsébet pozwoliła mu co prawda zdrzemnąć się na podłodze w kuchni, na jakimś zapomnianym materacu, ale i tak nie był w stanie zasnąć; miał ciągle wrażenie, że jest nieproszonym gościem, obcym w bronionej twierdzy.

– Cześć, Eva – rzucił do sekretarki, gdy tylko przekroczył próg biura. Ta uniosła głowę znad biurka i uśmiechnęła się szeroko. Szybko przybrał swój zwykły wyraz twarzy. – Jak leci?

– Takie same nudy jak zawsze – westchnęła i odłożyła na bok książkę. – Mam nadzieję, że urlop minął panu dobrze? Jak jest w Wenedig o tej porze roku?

– Ciepło i mokro – Prusy zatęsknił za mieszkaniem Ludwiga, położonym na piętrze jednego z weneckich budynków; z okien miał widok na wieżę kościoła świętego Sebastiana, którego dzwony budziły go za każdym razem, gdy uciekał tam podczas poprzednich urlopów. Szkoda było mu tego małego, urokliwego gniazdka. – Dużo słońca.

To mieszkanko było teraz w rękach biura. Dokumenty leżą razem z resztą zamieszkanych i pustych lokali... Ciekawe, czy dyrektor zgodziłby mi się to odsprzedać, zastanowił się przelotnie. Miałby kolejny lokal w zanadrzu i przy okazji odegrałby się na Ludwigu...

Eva westchnęła, biorąc jego rozkojarzenie za tęsknotę za słoneczną Wenecją, z której rzekomo właśnie wrócił, potem jednak zmarszczyła brwi.

– Nie opalił się pan – zauważyła.

Na szczęście, nawet nie musiał wymyślać wymówki.

– Z moją skórą? – Podwinął rękaw koszuli, pokazując niemal białe przedramię. Kilka błękitnych żył było doskonale widocznych. – Gdyby nie tony kremów, spaliłbym się żywcem przechodząc przez jedną ulicę, Eva. Wolę bar z zimnym piwem niż plażę.

– No tak – Eva zreflektowała się. – Nie pomyślałam... Dyrektora jeszcze nie ma – dodała. – Pan Lefevre jest u siebie – Lekko wydęła wargi, a jej głos ochłodził się o parę stopni. – Zagroził, że na mnie doniesie.

– Załatwię to, spokojnie – Gilbert machnął ręką. Znając dyrektora, ten będzie zły na Lefevre'a, że ten zawraca mu głowę taką głupotą. Zerknął na zegar. – Jest w biurze?

– Tak, u siebie. Zajął się korespondencją.

Prusy skinął głową. Doskonale. Ta podła żmija rzadko wychodzi ze swojego wężowiska, prawdopodobnie nawet się nie zobaczą.

– Dobra. Idę się podpisać i ogarnąć kilka rzeczy, nim przyjadą. Daj mi klucz.

Kwestię korespondencji zignorował; nim wyniki komisji spłyną z całego kraju, minie trochę czasu, a i tak wszystko trafi do systemu – nie mógł tego zanegować, skoro rozkaz przyszedł najprawdopodobniej z samej góry, podobnie jak faktu, że Lefevre będzie miał do tego dostęp.

Wbił ręce w kieszenie i ruszył w stronę drzwi do gabinetu dyrektora, kątem oka zauważając, że Eva sięga z powrotem do książki. Szkoda, pomyślał, że za jakiś rok, dwa, maksymalnie trzy dostanie wypowiedzenie... Nawet ją lubię, nie jest tak irytująca jak poprzedni babsztyl.

Gilbert otworzył gabinet, postawił torbę obok drzwi, zamknął je starannie i rozejrzał się dookoła. Głównym punktem pokoju było duże, dębowe biurko, na którym stał komputer; trzy z czterech ścian pokrywały regały z dokumentami. Naprzeciwko Prus dwa na wpół zasłonięte okna wpuszczały do środka nieco porannego światła, ale to niewielka, szklana gablotka, zawieszona dokładnie pomiędzy, była jego głównym celem.

Okrążył biurko, a na ustach wystąpił mu szeroki, drapieżny uśmiech. Serce zabiło mocniej, radośniej, gdy z satysfakcją sięgnął do pierwszej szuflady biurka, ignorując stojące na blacie fotografie żony i dzieci dyrektora. Szuflada wysunęła się bez problemu, mimo widocznej dziurki od klucza; na wierzchu leżał znajomy skoroszyt.

Gilbert położył go na biurku i otworzył na ostatniej stronie, przekładając kartki długopisem. Nudna biurokracja, zwykłe tabelki z datami i jego własnymi podpisami, dziesiątki niemal identycznych stron; dowody jego nieustającej pracy wizytatora.

Ostatnia kolumna, ta, w której powinien rejestrować wszelkie podejrzane lub odstające od normy aktywności, na ogół pozostawała pusta; czasem wpisywał tam jakieś głupoty, jak „Laurinaitis adoptował diabła (skreślone) kota" albo „Popescu zmienił godziny pracy, konieczne przeorganizowanie grafiku".

Opuścił wzrok na nadal otwartą szufladę. Nie było tam zbyt wiele; zapasowe długopisy, notes z wyrywanymi kartkami... i kluczyk do gablotki.

Gilbert uśmiechnął się zwycięsko i złapawszy kluczyk w palce, obrócił się ku ścianie. Szklane drzwiczki otworzyły się bezszelestnie.

Na haczykach wisiało kilkanaście kluczy do różnych mieszkań, pokrytych sporą warstwą kurzu; Prusy skrzywił się i sięgnął do kieszeni po materiałową chusteczkę.

Gdy już uporał się z kurzem, sięgnął do kieszeni i uśmiechnął się zwycięsko, widząc pociemniały, zmatowiały metal. Ocet, sól i trochę papieru ściernego zdziałały cuda; Erzsi miała cudowny pomysł.

Sama podmiana była banalnie prosta; Prusy zamknął gablotkę, odłożył kluczyk do szuflady i usiadł za biurkiem, zerkając przez ramię. Gdyby nie wiedział, który klucz był fałszywy, nie zgadłby, że coś jest nie tak.

Przysunął do siebie skoroszyt, ale jeszcze nie złapał po długopis; zamiast tego włączył komputer i zalogował się swoimi danymi do systemu. Jego oczom ukazały się setki wierszy zapisanych maleńkimi czarnymi literami; jedynym kolorem była czerwień na małej fladze ze swastyką w prawym górnym rogu ekranu, która zwijała się i rozwijała na wirtualnym wietrze, jakby w rytm jego własnych oddechów.

Baza danych obywateli miała działać, a nie być przyjemna dla oczu, ale i tak przedzieranie się przez kolejne strony i oczekiwanie, aż spośród pięciuset milionów rekordów baza wypluje mu ten jeden konkretny, zajęło Prusom kilka cennych minut.

– Mam cię – wyszeptał Gilbert, przysuwając się bliżej monitora i obrzucając wzrokiem suchy wpis. Sięgnął po mysz i kliknął na przycisk „szczegóły obywatela". Zdjęcia, tak jak się spodziewał, nie było; a gdy zdał sobie sprawę, że większości informacji na temat wyglądu też brakowało, prawie się roześmiał.

W miejscu, w którym powinien znaleźć się rysopis przepisany ze starych, papierowych akt, dodano krótką notkę: „odręczny raport (05011949–R6) na temat wyglądu nieczytelny; do późniejszego uzupełnienia po potwierdzeniu informacji u wyższej instancji". Data modyfikacji wskazywała na lata sześćdziesiąte; ktokolwiek wprowadzał ich dane do systemu, miał najwidoczniej krótką pamięć.

Ty to masz nieziemskie szczęście, pomyślał Gilbert, patrząc na sygnaturę dokumentu. Zamknął bazę danych i przykucnął przy jednym z regałów, tam, gdzie leżało luzem kilkanaście pożółkłych, papierowych teczek.

Połowa kartek skleiła się od atramentu rozlanego lata temu; czerń skrywała większość danych medycznych więźnia o nazwisku Łukasiewicz.

Zaiste, nieziemskie.

Sięgnął i powoli oderwał pierwszą stronę akt. Prawie rozpadła mu się w dłoniach.

Będziesz mi za to dziękował na kolanach, Polen.

***

Drugi września zaskoczył niepogodą; Taurys wysiadł z tramwaju i natychmiast schował głowę w ramionach. Wiatr kpił sobie z ciepłych wakacji i teraz dął chłodem, szarpiąc włosami i płaszczem, który Taurys zmuszony był wyciągnąć z szafy dzisiejszego poranka. Jednolicie szare niebo zwiastowało deszcz.

Litwa dziękował sobie w duchu, że przewidział zwiększony ruch i złapał wcześniejszy kurs; co prawda obijanie się o współpasażerów w dusznym, zatłoczonym wagonie przez niemal czterdzieści minut było nieprzyjemnym doświadczeniem, ale przynajmniej zdąży na uroczysty apel. Jego auto nadal stało w warsztacie; spodziewał się, że do końca tygodnia będzie skazany na komunikację miejską.

Poprawił pasek skórzanej torby, którzy wżynał mu się w ramię i ruszył w kierunku widocznego gmachu szkoły. Całą niedzielę spędził, przeglądając konspekty lekcji, nanosząc poprawki i odświeżając sobie nuty najważniejszych utworów. Dzisiaj, jak dowiedział się z planu zajęć wywieszonego w Netzwerku na stronie szkoły, miał tylko lekcję z klasą Uschi...

– Cześć – U jego boku znikąd pojawiła się Annika. Taurys odwzajemnił jej uśmiech; obok właśnie przejechał kolejny tramwaj. Jeśli dobrze pamiętał numer linii, to nim zwykle przyjeżdżała do szkoły. – Dzisiaj tramwajem?

– Mam samochód w warsztacie – wyjaśnił Litwa. Annika na przywitanie pocałowała go krótko w policzek; dobry humor lśnił w jej oczach, przez co Taurysowi spadł kamień z serca. Dobrze było widzieć ją weselszą niż ostatnim razem.

Annika wróciła do ołówkowej spódnicy za kolana i zapinanej na guziki bluzki, wystającej spod beżowego płaszczyka; zniknęła biżuteria i żywe barwy.

– Coś poważnego?

Taurys zmarszczył brwi; co mówił Gilbert i ten polecony przez niego mechanik? Litwa jedynie stał i potakiwał, bardzo starając się nie wyjść na kompletnego laika w kwestiach motoryzacyjnych. Chociaż, pomyślał z rozbawieniem przemieszanym z czułością, to Feliks jest jeszcze gorszy od niego w tym temacie...

– Pęknięta miska olejowa – powiedział powoli. – Podobno mógłbym uszkodzić silnik, gdybym jeździł tak dłużej.

Annika skinęła głową; ruszyli razem chodnikiem, swobodnie rozmawiając. W miarę zbliżania się do szkolnej bramy, dookoła pojawiało się coraz więcej znajomych twarzy; nagle ciemnozielona koszula Litwy wydała mu się absurdalnie jaskrawa.

Mając wrażenie, że wszyscy na niego patrzą – masz paranoję, Lietuva, powiedział sam sobie – nerwowo poprawił krawat.

Pracę tutaj zaczął dokładnie pięć lat temu i nigdy nie przekroczył murów tego budynku w czymś innym niż czerń; rozsądek podpowiadał mu, że to głupota, ale i tak czuł się nieswojo.

– Wszystko w porządku? Jesteś blady.

Litwa odetchnął i skinął głową, uśmiechając się niemrawo.

– To nic – westchnął i przepuścił Annikę przodem przez drzwi wejściowe. Kilka dziewcząt w mundurkach, zbitych w kącie korytarza, posłało im zaciekawione spojrzenie i zachichotało; na myśl o tym, że plotki prawdopodobnie rozejdą się po szkole lotem błyskawicy, jeśli już tego nie zrobiły, Litwie znów zrobiło się głupio.

A wyszedł z domu w tak dobrym humorze; ten wydawał się stopniowo ulatniać w miarę oddalania się od mieszkania.

– Taurysie... – zaczęła Annika ciepło, ale z nutą rozbawionego ostrzeżenia w głosie. – Jeśli myślisz o tym, o czym rozmawialiśmy, to powinieneś pamiętać, co o tym sądzę, prawda?

Tym razem uśmiechnął się bardziej szczerze.

– Z plotką nie da się wygrać, prawda?

Annika mrugnęła do niego.

Jakby wdzięczniejszej nie mieli roboty, jak brać swych bliźnich w omowne obroty – zacytowała cicho, gdy szli korytarzem w kierunku sali gimnastycznej. – Cała ich radość, Boże ty mój słodki, zbierać, hodować i wypuszczać plotki.

Miał wrażenie, że gdzieś już to czytał; zmarszczył lekko brwi, próbując sobie przypomnieć.

– Goethe?

Jego myśli, trącone poezją, pobiegły do Łabędzia, który został w jego mieszkaniu... Łabędzie, uzmysłowił sobie nagle, o mało nie przystając. Łabędzie, nie Łabędź. Schwäne, nie Schwan. Feliks od samego początku posługiwał się liczbą mnogą.

To niby było oczywiste; a jednak Litwa nie skojarzył tego z faktyczną parą ptaków, podobnie jak nie zrozumiał numeru skrytki pocztowej. Potraktował to słowo jak pseudonim, tłumacząc sobie w głowie jakoś tak inaczej, dziwnie, odrywając od pierwotnego, zwierzęcego znaczenia tych sylab i dźwięków, zbyt zaaferowany próbą zrozumienia, kim jest osoba, która się za nimi ukrywa.

Dlaczego nie pojął tak oczywistej rzeczy? Może dlatego, że znał kilku wykonawców z radia, którzy zrobili to samo ze swoimi nazwami, więc automatycznie, nieświadomie założył, że Schwäne, wbrew gramatyce, to jedna osoba? Te wiersze... Poezja i proza zawsze naginały zasady języka, bawiły się nim swobodnie, przekształcając i zmieniając znaczenia.

Może mimo faktu, że od lat mówił niemal wyłącznie po niemiecku, jakaś część jego umysłu popełniła taki prosty błąd? Cholera, Lietuva, ty masz problem z deklinacją prostych słów we własnym języku, dziwi cię podobny błąd w obcym?

Planował to jeszcze zanim upozorował swoją śmierć? zapytał sam siebie, wierzchem umysłu rejestrując, jak Annika delikatnie chwyta go za przedramię. Wciągnąć w to mnie? Konta e-postowe zawsze są indywidualne, a założenie takiego na pseudonim, w dodatku pewnie na fałszywych dokumentach, musiało kosztować Feliksa mnóstwo pracy, przepisy netzwerkowe były bardzo surowe...

– To cytat z Fausta – odpowiedziała miękko Annika, obserwując go uważnie. Na ustach miała łagodny uśmiech. – Chyba trochę cię poruszył?

Wiedział, że nie musiał odpowiadać; nigdy nie naciskała. Kolejny raz podziękował losowi za jej obecność.

– Chyba tak – powiedział, wracając do rzeczywistości. Uśmiechnął się blado. Zapyta o to Feliksa później, teraz i tak nie miało to znaczenia, skoro zdecydował się w to zaangażować. – Powinienem go sobie odświeżyć.

Zwłaszcza, że jego Łabędź miał słabość do romantyzmu, pomyślał mimochodem. Jeszcze przed wyjazdem do Kowna i zrujnowanego Wilna Taurys kupił kilka tomików poezji Goethe'go, szukając w nich odpowiedzi. Teraz Feliks zaczytywał się w nich wieczorami, czasami sięgał też do Heinego, którego przerzedzoną przez cenzurę twórczość Litwa już wcześniej miał na półce...

Uśmiechnął się do swoich myśli; miło było widzieć Feliksa, swobodnie rozłożonego na jego kanapie, zatopionego w lekturze, niecierpliwie odgarniającego włosy z czoła... Litwa czasem też dołączał do czytania; siadał obok, ramię w ramię, a niekiedy Polska podrywał się, opierał podbródek o jego ramię i zerkał zaciekawiony, jaką Taurys wybrał sobie książkę i w tym ruchu, niewinnym dotyku, w całej tej spokojnej sytuacji, było coś niesamowicie czułego.

Chyba wcale nie powinien się martwić, wtedy, gdy kilka dni temu obudził się w feliksowym uścisku, a jego wątpliwości czy Feliks chciałby rozpocząć od nowa to, co ich kiedyś łączyło, z wolna wyparowywały. Nie rozmawiali jeszcze o tym, ale Taurys już zaczynał przyzwyczajać się do myśli, że ich wspólne wyjścia na spacery są dokładnie tym, czego nie chciał przyznać w Tuluzie – randkami.

– Służę pomocą – Annika roześmiała się, gdy weszli razem na wypełnioną młodzieżą salę gimnastyczną. – Mam w domu całą kolekcję Goethe'go. Powinniście kiedyś wpaść.

– Powinniśmy? – Litwa zmarszczył brwi.

Jego myśli musiały być wypisane na jego twarzy, bo Annika tylko uśmiechnęła się cieplej i wskazała głową stół przeznaczony dla grona pedagogicznego. Ich przybycie przeszło bez większego echa; skinęli głowami kilku innym nauczycielom i kontynuowali rozmowę szeptem.

– Chciałabym go poznać – zaczęła Annika. Taurys nieco zesztywniał. – Wiem, że w naszej pracy nie jest to... dozwolone i domyślam się, że wolałbyś zachować to w sekrecie, ale... chcę, żebyś wiedział, że u mnie jesteś zawsze mile widziany. Feliks też.

W sekrecie, pomyślał Litwa. Tego nie da się długo zachować w sekrecie, wątpię, czy do Bożego Narodzenia będę tu jeszcze pracował. Sąsiedzi już wiedzą, wystarczy, że jakiś uczeń natknie się na nas na mieście i powie o tym dyrektorowi.

Nie chciał się ukrywać, nie z powodu tego, co przynosiło mu tyle radości. Grzywną się już nie przejmował, a czasy, w których fizyczne kontakty dwóch mężczyzn karano więzieniem albo gorzej, w Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej już się skończyły. Coraz bardziej oswajał się też z myślą, że może czas skończyć etap bycia nauczycielem, wyzwolić się z zastałych okowów systemu edukacji i jego zardzewiałych zasad.

Byłoby to jak puszczenie się ostatniej poręczy, jaka mu pozostała z marnego, samotnego, ale ustabilizowanego życia, jakie ostatnimi laty wiódł i w pełni poddaniu się nieznanemu losowi, ich misji, sprawom nielegalnym, niebezpiecznym, ale niezaprzeczalnie słusznym. Z Feliksem.

Trochę się tego bał; znacznie, znacznie bardziej na to czekał.

– Dziękuję za zaproszenie – powiedział po chwili. – Porozmawiam z nim.

Nie miał serca odmówić od razu. Bezpieczeństwo Anniki było ważniejsze od kilku mile spędzonych wieczorów, w przytulnym salonie pełnym książek, z gorącą kawą w filiżankach, nawet jeśli bardzo chciałby pojawić się tam z Feliksem. Spędzić miło czas u znajomych, potem wrócić razem do domu, uśmiechać się do siebie, całować, czule dotykać, kochać...

Jak ludzie. Jak para.

Jego głowa znów spłatała mu figla i znikąd przed oczami, zamiast migdałowych oczu Anniki, zajaśniały mu lisie, piwne oczy Mildy, migoczące w zadymionym, pełnym ludzi salonie.

To było przed wojną, po tym, jak wrócił z Ameryki, układając z powrotem w jedno ostatnie elementy swojej rozsypanej osobowości – a ona, córka niezwykle wpływowego polityka, nalegała na to, by poszedł z nią na to przyjęcie, tak długo i natarczywie, aż uległ.

Za tym zamglonym – może brakami w jego pamięci, może alkoholem, bo wówczas niegrzecznie było odmówić toastu za ojczyznę, jednego, drugiego, kolejnego – wspomnieniem kryło się inne, gorzkie jak wódka i słone jak pot.

Cholera, pomyślał, odwracając wzrok. Jaki ja jestem połamany.

Część jego radości i nadziei ulotniła się bez śladu.

***

Cieszył się, że to właśnie z jedną z młodszych klas ma dzisiejszą lekcję; gdyby przyszło mu dzisiaj nauczać którąś ze starszych grup, pewnie wszystko wypadałoby mu z rąk. Na szczęście albo do tych trzynastolatków nie dotarły jeszcze krążące po korytarzach plotki, albo nie byli nimi jeszcze zainteresowani; Taurys z ulgą stanął na katedrze, jednocześnie chcąc, by ten dzień już się skończył.

Od razu wychwycił wzrokiem Uschi; siedziała przy oknie, w połowie klasy i wyraźnie starała się zniknąć, kuląc się i trzymając głowę nisko.

Myśli o swoich własnych problemach natychmiast uciekły z jego głowy; coś jest nie tak. Przez wakacje nie myślał o Ursuli zbyt wiele, co nie świadczyło o nim zbyt dobrze jako o pedagogu, zważywszy na to, że przez ostatni rok była jedyną uczennicą, z którą zostawał po godzinach.

– Zanim przejdziemy do lekcji – zaczął, gdy ucichły wszystkie szepty. – Chcę wam przypomnieć, że gdyby któreś z was miałoby ochotę ćwiczyć grę samodzielnie – Wskazał dłonią stojące na tyłach klasy pianino. – To codziennie będę tu przez godzinę po mojej ostatniej lekcji. Pomogę z pianinem, a w przypadku innych instrumentów udostępnię materiały do nauki. Teoretyczne również, jeśli kogoś to interesuje. Proszę tylko, byście zgłaszali mi to trochę wcześniej, bo pan dyrektor chce wiedzieć, kto zostaje w szkole po zakończeniu swoich lekcji.

Powiódł wzrokiem po klasie, szukając zainteresowanych; Uschi zerknęła na niego spod grzywki, przygryzła wargę, a jej dłoń leżąca na blacie ławki drgnęła, jakby chciała ją podnieść.

Litwa westchnął w duchu; to dziecko miało wrodzone skłonności, zapał do ciężkiej pracy i ogromną radość w oczach, gdy śmigało palcami po klawiszach; przynajmniej tak było przed wakacjami. Przed oczami stanęła mu sylwetka jej ojca; zmarszczył brwi, mając gorzkie wrażenie, że to, czego się wówczas obawiał, mogło się spełnić. Wówczas miał tylko podejrzenia niepodparte dowodami, ale...

– Nie musicie decydować od razu – dodał, zmuszając się do uśmiechu, a potem cofnął się w kierunku biurka i rzucił okiem na notatki. – Proszę, otwórzcie podręczniki na piątym rozdziale. Jest tam krótka biografia Johanna Sebastiana Bacha. Zapoznajcie się z nią, a ja zagram wam kilka jego utworów, dobrze?

Stłumiony pomruk zgody i szelest stron rozległy się po klasie; Taurys sięgnął po swoją teczkę, wyciągnął nuty i przygotowane zawczasu kartki; rozdał je uczniom, mając świadomość, że Uschi śledzi go wzrokiem.

– Tutaj są tytuły. Te puste miejsce pod nimi jest dla was – wyjaśnił. – Jeśli któryś z nich wam się spodoba albo nie, możecie coś pod nim napisać albo narysować. To nie jest na ocenę i jest tylko dla was, nie będę tego sprawdzać – dodał, gdy któryś z chłopców zrobił strapioną minę, a inna dziewczynka wyglądała na zmieszaną. Większość marginesów jej zeszytów pokrywały szkice i wiedział, że wielu nauczycielom to przeszkadza. – Muzyka to sztuka, a sztukę powinno się czuć, każdy na swój sposób, nie oceniać stopniami.

Usiadł przy pianinie, rozłożył nuty i odetchnął. Klawisze ugięły się posłusznie pod jego palcami, gdy zaczął grać menueta G-dur. Ten spokojny utwór, jeden z jego ulubionych, był dobrym tłem do czytania czy tworzenia; rzeczywiście, większość klasy zajęła się tym, co zasugerował.

– Proszę pana – Uschi stanęła przy nim, gdy zabrzmiał dzwonek, a on już zamykał klapę pianina. Spojrzał na nią, a ta wykręciła ręce za plecami, uciekając wzrokiem. – Ja... Ja nie będę przychodzić grać. Już... już mnie to nie interesuje.

Słysząc kłamstwo w jej drżącym głosie, Taurys spojrzał na nią uważnie, szukając tego, czego znaleźć nie chciał.

Widział drobną dziewczynkę u progu dorastania, ubraną w zwykły, szkolny mundurek, z tornistrem zarzuconym na jedno ramię; i widział też, jak ciężar tornistra ciągnie w dół wyprasowaną białą bluzeczkę, odsłaniając cal skóry na ramieniu.

Czerń rozlewającego się tam siniaka kpiła z jego bezradności.

***

Pokój nauczycielski pogrążony był w ciszy; większość nauczycieli już skończyła pracę, jedynie matematyk przeglądał jakieś dokumenty. Przywitali się uprzejmie i przestali zwracać na siebie uwagę; Taurys odłożył dziennik do przegródki regału i westchnął ciężko, patrząc na zamkniętą szufladę najbliższej szafki.

W ustach miał smak porażki; wielkie plany, śmiałe posunięcia, postępujące przygotowania, by powstrzymać nieistniejącą jeszcze wojnę, a nie był w stanie zrobić nic, by ocalić to dziecko.

Dziecko powierza się jego rodzinie, zawierzając, że ta wychowa je na przykładnego obywatela. To rodzina nauczyć ma dziecko posłuszeństwa i wszelkich innych cnót, a rolą nauczyciela jest przekazywać wiedzę na temat kraju, jego historii, kultury i zrodzonych w nim jednostek wybitnych, na podstawie programów nauczania ustalonych przez odpowiednie, wyznaczone przez państwo jednostki...

Wyrywki z publikacji, które czytał, będąc świeżo upieczonym nauczycielem, przelatywały mu przez głowę. Niektóre stały jeszcze na półce w saloniku, zapomniane wraz z resztą niemieckich, powojennych książek, inne już dawno wyrzucił. Kupował je, rozpaczliwie szukając porad, jak ma sobie poradzić w nowej pracy, nieświadomy, że część z tych zaleceń przeczyta z obrzydzeniem.

...domowy mir jest rzeczą świętą i zaleca się, by nauczyciel miał to na uwadze, nie czyniąc niczego, co bezprawnie by w niego ingerowało czy wręcz sprzeciwiało się zasadom rodziny...

Kilka podrzucił mu dyrektor, powtarzając, że Litwa jest zbyt pobłażliwy i w ten sposób nigdy nie uzyska szacunku uczniów.

...w razie potrzeby, środki dyscyplinujące...

W szufladzie leżała długa, drewniana linijka, wskaźnik i rzemienna dyscyplina. Jako nauczyciel miał pełne prawo użyć któregoś z tych przedmiotów, egzekwować posłuszeństwo w ten sam sposób, jaki zapewne robił to ojciec Uschi w ich domu, i sama myśl o tym wywoływała u Taurysa chęć złożenia się w pół i zwymiotowania.

Stał dalej przy regale, drżącymi palcami porządkując niedbale wsunięte dzienniki, przenosząc je do odpowiednich przegródek i próbując rozpaczliwie wymyśleć cokolwiek, co mogłoby temu dziecku pomóc.

I nie wymyślił zupełnie nic.

Może Feliks będzie miał jakiś pomysł; szalony, ocierający się o niemożliwość zrealizowania, ale jakikolwiek; łamiąc prawo imperium przez tyle lat, Polska z musu znał je lepiej niż ktokolwiek inny. Może był jakiś kruczek, zapomniany paragraf, coś, co jednak regulowało domową dyscyplinę...

Pokręcił głową i cofnął się o krok. Żaden uczeń się do niego nie zgłosił; nie ma sensu czekać dłużej, czas jechać do domu. Wyciągnął z kieszeni klucze, by zamknąć swoją szafkę; uciekły mu spomiędzy palców i wpadły pod regał.

Klnąc w duchu, przyklęknął i spędził dłuższą chwilę, próbując je stamtąd wyciągnąć. W końcu się udało; zamknął szafkę i już otwierał usta, by pożegnać się z matematykiem, gdy z kieszeni jego torby dobiegł dźwięk połączenia.

Tam, gdzie włożył drugi, niezarejestrowany sprecher.

– Przepraszam – rzucił, a matematyk tylko skinął nieobecnie głową i wrócił do pracy.

Litwa pośpiesznie wyszedł na opustoszały korytarz, wyciągając urządzenie z kieszeni. Zerknął na ekran i zacisnął wargi, rozpoznając numer. Gris. Połączenie spod granicy.

Ruszył w kierunku najbliższego odosobnionego miejsca, jakie znał; toalety dla personelu. Odbieranie zakodowanych wiadomości wzbudziłoby podejrzenia każdego, a on potrzebował chwili, by odpowiednio je odczytać.

W toalecie, na szczęście, było pusto. Zerkając niespokojnie na ekran, Taurys wyciągnął z torby mały notatnik i ołówek i dopiero wtedy nacisnął przycisk odbierania połączenia. Potem przycisnął sprecher do ucha ramieniem i oparł notatnik o ścianę, w samą porę, by zakończył się komunikat informujący o początku nadawania.

Krótkie i długie dźwięki... Litwa przenosił je na papier, starając się nie tłumaczyć ich od razu w głowie, by nie zgubić ani jednej litery. Chwilę później Gris rozłączył się, nie mówiąc ani słowa; Taurys spojrzał na swoje notatki.

Dzisiaj rano spotkanie führer – hiszp. premier. Premier zadowolony. A. wezwany. Propozycja dla A: półroczny urlop-nagroda plus pieniądze. A. gra na czas.

Spędził kilkanaście kolejnych minut, ucząc się wiadomości na pamięć; potem podarł kartki na maleńkie kawałeczki i spuścił w toalecie.

A więc to idzie w tę stronę, pomyślał. Dla nieświadomego sytuacji Antonia może zabrzmiałoby to kusząco; docenienie jego wieloletnich starań, podlane pochwałami i fałszywymi zapewnieniami docenienia, nagrodzenie czasem wolnym na długi, lecz ściśle określony czas.

Brzmiało jak eksperyment premiera; jeśli spodoba mu się takie czasowe odsunięcie Antonia od bliskości władzy, wymyśli coś, by trwało ono stale; jeśli nie, bez problemu przywróci go do swojego biura. Ostrożne zagranie...

Opuścił budynek szkoły z myślą, że wrzesień zaczyna się kiepsko. Oby tylko udało się dzisiaj załatwić klucz i pocztę...

Powietrze było nieruchome i jakieś takie ciężkie; Taurys ruszył w kierunku szkolnej bramy. Nim ją przekroczył, obok niego przetoczyła się po ziemi duża, pomarańczowa piłka.

– Poda pan?

Litwa uniósł oczy; grupka starszych uczniów, w tym jeden w mundurze młodzieżówki, patrzyła na niego oczekująco. Skinął głową i schylił się po piłkę.

– Dobry rzut! Zagra pan z nami? Brakuje nam piątego.

Uśmiechnął się smutno.

– Innym razem, dobrze?

***

Komunikacja miejska była zatłoczona tak samo, jak rano; Taurys, mając wrażenie, że zaraz się udusi, wysiadł dwa przystanki wcześniej i ruszył piechotą w kierunku domu. Niebo nadal groziło ulewą, zasnute szarością.

Kolejne przychodzące połączenie sprawiło, że prawie podskoczył; z bijącym sercem odebrał połączenie od Prus.

– Bułka z masłem – oznajmił zadowolony głos. – Jeśli Polen poradzi sobie z pocztą, to wrzesień zaczynamy elegancko, Lit.

Litwa tylko gorzko się uśmiechnął. Świadomość, że biuro tak łatwo nie wejdzie do jego mieszkania, było jasnym punktem w ciemnym morzu jego dzisiejszych niepokojów.

– Dostałem informację – powiedział cicho i rozejrzał się dookoła. Pogoda odstraszyła potencjalnych spacerowiczów; w zasięgu wzroku był sam. – Od Grisa.

Gilbert przeklął.

– Możesz teraz gadać? – zapytał. – Jestem sam, chłopcy poszli coś zjeść. Mam wyłączony sprzęt.

Taurys szeptem przekazał to, czego się dowiedział. Gilbert milczał długą chwilę.

– Mamy pierwszą próbę pójścia w ślady naszego wspaniałego kraju – mruknął. – Nie podoba mi się to... Dobra, obgadamy to później. Byłem rano w biurze, zerknąłem sobie do systemu. Dowiedziałem się czegoś ciekawego.

– Czego? – Litwa zmarszczył brwi.

– Jak tak sobie radośnie oszukiwałem biuro w kwestii twojego mieszkania, to wpadłem na pewien pomysł, co zrobić z pewnym dość irytującym gatunkiem pasożyta, który się u ciebie zalągł i nie prędko odlęgnie, jeśli wiesz, co mam na myśli.

– Możesz przejść do rzeczy? – zapytał Taurys, nie czując się na siłach, by grać w tę grę. Głowa zaczynała go boleć; przycisnął dłoń do skroni i przymknął oczy.

– Zalogowałem się do bazy i sprawdziłem jego prawdziwe nazwisko. W systemie nie ma szczegółów jego wyglądu.

– Mówiłeś, że nie ma zdjęć – przypomniał ostrożnie Litwa.

– Myślałem, że po opisie słownym mogliby go rozpoznać, ale nie da się zidentyfikować człowieka po czymś, czego nie ma – głos Prus był wesoły jak wiosenny poranek. – Nikt go nie uzupełnił przez te wszystkie lata. Może przyjść i zacząć podrywać Evę... sekretarkę, a nikt, ani dyrektor ani ten wrzód na dupie Lefevre, nie pomyślą, że to zmarły.

Odrzucając na bok myśl, że nie chce, by Feliks kogokolwiek podrywał, Litwa skupił się na słowach Prus.

– A papierowe raporty, o których kiedyś mówiłeś? Stare sprawozdania medyczne? Tam musi być cokolwiek na temat wzrostu, koloru oczu...

– Te rozlatujące się, zakurzone teczki? – Taurys był pewny, że Prusy właśnie uśmiecha się diabelsko. – To, co w nich najważniejsze, a co dało się jeszcze odczytać, pływa sobie w Sprewie. Niestety, tylko jego teczkę przejrzałem – dodał z irytacją w głosie Gilbert. – Nie miałem już czasu, poza tym, Lefevre prawie mnie przyłapał. Dobrze, że w porę złapałem za długopis i udałem, że uzupełniam papierki.

– W biurze dyrektora?

– Mam prawo tam wchodzić – odparował obronnie Gilbert. – On nie, sukinsyn. Zapukał, ale nie poczekał na zaproszenie.

– Czekaj – Litwa zatrzymał się. – Może sam wejść do gabinetu dyrektora pod twoją lub jego nieobecność?

– Nie ma uprawnień do odebrania klucza z recepcji. Eva mu go nie wyda, podpadł jej już dawno. Ma dostęp do korespondencji i mniej istotnych akt, nad czym ubolewam, ale baza i dokumenty w gabinecie są dla niego niedostępne. Ta świnia nie może zrobić zbyt wiele, Lit, nie przekraczając swoich kompetencji. Jego własny kij w dupie go ogranicza.

– Mam wrażenie, że go nie doceniasz – westchnął Taurys, wznawiając spacer. Pierwsze krople wody spadły mu na głowę; przyśpieszył kroku.

– To płotka, która węszy. Ale mam pomysł, by przestała.

Litwa nastawił uszu.

– Jaki? – zapytał ostrożnie. Zbliżał się już do przystanku tramwajowego, na którym powinien wysiąść.

– Według systemu, Łukasiewicz i Lebiediew to dwie różne osoby. To oznacza, że Lebiediew może nie tylko wchodzić biura relokacji jak zagubiona sierota, ale też odwiedzać cię po wielokroć, długo i namiętnie. Łapiesz, Lit, czy mam być bardziej dosadny?

Litwa otworzył usta, a potem je zamknął.

– Sugerujesz... – zaczął cicho, czując, jak na jego policzki z wolna wpełza rumieniec.

– Rzucaj robotę, kasa nie jest ci teraz potrzebna, a ja wpiszę go w twoje akta jako dzielącego z tobą mieszkanie i łóżko przyjaciela i wtedy...

– Nie rozpędzaj się tak, Gilbercie – przerwał mu Litwa. Gorąco rozgościło się na niego policzkach, mimo chłodnego wiatru, który znów szamotał jego płaszczem i włosami. Do dzielenia łóżka... w tym sensie, który Gilbert miał na myśli, jeszcze nie przeszli i Taurys nie sądził, by prędko przeszli do tego etapu.

Prusy albo go nie usłyszał, albo zignorował.

–...skończy się ta cała szopka ze znikaniem. Wkurwia mnie to, a Polen i tak by wpadł, gdyby znowu któryś z moich chłopców zachorował. Niech robi użytek ze swojej nowej tożsamości, skoro już zadał sobie taki trud. Przy okazji, zaspokoi to chorą ciekawość Lefevre'a. Jasne włosy pod prysznicem pewnie dotąd nie dają mu spać. Myśli, że coś ukrywasz. Jak okaże się, że faceta pod łóżkiem, to może da sobie spokój. Najciemniej jest zawsze pod latarnią.

Taurys pokonywał kolejne metry w milczeniu.

– Nikt z nas nie ma partnera – zaczął ostrożnie. Ulicą hałaśliwie przejechał tramwaj; Litwa przykrył sprecher dłonią i odczekał, aż znów zrobi się cicho. – Nie ma, prawda?

Ich gatunek nie zwykł się wiązać z ludźmi; czasem nawiązywali jedynie przelotne kontakty, szybko ucząc się, że przywiązywanie się przynosi ból, ale kto wie, może samotność ostatnich dziesięcioleci stała się dla któregoś z nich nie do zniesienia do tego stopnia, że...?

– Francis miał kilka dziewczyn – rzucił lekko Gilbert. – Jak któraś mieszkała z nim dłużej niż miesiąc, to ją rejestrowałem. Imię, nazwisko, numer karty obywatela, nic więcej.

– Feliks przekraczał granice. Ja nie mogę. To jest podejrzane.

– Zawodowo, a nie politycznie – Prusy brzmiał na zirytowanego. – A żeby w ogóle dostać się do tej informacji, trzeba spojrzeć na pieczątkę w karcie, którą Polen ma przy sobie.

– Zaraz – Litwa zmarszczył brwi, myśląc gorączkowo. Coś mu nie pasowało. – Nie ma tego w systemie? Myślałem, że jest tam... wszystko.

– W twoim przypadku – odparł Gilbert poważnie. – Nie sądzę, w całym imperium była więcej niż setka osób, dla których zbiera się tyle danych. Gdyby robiono to dla każdego obywatela, nie byłoby tej bazy. Ona i tak ledwo funkcjonuje. Widziałeś telefon komórkowy swojego kochasia? Telefon, nie sprecher. Technologicznie imperium jest daleko za wszystkim, chociaż mówi wszystkim inaczej.

– Po wojnie brakowało ludzi wykształconych, lekarzy, inżynierów – mruknął Litwa jakby do siebie. Inteligencję mordowano; drugi führer zatrzymał machinę, ale szkody już zostały wyrządzone. – A kontaktów ze światem zewnętrznym prawie nie było.

– Claus bał się, że tak wielki kraj się rozpadnie – Prusy westchnął. – Nie powiem, że nie miał racji.

Polityka izolacji, zalania ludzi propagandą i czekania, aż zacznie działać, scalając wszystko, pomyślał Litwa. Nim Zjednoczona Rzesza Niemiecka uchyliła furtki, społeczne niepokoje i ruchy niepodległościowe wewnątrz niej zdążyły wygasnąć albo zostać stłumione. Jeszcze trochę minęło, nim pojawił się Netzwerk podłapany od Amerykanów, a na początku też działał koszmarnie...

– Co się dzieje, gdy ktoś przekracza granicę? – zapytał wolno, przystając przed drzwiami do klatki swojego bloku. Wyciągnął pęk kluczy z kieszeni i spoglądał na nie tępo. Jeden z końców metalowego kółka, do którego były przyczepione, odstawał na kilka milimetrów. Zmarszczył brwi; czy na samym początku nie miał czterech kopii klucza do mieszkania?

– Sprawdza się, czy dane z karty zgadzają się z tymi w systemie – wyjaśnił tymczasem Prusy. – Sam odczyt danych pojedynczej osoby to kilka minut, i to przy dobrym połączeniu z Netzwerkiem. Straż graniczna nie ma prawa do modyfikacji systemu. Mało kto ma, zdychałby co chwila, więc opierają wszystko na pieczątkach... Czego ty się boisz, Lit?

Taurys złapał za klamkę i zacisnął szczęki.

– Porozmawiajmy o tym, gdy Feliks wróci ze wschodu.

***

Osiedle na Mariendorfie tonęło w zieleni przydomowych ogródków i podwórek; niskie budynki, głównie domy jednorodzinne i bliźniaki, chowały się w cieniach drzew albo za gęstą roślinnością rosnącą wzdłuż płotów. Powietrze pachniało jeszcze letnim kwieciem, ćwierkały ptaki i szumiały korony drzew; Feliks miał wrażenie, że znalazł się gdzieś na sielskiej wsi, a przecież nawet nie opuścił granic Berlina. Nawet pochmurne niebo i mocny wiatr nie psuły przyjemnego wrażenia; wręcz przeciwnie, świat wydawał się jakby zieleńszy, bardziej nasycony barwami.

Zamiast asfaltu miał pod stopami bruk; wyślizgane, gładkie kamienie czuł przez cienkie podeszwy przy każdym kroku, ale miał ważniejsze rzeczy do roboty niż rozpamiętywanie własnego dyskomfortu. Rozglądał się ukradkiem, szukając na ulicy konkretnego adresu, a gdy zza najbliższej furtki wyszła młoda kobieta z dzieckiem na ręku, Polska wcisnął dłonie głębiej w kieszenie spodni, mając nadzieję, że wygląda na mniej zdenerwowanego niż był rzeczywiście.

Kombinowanie i przekręty miał we krwi; ale tym razem chodziło nie tylko o niego i Feliks bardzo nie chciał tego spieprzyć.

Przed kwadransem zadzwonił Gilbert, kwitując całą akcję krótkim „poszło". Polska nie wdawał się w dyskusję; wiedząc, co ma robić, wsiadł w tramwaj i przyjechał tutaj, na to podmiejskie osiedle.

Jego celem był nieduży, uroczy ceglany domek z nieco zaniedbanym, ale urokliwym, skrytym pod wysokimi lipami podwórkiem; Feliks pomyślał mimochodem, że mógłby w takim zamieszkać, z Taurysem, kiedyś, gdy już zrobią swoje... Na razie potrząsnął włosami i odrzucił tę myśl.

Zatrzymał się przy furtce z kutego żelaza, widząc tabliczkę z napisem „uwaga, zły pies. Wchodzisz na własne ryzyko". Zagryzł wargi, niespokojnie rozglądając się po podwórku; gdy dostrzegł drzemiące w trawie brązowe szczenię, nie większe od jego stopy, kamień spadł mu z serca.

To maleństwo, które poderwało się z ziemi na skrzypnięcie furtki, prawdopodobnie nie miało jeszcze nawet stałych zębów. Szczeniaczek podbiegł do Feliksa pociesznie, merdając cieniutkim jak wstążka ogonem tak szybko, że ten rozmazywał się w oczach i oparł się łapkami o jego kostkę.

– Cześć, malutki – mruknął Polska, nieco niepewnie sięgając jedwabistego ucha. Jamniczek zaskomlał z radości. Feliks odetchnął i wyprostował się, ignorując szczeniaka. Serce, mimo braku zagrożenia i tak biło mu szaleńczo; pieprzona wojna...

Ruszył ścieżką ułożoną z płaskich kamieni wprost do drzwi wejściowych. Jego twarz odbiła się w szklanych wstawkach; zapukał, a potem zerknął na podwórko ocienione lipami. Gdzieś na tyłach zauważył też wierzbę płaczącą; ten widok przypomniał mu inny ogród.

Tamto miejsce już pewnie nie istniało w takiej postaci, jakiej je pamiętał; wierzby, lipy, rozłożyste platany dookoła małego, letniego pałacyku... Wtedy też było lato, ale drzewa i zapadający zmierzch pozwalały odpocząć od upału. Litwa szedł powoli, głęboko zamyślony, a jego oczy, utkwione w szpalerze drzew poruszanych wiatrem, były nieobecne; Feliks nie pamiętał już, co się wtedy stało – może to było coś poważnego, a może drobnostka, kropla przelewająca czarę – ale to był jeden z nich ostatnich wspólnych spacerów; lada moment to, co ich łączyło, miało się rozkruszyć i rozsypać.

Pamiętał, jakby to było wczoraj, jak beztrosko złapał dłonie swoimi dłońmi i do warg przycisnął swoje wargi, a Taurys spokojnie, ale stanowczo się od niego odsunął i tylko pokręcił głową i odszedł, ku niedowierzaniu, oburzeniu i złości, które Polska wtedy czuł.

– Lebiediew – zza progu patrzył na niego stary znajomy, ściskając klamkę od wewnątrz tak, jakby chciał zatrzasnąć drzwi. – Czego ode mnie jeszcze chcesz?

Feliks zmusił się do uśmiechu, mimo tego wyraźnie nieprzyjaznego powitania.

– Ostatniej przysługi – powiedział cicho. – Potem nie będę cię już niepokoił, obiecuję.

Mężczyzna wypuścił powietrze przez zęby. Potem rozejrzał się i westchnął ciężko.

– Wejdź.

Feliks wsunął się do małego przedpokoju. Gdy zamknęły się za nim drzwi, sięgnął do kieszeni i podał mężczyźnie złożoną na pół kopertę.

– Chciałbym, żeby ten list trafił do adresata – powiedział wesoło. – Do urzędu miejskiego. Potrzebuję też oficjalnego potwierdzenia nadania. Urząd prawdopodobnie odeśle jakąś informację, że wniosek jest błędny... A ja chciałbym, żeby ta informacja zaginęła i nigdy nie dotarła do pana Laurinaitisa... Tak, by ewidentnie była to wina poczty. Na przykład, roztargnionego listonosza.

Listonosz westchnął i sięgnął po list.

– Da się to załatwić. Przyjdź jutro wieczorem. I przynieś hajs.

Feliks wyszczerzył się do ucha do ucha i cofnął o krok, sięgając na oślep do klamki.

– Przyniosę. Będę ci wdzięczny. Dozgonnie – rzucił, obracając się.

Szczeniaczek obwąchiwał jego nogawkę; na ścieżce przed furtką stał dorosły krótkowłosy jamnik, sądząc po widocznych, nabrzmiałych sutkach, matka karmiąca, i warczał groźnie, nie odrywając nieruchomych oczu od Feliksa.

– Ona nie jest niebezpieczna.

– Taaak... – Polska przełknął ślinę. Wcale nie był tego taki pewny. – Wiesz, że to psy myśliwskie?

***

Berta co chwila wyciągała szyję; długie wibrysy zadrżały, gdy po raz kolejny intensywnie węszyła, wpatrując się w brytfannę stojącą na kuchence.

Odkąd godzinę temu Feliks zajął się obiadem, co chwila podkradała się coraz bliżej, zastygając w miejscu za każdym razem, gdy na nią spoglądał.

– Przecież cię widzę – mruknął, kręcąc głową. Przykucnął i wyciągnął rękę. Berta spojrzała na niego groźnie, ale pozwoliła dotknąć kosmatego ucha. – Widzisz? Nie jestem taki straszny. Jeśli przestaniesz się zachowywać jak wściekły Prusak, to może nawet dam ci skosztować.

Kot zbliżył się na ugiętych nogach, obwąchał jego nogawkę i zamiauczał przeraźliwie, wyczuwszy psa; Polska westchnął i wstał.

Było już po drugiej po południu; Taurys powinien niedługo się pojawić. Przez wakacje Polska zdążył się przyzwyczaić, że niemal zawsze są razem i godziny nieobecności Litwy bardzo mu się dłużyły.

– Berta, masz go pilnować, gdy pojadę, rozumiesz?

Berta w dwóch susach znalazła się na lodówce i posłała Polsce chłodne spojrzenie. Feliks westchnął.

– Proszę?

Kocica miauknęła jakby łagodniej; Feliks uznał to za akceptację. Uśmiechając się, zajrzał pod pokrywkę, zamieszał drewnianą łyżką sos i zerknął przez małe, kuchenne okienko w samą porę, by dostrzec, jak przed drzwiami do klatki przystaje Taurys.

Dlaczego nie wchodził? Przeczucie nagle tknęło Feliksa; odłożył na bok ścierkę, którą chronił ręce i ruszył na korytarz.

Gdy pchnął drzwi wejściowe, rozsunęła się winda.

– Cześć – powiedział, a potem zmarszczył brwi, gdy zdał sobie sprawę, że przeczucie było słuszne. Coś było nie tak. – Co się stało, Licia?

Nienawidził tego bezradnego, gorzkiego, wymuszonego uśmiechu, a to był kolejny raz, gdy Litwa wracał z nim do domu.

– Hiszpański premier chce odsunąć na próbę Antonia. Plotki o mnie i Annice już krążą po szkole. – zaczął cicho Litwa, gdy zamknął za sobą drzwi. Feliks zaklął, ale to następne słowa go zmroziły. –A moja uczennica jest bita w domu i nie wiem, co robić.

Cholera; Polska zagryzł wargi i postąpił do przodu. Zacisnął dłonie na bladych, pozbawionych życia dłoniach Litwy i ścisnął je pocieszająco. Taurys otworzył usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, a potem pokręcił głową.

– Coś wymyślimy – powiedział pewnie Polska, zagryzając wargę. Stek przekleństw przeleciał mu przez głowę. Dzieci. Największe skurwysyny zawsze celowały w dzieci. Nie zamierzał przejść wobec tego obojętnie. – Jak nie, to sam go znajdę i wyrwę kilka kończyn. Teraz chodź, musisz coś zjeść. Zrobiłem obiad. O ile ta diablica się już do niego nie dorwała...

Jego osobistą misją było naprostowanie sposobu odżywiania się Litwy; Taurys poszedł za nim bez słowa, pogrążony w ciemnych myślach. Gdy przekroczył próg kuchni i poczuł zapach, nagle zamrugał.

– Zrobiłeś królika? – szepnął zdumiony, a potem dostrzegł swojego kota, wolno czołgającego się po blacie stołu do garnka. Wibrysy zbliżały się już do palnika. – Berta, nie...

– Jestem bliski oswojenia. Odkryłem, jak działa – powiedział Feliks, obserwując, jak Litwa bierze kocicę w ramiona i przytula ją do siebie. – Kij i marchewka. Nienawidzi zapachu ruty. Kocha duszonego królika, tak samo jak ty.

Widzisz, pamiętałem, pomyślał, widząc jak wargi Litwy drgają, a szczery uśmiech w końcu na nie powraca. Taurys opuścił kota na ziemię, a potem, ku miłemu zaskoczeniu Feliksa, pokonał dzielący ich dystans i pocałował w policzek.

– Ačiū – szepnął Taurys gorąco do jego ucha i Feliks wiedział, że nie chodzi tylko o ulubioną potrawę.

Feliks tu był, gdy Litwa wrócił z pracy, wyraźnie przybity tym, czego się dowiedział. Był, by go wysłuchać i pomóc; przynieść pocieszenie i po prostu... po prostu był. Po Charlottenburgu, po komisji, teraz.

Jeszcze kilkanaście dni, nim Polska wyruszy, zgodnie z ich ustaleniami, pod Kursk – miał nadzieję wykorzystać te dni jak najlepiej, by Taurys nie czuł się znów tak samotny, jak wcześniej... i samemu zabrać ze sobą jak najwięcej dobrych wspomnień.

Nie lubił rozłąki z osobami, które kochał – a tych miał w życiu stanowczo zbyt wiele – i nie chciał znowu stracić Taurysa przez własną głupotę.

I w momencie, w którym Polska zdecydował, że chce odwzajemnić pieszczotę i już wspinał się na palce, by dotknąć wargami gładko ogolonego policzka i spleść dłonie z taurysową dłonią, Litwa cofnął się i sięgnął do kieszeni.

Feliks spojrzał bez zrozumienia na pęk kluczy.

–Jeszcze zgubiłem zapasowy klucz w pokoju nauczycielskim – pokręcił nagle głową, odkładając pęk na kuchenny stół. – Jestem beznadziejny – szepnął nagle, jakby do siebie.

Polska zmarszczył brwi, bo nie spodobał mu się ten ton. Cóż, pomyślał, nad poczuciem własnej wartości też chyba musimy popracować.

– Nic się nie stało, Licia.



*****

Kintsugi ("złote łączenie"), kintsukoroi ("naprawiać złotem") - japońska technika i sztuka naprawy potłuczonych wyrobów ceramicznych, polegająca na łączeniu elementów wyrobu laką z dodatkiem sproszkowanych metali szlachetnych, takich jak złoto, srebro lub platyna.

Menuet G-dur - autorem tego utworu jest Christian Petzold, jednak często mylnie przypisuje się go Bachowi, gdyż znaleziono go w rękopisach, które Batch podarował żonie (Bach umieszczał tam też utwory napisane przez innych).

Jamniki - jamniki są psami myśliwskimi, wyhodowanymi do wypłaszania z nor lisów i borsuków, wykorzystywano je też do zaganiania dzików i tropienia zwierzyny.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro