Rozdział XXI: W rozbitych formach
W oczekiwaniu na klientów, którzy lada moment powinni zjawić się w sklepiku, Francis Bonnefoy miał o czym rozmyślać.
Stojąc za kasą, pośród stosów schludnie ułożonej prasy, od niechcenia przebiegał wzrokiem po nagłówkach i akapitach dzienników i czasopism. Tłuste litery prawiły o tym, co zwykle; nowych przepisach, poważniejszych wypadkach, lokalnych wydarzeniach i artystycznych występach; nawet te ostatnie nie przykuwały jego uwagi.
Wąskie, krótkie kolumny z modą czy towarzyskimi plotkami też omijał. Już lata temu mu spowszedniały; te same kroje, te same barwy, te same nazwiska...
Od pewnego czasu znacznie bardziej niż pierwsze strony interesowały go ostatnie, chociaż jak dotąd nie natknął się tam na żadne znajome nazwisko. Trochę podnosiło go to na duchu – Francis w wolnych chwilach czytał nekrologi.
Pojawiały się rzadko i niewiele ich bywało, bo niewiele osób w imperium hołdowało jeszcze tej tradycji; Francja przebiegał wzrokiem po imionach nieznanych mu ludzi, spoglądał na obce daty narodzin i śmierci i rozmyślał, dużo rozmyślał.
Coraz mocniej narastało w nim poczucie, że popełnił duży błąd. Gdy nadarzyła się okazja, by porozmawiać o tym, o czym nie wolno było rozmawiać, słowa płynęły z jego ust wartko i nieustannie ku uszom wdzięcznego słuchacza; słuchacza, który teraz zniknął bez słowa, jakby nigdy go nie było.
Zbyt ufnie podszedł do człowieka, który przedstawił się jako sojusznik Gilberta; Francis uniósł oczy na zakurzoną witrynę i spojrzał przez nią na prawie pustą uliczkę, wzdychając ciężko.
Jasne fasady kamienic przesłoniły mu południe; szkoda, że nie mógł osobiście pojechać do Wenedig, by upewnić się, że jego podejrzenia są nieuzasadnione.
Nie powiedział, rzecz jasna, wszystkiego; na temat Charlottenburga mówił niechętnie, mimo zaciekawionego błysku w oczach człowieka, który tak płynnie rozmawiał z nim po francusku; uśpił moją czujność, pomyślał gorzko Francis, moim własnym pięknym językiem.
Nie podzielił się swoimi podejrzeniami co do krzywd, które spotkały biedną Erzsébet ani nie pisnął słówka o gwałtownej reakcji Gilberta. Nie wspomniał też o tym – opuścił wzrok na leżące przed nim dzienniki i przewrócił jeden z nich na ostatnią stronę, tam, gdzie czerniły się krzyże – że widział kogoś łudząco podobnego do dawno zmarłego Feliksa Łukasiewicza.
A im dłużej o tym myślał, im dłużej odtwarzał w pamięci wygląd kelnera, jego postawę, rysy, barwę oczu i włosów, tym mocniej nabierał przeświadczenia, że ów dawno zmarły wywinął im wszystkim niezły numer.
I nie miał najmniejszego pojęcia, co z tym fantem zrobić.
***
Komunikacja miejska nigdy nie była jego ulubioną formą transportu; Taurys z ulgą wysiadł z dusznego, tłocznego wagonu tramwaju, przepuściwszy przed sobą młodą kobietę, a potem wciągnął w płuca powietrze przesycone spalinami.
Gdyby mógł, przyjechałby tutaj swoim wysłużonym autem, ale volkswagen stał obecnie na kanale w warsztacie samochodowym w Marzahn. Taurys miał ogólne pojęcie o samochodach, wynikające z długoletniej jazdy, ale kwestie napraw wolał zostawić profesjonalistom. Akurat w tej kwestii miał pewność, że Gilbert polecił mu fachowców; Prusy za bardzo kochał motoryzację, nawet jeśli w grę wchodził tak wysłużony staroć.
Litwa miał nadzieję, że będzie mógł odebrać auto jeszcze przed poniedziałkiem; nie czuł się komfortowo bez obecności swojego samochodu przed blokiem. Dojazd do pracy to jedno; powinni mieć pod ręką sprawny pojazd, na wszelki wypadek...
Środowy poranek był znacznie chłodniejszy niż poprzednie dni, co manifestowało się zachmurzonym niebem i chłodnym, momentami silnym wiatrem. Litwa zawsze lubił wietrzną pogodę; miał wtedy wrażenie, że łatwiej mu się oddycha, jakby w jego płuca dostawało się więcej tlenu niż zwykle miało powietrze.
Dzisiaj wiatr niewiele pomagał; Taurys miał wrażenie, że się nim dławi.
Uspokój się, nakazał sobie w myślach, odchodząc kilka kroków od tramwajowego przystanku. Stanął przy koszu na śmieci i sięgnął do kieszeni. Chłód metalu pod palcami nieco go otrzeźwił.
Przesuwał opuszkami palców po krawędziach kluczy, rozpoznając dotykiem ich przeznaczenie; kanciasty klucz do drzwi mieszkania i jego identyczna kopia, dwa z czterech. Pozostałe dał Feliksowi i Gilbertowi... Płaski kluczyk do szkolnej szafki, z przywiązanym kawałeczkiem wypłowiałej wstążki z nazwą placówki. Malutki, przymocowany sznurkiem do pozostałych, bo delikatne kółeczko już dawno się złamało, piórowy kluczyk do skrzynki pocztowej na parterze.
Świat wokół niego pędził; po ruchliwej uliczce berlińskiego Mitte przejeżdżały kolejne samochody, a na szerokich chodnikach, odgrodzonych barierkami od jezdni, kłębiły się tłumy ludzi. Stał tak, na tramwajowej wysepce pośrodku, długą chwilę, próbując zmusić się do wykonania kroku.
Nie było sensu zwlekać, prawda? Taurys wziął głęboki oddech i uniósł oczy. Po lewej stronie ulicy wznosiła się elegancka, brązowa fasada kamienicy; jak głosiła złota tabliczka obok potężnych, drewnianych drzwi, znajdowała się tu filia jednego z medycznych uniwersytetów.
Zdał sobie sprawę, że zewsząd słyszy syreny karetek. Gdy się rozejrzał, dostrzegł szyldy aptek, sklepów medycznych i wszelakich klinik; nad tym wszystkim wznosił się zaś wysoki, ogromny gmach szpitala Charité, jego dzisiejszego celu.
Więc nie pomylił przystanku; trzykrotnie sprawdził mapę połączeń w Netzwerku, ale wydawało mu się, że podróż trwała zbyt krótko jak na taką trasę...
Z duszą na ramieniu Taurys wszedł na pasy. Pewnie po wakacjach, gdy wrócą tu studenci, będzie tu jeszcze większy tłok, pomyślał mimochodem, włączając się w ruch przechodniów na chodniku.
Rzadko bywał w tej części miasta, nie musząc zaglądać ani do aptek, ani do lekarzy – personifikacji rzadko dotykały ludzkie dolegliwości, chociaż ostatnimi czasy Litwa miał coraz większe wątpliwości, czy aby powinien dalej nazywać się personifikacją.
Budynek nieubłaganie się przybliżał; nie chcąc myśleć o tym, dlaczego tam szedł – wstydziłbyś się, Lit, pomyśl o Erzsébet, skarcił siebie w myślach – obrócił w głowie nazwę tego największego berlińskiego szpitala.
Charité. Miłosierdzie, jeśli dobrze zapamiętał. Wyprawa na drugi koniec kraju dała Litwie do zrozumienia, że w pozornie jednolitym państwie dalej istnieje językowa różnorodność, ale pozostawienie francuskiej nazwy dla tak ważnego obiektu kłóciło się z aktualnym porządkiem, w którym tylko znając niemiecki można było uzyskać wykształcenie czy dostać dobrą pracę... Czemu więc, tutaj, w samym środku Berlina...?
– Już wiem – mruknął nagle Taurys, gdy dotarło do niego, kto nadał szpitalowi tę nazwę. Obejrzał się na budynek, który dopiero co minął. Na tabliczce znajdowało się znajome imię. – Oczywiście, że ją zostawili. Nie ośmieliliby się zataić, że zrobił to twórca pruskiego drygu.
Fryderyk Wilhelm I, jeden z tych władców, których Zjednoczona Rzesza Niemiecka zawsze wynosiła na piedestał, wyselekcjonowawszy z porzuconej przeszłości...
Gilbert go nienawidził, Taurys z trudem sobie przypomniał, sięgając ku zacienionym zakamarkom własnej pamięci. Ale czemu żywił takie uczucia w stosunku do własnego władcy?
Przypomniał sobie chwilę później, gdy zatrzymał się przed przejściem na pieszych, wpatrując się w czerwień. Tak, pamiętał tę historię; personifikacje całej Europy żyły wówczas szeptanymi plotkami o młodziutkim księciu, który zapragnął wolności, i o tragicznym zakończeniu ucieczki, gdy krew jego przyjaciela, może kochanka, rozlała się po bruku.
Tak, Gilbert nienawidził tego króla. Za to, co zrobił Fritzowi.
Do tego księcia, a późniejszego króla Prusy zawsze miał słabość. Personifikacje zawsze unikały nawiązywania bliskich relacji ze śmiertelnymi ludźmi, wcześnie nauczywszy się bólu związanego z ich odejściem, ale Gilbert stał u boku tego człowieka od dnia narodzin aż do samego końca.
Taurys westchnął i wbił dłonie w kieszenie czarnych, świeżo wyprasowanych spodni, jednych z lepszych par, jakie posiadał. Szaroniebieska koszula, przypominająca swoim odcieniem burzowe chmury, też prezentowała się na nim całkiem dobrze, co stwierdził z lekkim zaskoczeniem.
Feliks znów dobrał się do jego szafy, ale dzisiaj Litwa był mu za to wdzięczny; przynajmniej nie musiał odpowiednią prezencją zaprzątać sobie i tak już skołowanej głowy.
Zielone światło; jeszcze tylko pasy, sklep medyczny i znalazł się tuż przy szlabanie blokującym wjazd na parking pod szpitalem. Odruchowo przystanął; ktoś za nim sarknął niecierpliwie i ominął Litwę, nim Taurys zorientował się, że zablokował ruch. Wymamrotał pod nosem przeprosiny, ale postawna kobieta już się oddaliła.
Usunął się na bok, patrząc na wąski chodnik prowadzący do jednego z wejść szpitala, wzdłuż którego posadzono szpaler tuj, czując, jak węzeł w jego żołądku zaciska się boleśnie.
Tuje symbolizują szczęście i długowieczność, pomyślał mimochodem. Nie był pewny, na ile była to szczęśliwa wróżba dla pacjentów tego szpitala, a na ile okrutny żart.
Stawianie kroków było koszmarnie trudne; chciał odwrócić się i uciec, chociaż wiedział doskonale, że to nie miało żadnego sensu. Gdyby dzisiaj nie pojawił się na komisji, biuro i tak by go tu ściągnęło; może byłby to zwykły list z naganą, a może oficerowie, którzy przeszukiwali jego mieszkanie, zaciągnęliby go siłą...
Oszklone drzwi obklejone były informacjami, poradami, adresami i numerami sprecherów; z duszą na ramieniu złapał za klamkę i wsunął się w jasno oświetlony korytarz. Pachniało środkami odkażającymi, jak w każdej takiej placówce, nie tylko w szpitalu, ale też u weterynarza, do którego chodził z Bertą, a trochę jak w...
Znieruchomiał, gdy jego umysł podsunął mu wspomnienie zimnej bieli lamp, odbijającej się od kafelków na ścianie i przykrytego od stóp do głów nieruchomego ciała.
Zagryzł wargi tak mocno, aż poczuł ból, a potem zmusił się do postąpienia kroku naprzód. Nie, Lietuva, zganił siebie w myślach. Wiesz, że to była mistyfikacja...
Nikt nie zauważył jego zastoju i bladości; ludzie siedzący na krzesłach przeglądali z szelestem stosy papierowych wyników badań, rozmawiali szeptem, czytali gazety albo po prostu wpatrywali się w przestrzeń.
Z sercem próbującym wyrwać się z piersi Litwa skierował się ku biurku recepcji.
W liście nie podano nic więcej poza adresem tej zwykłej przyszpitalnej przychodni, podejrzewał więc, że ktoś tutaj musiał być wtajemniczony. Albo, co bardziej prawdopodobne, wykonywać rozkazy i wiedzieć, że nie powinien o nie pytać.
– Tak, słucham? – Młoda kobieta za biurkiem uniosła na niego oczy i uśmiechnęła się miło. – W czym mogę panu pomóc?
Litwa zmusił się do uśmiechu; przelotnie pomyślał, że wyglądał jak wielu ludzi tutaj. Musiała być przyzwyczajona do widoku ludzi chorych i cierpiących...
List co prawda nie nakazywał mu dyskrecji, ale Litwa postanowił ją zachować.
– Nazywam się Taurys Laurinaitis – odezwał się szeptem, tak, jak zrobiłby to każdy pacjent, nie chcący opowiadać o swoich problemach w tak cichym korytarzu. – Miałem się tu dzisiaj zgłosić...
– Już sprawdzam... – Recepcjonistka zerknęła na ekran komputera i wpisała pierwsze kilka znaków. Nie umknęło mu znajome zawieszenie palców nad klawiaturą. – Mógłby pan powtórzyć nazwisko?
Litwa po prostu je przeliterował. Duszno tutaj, pomyślał i powstrzymał odruch odpięta górnego guzika. Koszmarnie duszno... Chciałbym, by był tu Feliks, pomyślał. Chciałbym usłyszeć jakiś jego żart, opowiastkę, cokolwiek, by tylko...
– Dziękuję... Tak, widzę, że pan był umówiony. Proszę tutaj w lewo, schodami na trzecie piętro. Gabinet trzysta osiem. Proszę poczekać pod drzwiami, zostanie pan wywołany.
Skinął jej głową z bladym uśmiechem na równie bladej twarzy. Mając wrażenie, że nogi ma jak z ołowiu, ruszył we wskazanym kierunku.
Minął kolejne rzędy krzeseł, kilkanaścioro ludzi, czekających na przyjęcie pod gabinetami, przeszedł obok kobiety i mężczyzny w kitlach, zastanawiając się gorączkowo: może to oni?
Ale nie, nie poświęcili mu ani ułamka swojej uwagi; pchnął drzwi na opustoszałą klatkę schodową. Gdy zamknęły się za nim same, Litwa oparł się o ścianę i osłonił dłonią oczy, drżąco wypuszczając powietrze z płuc.
Nie możesz się tu załamać, Lit, nakazał sobie ostro, chociaż z nerwów zaczynało mu robić się niedobrze. Nie masz prawa. Inni... inni mają gorzej. Jak możesz się bać tej komisji, podczas gdy Erzsébet...
W gardle czuł gulę, która rosła w miarę pokonywania kolejnych stopni, gdy krok za krokiem zbliżał się do wyznaczonego gabinetu, do komisji zleconej przez biuro.
Bardzo, bardzo starał się zachować twarz przy Feliksie i nie pokazać, jak bardzo go to przerażało... a przecież nie miał traumy związanej z ciałem, już nie – blizny były tylko bliznami.
I właściwie, gdy już wspiął się na pierwsze piętro, zdał sobie sprawę, że to nie nagości się boi.
Lekarze i pielęgniarki, nawet jeśli wysłani przez biuro, byli tylko opieką zdrowotną; ile razy jego ciało widzieli medycy i znachorzy? Dziesiątki, jak nie setki na przestrzeni zamglonych wieków. Ciało było naturą; natura nie rozumiała, czemu miałaby wstydzić się samej siebie, a do oglądania swojego ciała przez strażników przywykł, gdy byli jeszcze więzieni przez Rzeszę.
Nie, to konsekwencji tej komisji się bał; jaka będzie diagnoza? Uznają go za sprawnego mężczyznę i umieszczą pod baczniejszą obserwacją, jakby miał już za moment złapać za broń?
O mało nie roześmiał się histerycznie, stawiając stopę na kolejnym stopniu. O, jak niedaleko od prawdy by byli!
A może... może uznają, że jest tylko chorym, zaniedbanym kaleką, może nie na ciele, ale na umyśle, bo jego głowa już dawno powinna zwariować, po tym, jak Zjednoczona Rzesza Niemiecka wyrwała z niej jego rdzeń i naturę... Zamkną mnie gdzieś, znów wszystko stracę...
Na ratunek jego głowie przyszło ciało; gdy dotarł na drugie piętro, ciężko dyszał i to prozaiczne trudności ze złapaniem oddechu rozwiały jego czarne myśli, nim pogrążył się w nich całkowicie. Cholera jasna, pomyślał, czując sprzeciw nóg, mam fatalną kondycję.
Nie miał zbyt wiele ruchu w ostatnich latach i spacerował coraz rzadziej. Może, pomyślał, przystając na przerwę na oddech, może powinienem naprawdę zacząć bardziej o siebie dbać.
Jeśli sprawy potoczą się źle, z taką kondycją będę tylko problemem; niepotrzebnie spowolnię Feliksa, jeśli trzeba będzie uciekać albo walczyć...
Zdecydowanie muszę coś ze sobą zrobić, postanowił, zmuszając się do pokonania ostatnich dziesięciu stopni.
Przeszklone drzwi z cyfrą trzy były już na wyciągnięcie ręki. Próbował sobie wmówić, że szaleńczo bijące serce to wynik męczącej wspinaczki, nie strachu.
Trzymając się tej myśli jak tonący, pchnął drzwi i znalazł się na kolejnym korytarzu, identycznym z tym, który przed chwilą opuścił. Tylko pacjentów było tu mniej; jakaś dziewczynka rysowała na papierze kwiaty i koty, jej matka siedziała z przymkniętymi oczami, drobna staruszka spoglądała w przestrzeń marzycielsko, a drewnianą laskę oparła o ścianę obok krzesła... Litwa miał wrażenie, że już kiedyś ją widział; miała dziwnie znajome rysy.
Nogi miał jak z waty; osunął się na wolne krzesło obok kobieciny, tuż pod gabinetem trzysta osiem.
– To pan – Ku jego zdumieniu staruszka uśmiechnęła się do niego. – Myślałam, że już pana więcej nie zobaczę. Świat jest jednak mały, prawda?
Taurys nie miał najmniejszego pojęcia, co powinien jej odpowiedzieć, a gardło dalej miał ściśnięte. Zmusił się tylko do grzecznego uśmiechu, usilnie przeszukując swoją dziurawą pamięć.
Kto to? Może kiedyś spotkałem ją, gdy była młoda? Ma takie znajome oczy, ale czas jest dla ludzi bezlitosny...
Rysująca dziewczynka odezwała się głośno do matki; Litwa prawie nie usłyszał łagodnego szeptu po swojej prawej stronie.
– Przyszłam na kontrolę – wyjaśniła staruszka, chociaż wcale nie zapytał. Najwidoczniej i ona potrzebowała rozmowy z drugą istotą; w tym przypominała Litwę jego samego, z tym, że on odzywał się do Berty, nim Feliks powrócił do żywych... i do życia Taurysa. – Całe życie myślałam, że jestem zdrowa jak ryba, ale jak zobaczyłam na cmentarzu, jak młodych podstępnie zabiera choroba, to pomyślałam, że pora wziąć się za siebie. Ostatnio tak brzydko kaszlę.
Nagle zrozumiał. Jej słowa, jej mowa, jej słabiutki akcent...
– Pamiętam panią – wykrztusił Taurys, a komisja całkowicie wyleciała mu z głowy. – Pytała mnie pani o ... o grób przyjaciela.
Kilka dni przed końcem roku szkolnego, on i Cmentarz Zasłużonych, gdzie stał nad fałszywym grobem, nie wiedząc jeszcze, że Polska wcale nie umarł. Niemalże wyrzucił to spotkanie z pamięci; teraz spojrzał kobiecie w oczy, w jej piwne, ciepłe tęczówki otoczone zmarszczkami wieku, szukając... sam nie wiedział czego.
Ciekawe, kim była?, pomyślał. Czy pamięta jeszcze stary świat, czy pamięta starą Litwę?
– Modliłam się za niego – powiedziała ciepło, a on spoglądał na nią w zdumieniu, bo nigdy ten pomysł nie przeszedł mu przez głowę; nawet gdyby jeszcze w cokolwiek wierzył, wątpił, czy w zaświatach było jakieś miejsce dla takich jak oni. – I za pana też.
Nagle poczuł, jak coś staje mu w gardle; przełknął z trudem ślinę i pochylił głowę.
– Dziękuję – wyszeptał szczerze Taurys.
– Wie pan co? – Staruszka spojrzała ciepło na dziewczynkę, która wyprosiła od matki gazetę i teraz, oparłszy papier o ścianę, domalowywała politykom wąsy. Mała pacjentka nuciła głośno niemiecką piosenkę o kocie. – Mam już osiemdziesiąt cztery lata. Jak sobie pomyślę, ile w życiu przeżyłam i ile widziałam... Jak weszli do Paneriai, to miałam dwa latka. Nic nie pamiętam. Matula uciekła ze mną na strych szopy, bo się bała.
Dopiero po kilku długich sekundach Taurys rozpoznał nazwę; zesztywniał na krześle, gdy lokalizacja tego miejsca, a tym samym wiedza o wydarzeniach niegdyś się w nim dziejących, powróciła do jego głowy.
– Potem było Preludium, tak to nazwali – kontynuowała staruszka, a Litwa zorientował się, że mówi o wcześniejszych wydarzeniach. – To już pamiętam, jak wzięli mi ojca do armii. Mała byłam. Mówiłam, że ma taki śliczny mundur – Na jej suche, zwiędłe wargi wypłynął uśmiech politowania. – A potem była wojna i wszyscy oszaleli z nienawiści. A w lesie, tym samym, w którym szukałam jagód, lała się krew.
Litwa opuścił wzrok na lśniącą czystością podłogę poczekalni, wbijając wzrok w spoiny między płytkami. Wiedział, kto i kogo mordował.
– Ja wiem – Kobieta dalej przyglądała się dziewczynce. Matka drzemała na krześle, a jej córka zajmowała się kolejnym rysunkiem, wydając się w ogóle nie zwracać uwagi na monolog starszej pani. – Że pan pewnie pomyśli, że kłamię, że już mi na głowę na starość siadło. Tego nie ma w podręcznikach...
– Wierzę pani – zaprotestował ochrypłym szeptem, ale kobieta zdawała się go nie słyszeć. Sięgnęła po laskę, oparła na niej ramiona i westchnęła, patrząc przed siebie.
– A dziesięć lat tej wojny... Chwała Bogu, że przestano się tak zabijać jak mrówki, kogo popadnie, ale ile żyć... Potem było już spokojnie, na szczęście. Tylko ta nieszczęsna Uciana. Mój starszy brat...
Kolejne wspomnienie przeszyło głowę Taurysa jak kula z bezlitośnie wystrzelonego pistoletu; już pamiętał, skąd zna ten piwny odcień oczu. Patrzył w niego wiele razy, głęboko w ciemnych piwnicach kamienic, gdy błyszczały podekscytowaniem i naiwnym entuzjazmem, a potem, gdy policja zaczęła dobijać się do drzwi, zapłonęły czystą paniką.
Rytis, tak miał na imię. Bardzo kochał Liepę, swoją młodszą siostrę, której zawsze zdjęcie trzymał za pazuchą, blisko serca. Taurys widział ją tylko raz, z daleka, gdy Rytis pokazał mu dziewczynkę bawiącą się na podwórzu, zaledwie dzień przed incydentem uciańskim...
...podczas którego zamachnął się na Litwę nożem.
– Aresztowano go – mówiła Liepa, podczas gdy Taurys próbował zrozumieć, jakim zrządzeniem losu po tylu latach, w stolicy pięciusetmilionowego kraju, spotkał właśnie ją, siostrę mężczyzny, który zrobił Litwie ostatnią bliznę. – Odsiedział swoje i to go zmieniło... Pochowałam go pięć lat temu.
– Tu, w Berlinie? – wychrypiał Litwa, wstrząśnięty, gdy kolejny raz uderzyła w niego ludzka śmiertelność. Czy to dlatego spacerowała po Cmentarzu Zasłużonych tamtego dnia, tuż przed wakacjami?
– Jego koło Neukaunas – Liepa pokręciła głową i uśmiechnęła się delikatnie na wspomnienie zmarłego. – Cmentarza, na którym leżeli nasi rodzice, już nie ma, więc pochowałam go w Neukaunas. To mnie pochowają w Berlinie, koło mojego męża – Staruszka opuściła dłoń na pomarszczone, drobne dłonie; na lewej dłoni błyszczała się złota obrączka. – Już tam na mnie czeka...
– Pan Laurinaitis? Zapraszam.
Taurys, słysząc swoje nazwisko, wypowiedziane całkowicie obojętnym tonem, aż drgnął. Zdając sobie sprawę, że na moment, zasłuchany w szeptach przeszłości, przemawiającej do niego ustami Liepy, całkowicie zapomniał, po co tu jest, poderwał się niezgrabnie z krzesła.
– Ale pana zagadałam, przepraszam... Pan wybaczy starej kobiecie...
– Nie, ja... – Litwa zawahał się, zerkając to na pielęgniarkę stojącą w otwartych drzwiach z numerem trzysta osiem, to na zakłopotaną staruszkę. – Norėčiau tau padėkoti, Liepa – wyszeptał w końcu, bardzo, bardzo cicho.
Nie oglądając się za siebie, przekroczył próg gabinetu lekarskiego.
***
Gilbert obracał w palcach dwa klucze. Nowy wyglądał niemal identycznie jak stary; odróżniały go jedynie różnice w układzie ząbków, na tyle drobne, by dostrzec się dało je jedynie wtedy, gdy położyło się go tuż obok oryginału, a na tyle różne, by otwarcie nim właściwego zamka było niemożliwe.
Gdyby nie jeden mały szczegół, Prusy byłby bardzo z siebie zadowolony. Uniósł oba klucze do światła i utwierdził się w przekonaniu, że nie, nie ma halucynacji, a szkoda.
Nowy klucz aż lśnił; stary dawno już stracił na połysku i przyciemniał.
– Cholera – mruknął Prusy. – Tego nie przewidziałem. Jeśli wsadzę go do gablotki, będzie go widać z kilometra.
To już łatwiej byłoby wymienić cały zamek... Jeszcze raz przyjrzał się metalowi i skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. Na pewno znajdzie sposób, by jakoś go postarzyć. Do poniedziałku jeszcze kilka dni, uwinie się z tym raz, dwa.
Ślusarz kupił jego bajeczkę o planowanym żarcie na bracie i nie pytał o szczegóły; kupił dosłownie, bo Gilbert hojnie opłacił usługę, nonszalancko przebijając cennik niemal trzy razy. Czasami potencjalny problem należało po prostu zalać pieniądzem; oszczędzało to dużo zachodu, a akurat forsy Beilschmidtom nie brakowało.
Jak Gilbert już się zajmie odpowiednią prezencją kluczyka, wystarczy tylko przyjść odpowiednio wcześnie do biura, nim zjawi się w nim dyrektor i ten pieprzony służbista – Prusy zmarszczył brwi. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był pewny, że Lefevre pracuje w biurze dłużej niż mu się do tej pory wydawało. Po prostu był zbyt nudny i nijaki, by jakkolwiek rzucać się w oczy.
A więc wejść, otworzyć gablotkę i podmienić klucz. Małe piwo.
A gdyby ktoś próbował użyć tego klucza, na usta Gilberta wypłynął złośliwy uśmiech, czeka go niespodzianka. Nie będzie pasował do zamka; Litwa będzie się gęsto tłumaczył, gdy go przydybią, miotał się we własnych słowach, szukał nieistniejących faktur, potwierdzeń nadania zgłoszenia, które nigdy nie dotrze do biura, robił przepraszającą, zakłopotaną minę i stanowił uosobienie zmieszania.
Co jak co, ale to potrafił doskonale; a jeśli ktoś zdecyduje, żeby wejść do mieszkania na Viktoriastraße siłą... Cóż, Gilbert liczył na to, że Polska zrobi dobry użytek z czasu, który Litwa mu kupi.
Gilbert odłożył klucze na bok i wyciągnął z kieszeni swój nowy, nieoficjalny – brzmiało ładniej niż „nielegalny" – sprecher i zerknął na pusty ekran.
Była środa, dzień, w którym wyznaczono wszystkim pozostającym pod kontrolą biura personifikacjom komisje lekarskie; Prusy nadal był wściekły, że listy rozesłano za jego plecami, ale teraz ważniejsze było nie to, kto zlecił komisje, ale to, jak przebiegły.
Interesowały go zasadniczo tylko dwie osoby, jedna znacznie bardziej niż druga. Oby lekarze w Tuluzie wykazali się zawodowym profesjonalizmem, inaczej Ludwig będzie musiał dokształcać się z prawa karnego...
A co do Litwy, niech będzie Gilbertowi wdzięczny za to, że Prusy osobiście, wiele lat temu, wpisał w jego papierowe akta koszmarny wypadek z początków Wielkiej Wojny Dziesięcioletniej; w tym całym chaosie dokumenty dotyczące katastrofy zgubiły się lub spłonęły, a nie żył już nikt, kto mógłby zaświadczyć, że tamtego feralnego dnia Taurys Laurinaitis nie wsiadł do wykolejonego pociągu.
Głosik, dziwnie przypominający swoim trzeźwym tonem Ludwiga, odezwał się z tyłu jego głowy: kiedykolwiek mu o tym wspomniałeś?
Prusy zmarszczył brwi, ale zaraz potem wzruszył ramionami.
– Jestem przepracowany – rzucił z urazą w kierunku lodówki. – Poza tym – dodał po chwili zastanowienia. – Jakie to ma teraz znaczenie? Nikt go o to pytać nie będzie.
Zerknął kolejny raz na sprecher, a potem wstał od kuchennego stołu. À propos kolei, postanowił zajrzeć na rozkłady pociągów w Netzwerku.
Ot tak, na wszelki wypadek.
***
Taurys nie tego się spodziewał; obracając w głowie słowo „komisja", podświadomie wyobrażał sobie długi stół i rząd krzeseł wypełnionych ludźmi o surowych, zimnych oczach i wolną przestrzeń, na której stałby w oczekiwaniu na werdykt.
Trzysta osiem było niczym innym jak najzwyklejszym gabinetem lekarskim; w oszklonych gablotkach leżały narzędzia i stały rzędy ciemnych buteleczek, a kozetka, którą wskazała mu pielęgniarka, była zaskakująco miękka. Przysiadł na jej skraju.
– Proszę się rozluźnić – Siedząca za biurkiem kobieta w średnim wieku ledwie na niego spojrzała spod okularów. Całą swoją uwagę poświęcała komputerowi, do którego coś wolno wklepywała. – Zaczniemy od ogólnego badania i pobrania krwi, potem przejdzie pan do pokoju obok. Na koniec gabinet okulistyczny i laryngologiczny.
Litwa skinął głową, zaciskając mocno usta. Dopiero teraz zauważył białe drzwi po swojej prawej stronie i jego nikłe nadzieje szybko się rozwiały. Nie powinno mnie to dziwić, pomyślał, obserwując, jak pielęgniarka otwiera szufladę i szuka w niej igły.
To publiczny szpital, na korytarzach są przypadkowe osoby – ktoś mógłby wejść bez pukania, pomyliwszy pomieszczenia zajrzeć przez uchylone drzwi... To tylko gra pozorów. O zwykłym człowieku wchodzącym do zwykłego gabinetu wszyscy szybko zapomną, nawet jeśli wdali się z nim w rozmowę w poczekalni...
– Proszę rozpiąć koszulę i podwinąć rękawy.
Chłodny metal dotknął jego klatki piersiowej; oddychał i wstrzymywał oddech zgodnie z poleceniami lekarki, wpatrując się tępo w wiszący na ścianie plakat z zaleceniami prawidłowego odżywiania. Nie skomentowała jego wychudłej piersi ani ciągle widocznych żeber, ale Litwa nie wiedział, na ile to grzeczność, a na ile obojętność.
Potem wokół jego ramienia boleśnie zacisnął się mankiet ciśnieniomierza. Starał się uspokoić, podczas gdy kobieta w skupieniu przyciskała stetoskop do jego skóry, chociaż wątpił, czy to w ogóle ma sens; serce dalej biło mu jak oszalałe.
Lekarka bez słowa zdjęła mankiet i skinęła na pielęgniarkę. Środek odkażający, pachnący ostro czystym alkoholem, zakręcił się Taurysowi w nozdrzach, gdy pielęgniarka przesunęła wilgotnym wacikiem po zgięciu jego łokcia.
Nie było trudno się wbić, na jego jasnej, bladej skórze żyła wyróżniała się aż zbyt dobrze; Taurys tępo wpatrzył się w strzykawkę wolno napełniającą się czerwienią.
Ciekawe, pomyślał, jak nasza krew wygląda pod mikroskopem. Uchwycił się tej myśli jak tonący, nie chcąc zgadywać, co czeka go za białymi drzwiami. Jak bardzo różni się od krwi zwykłych ludzi? Czy... czy może ich gatunek byłby w stanie pomóc umierającym ludziom przez przetaczanie im swojej krwi?
Szkoda, że Rzesza tak bardzo dbała o to, by ich istnienie było tajemnicą; może, gdyby ktoś mądry przeprowadził nad nimi porządne badania, przyrównał je do wiedzy, którą ludzie już posiadali o grupach krwi...
Próbując myśleć o wszystkim, tylko nie o dalszej części tego dnia, siedział przez chwilę pozostawiony sam sobie – na czole wystąpił mu pot i Litwa czuł się dziwnie słabo, ale wątpił, że to wynik wkłucia. Chociaż, może, kto wie, dawno już odzwyczaił się od utraty krwi...
Zajrzano jeszcze do jego uszu, gardła i nosa, błyśnięto maleńką latarką w źrenice.
– Dziękuję. Proszę przejść do pokoju obok. Po wszystkim proszę jeszcze udać się do gabinetów trzysta dziesięć i trzysta siedemnaście i będzie pan wolny.
Litwa wstał automatycznie; mniej zamglonym fragmentem umysłu zarejestrował cichutkie uderzenie czegoś małego o skórzaną powierzchnię kozetki. Nim zdążył zareagować, pielęgniarka chwyciła go za przedramię i pokierowała w stronę drzwi; przeszedł przez nie, natychmiast zapominając o tym, co właśnie usłyszał.
I tutaj strach w końcu objawił się w pełni, podszedł mu go gardła czystą, obrzydliwą żółcią, chociaż nie miał dzisiaj w ustach nic poza łykiem wody.
To była komisja; był stół, były krzesła, byli kobiety i mężczyźni o chłodnych oczach, patrzący na niego oceniająco i chociaż nosili lekarskie kitle, natychmiast pojął, że ma do czynienia z wojskowymi.
Było coś w nich; w oczach, w ramionach i postawie. Opuścił wzrok na pokryty białym suknem stół; na blacie leżał dość duży aparat fotograficzny, stos kartek i metalowe pudełko pozbawione jakichkolwiek oznaczeń. Zatrzymał się w pół kroku, jak zamrożony w miejscu.
– Proszę wejść za parawan, rozebrać się i wejść na wagę – poleciła mu młoda kobieta. – Wystarczy do bielizny – dodała, jakby zauważając dyskomfort Taurysa i błędnie interpretując jego przyczynę.
Skinął głową i zmusił się do przejścia we wskazanym kierunku. Schowany za wyblakłym, błękitnym parawanem drżącymi rękoma zdjął z siebie ubranie, złożył je w kostkę na krześle i chwilowo ukryty, zmusił się do wzięcia kilku głębokich, świszczących oddechów.
Nie dał sobie więcej niż pół minuty; nie było sensu tego przeciągać. Wyszedł zza parawanu i stanął na żelaznej, wysokiej wadze; na wysokości oczu miał miarki i odważniki, ustawiane odpowiednio przez tę samą kobietę.
Miała chłodne spojrzenie i ciemne włosy; jeden niesforny kosmyk uciekał spod ciasnego koka.
– Sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu. Pięćdziesiąt pięć kilogramów.
– Niedowaga – Zza stołu padła natychmiastowa odpowiedź.
Taurys uniósł wzrok ponad ramieniem brunetki; młody lekarz od razu zapisał coś w dokumentach i złapał jego spojrzenie.
– Proszę podejść – powiedział spokojnym głosem.
Litwa nie miał innego wyjścia; zatrzymał się może metr przed stołem, przełykając ślinę. Gardło miał wysuszone na wiór. Kobieta w koku zajęła miejsce za stołem.
– Chorował pan na coś w ostatnich sześciu miesiącach?
Kłamstwo było proste.
– Nie.
– Przyjmuje pan jakieś leki?
– Nie.
Szmer długopisu na papierze.
– Proszę stanąć prosto.
Wykonał polecenie, patrząc ponad ramionami komisji na przyszpitalny parking. Starał się oddychać jak najspokojniej; jak na razie nie było źle, ale...
– Proszę się odwrócić.
Kolejne suche polecenie; Taurys obrócił się na pięcie i spojrzał na parawan. Usłyszał za sobą stłumiony wdech i miał wrażenie, że to ta młoda kobieta, ale żadnej innej reakcji na widok swoich pleców nie usłyszał.
Jest w porządku, powiedział sobie, starając się w to uwierzyć. Po prostu oceniają postawę; szukają wad, deformacji, chorób skóry... Mają na to wyczulone oczy, pewnie pracują na co dzień w wojskowych komisjach...
– Dziękuję, jest pan... – Litwa usłyszał za sobą głos młodego lekarza i już miał się odwrócić, wypuszczając z ulgą powietrze, gdy następne słowa usadziły go w miejscu:
– Pana akta mówią, że te blizny to wynik poważnego wypadku. Może pan powiedzieć coś więcej?
Wypadku...?
Myśli Taurysa pomknęły przed siebie jak oszalałe ze strachu zwierzęta; akta, jakie akta? Sprawozdania medyczne, o których mówił Gilbert? Gilbert wiedział o jego bliznach, wiedział, czyje ręce je stworzyły... Gilbert wyciągnął ich wszystkich z cel, Gilbert miał dostęp do danych przechowywanych w systemie, sam to potwierdził...
Jak wypadek? To nie był wypadek, Gilbert doskonale zdawał sobie sprawę, że takie ślady nie...
– To był... – wykrztusił z siebie i zamilkł, bo tylko tyle był w stanie z siebie wydobyć. Nagle zabrakło mu powietrza, a klatka piersiowa ścisnęła się boleśnie.
Nie spodziewał się tego pytania. Nie miał pojęcia, co Prusy wpisał w jego akta; szansa, że strzeli na oślep i trafi odpowiednio, była tak nikła... A kłamstwo przyniesie podejrzenia, a podejrzenia biura to ostatnie, czego Litwa chciał, zwłaszcza teraz.
Serce biło mu tak szybko, jakby za moment miało wybuchnąć.
– Pytam, bo większość z nich wygląda jak blizny po głębokich ranach ciętych – Lekarz, który zadał mu te przeklęte pytanie, miał głęboki, starszy głos. Brzmiał, jakby zastanawiał się nad jakimś filozoficznym problemem, a nie przyczyną tego, że przez głowę Taurysa przebiegały właśnie wspomnienia, których z całego serca nienawidził. – Lub po ranach szarpanych, kilka z nich. Z zawodowej ciekawości, jaki dokładnie był to wypadek?
Mijały ciężkie, długie sekundy...
– To mniej istotne – Młody lekarz odezwał się podniesionym tonem. – O ile nie odczuwa pan jakichś powikłań, nie mamy więcej pytań.
Litwa pokręcił głową; tylko na tyle było go stać. Zerknął niepewnie przez ramię; stary lekarz piorunował młodszego wzrokiem, wyglądając na oburzonego. Kobieta w koczku po raz pierwszy od początku komisji posłała Taurysowi zdystansowany, blady uśmiech, a w jej oczach mignął cień współczucia.
Skinął głową; tylko na tyle było go stać.
– Dziękuję. Jeszcze tylko zdjęcia i odciski i od nas to wszystko, panie Lauritis.
Uśmiechnął się gorzko do siebie; przynajmniej jedna rzecz była po swojemu.
***
Kołdra leżała w nieładzie, poduszka zsuwała się na ziemię; Feliks kolejny raz poderwał się na równe nogi i ze sprecherem przy uchu spróbował okrążyć salonik. To sprowadzało się do trzech większych kroków między fortepianem a szafką z telewizorem; potem Polska znów opadł na kanapę.
– Erzsi, kochanie... – zaczął bezradnie, po raz któryś w ciągu ostatnich kilku godzin.
– Wiem, Felek – Głos Węgier drżał nieco mniej, wciąż jednak był nabrzmiały od łez. – To naprawdę nie było... Nikt nic mi nie zrobił ani nie powiedział... po prostu muszę... muszę się uspokoić. Taurys już wrócił?
– Nie – Polska zerknął na drzwi prowadzące na mały, wąski korytarz.
Od paru godzin był sam. Przychodnia, do której kazano przybyć Erzsébet, leżała zaledwie kilka minut spacerem od jej mieszkania, ale Litwa musiał pojechać komunikacją miejską do największego szpitala w Berlinie. Sama podróż w jedną stronę trwała przynajmniej godzinę, ale i tak Polska nie zamknął drzwi na klucz za Litwą, łudząc się, że ten wróci szybko.
– Posiedź trochę z nim dzisiaj – odezwała się Węgry w słuchawce sprechera. – Ja... zajmę się obiadem, trochę popracuję... To... to chyba dobrze mi zrobi. Dziękuję, że... że zadzwoniłeś.
– Chciałbym mieć tu was oboje – jęknął cicho Feliks, kuląc się na kanapie.
Czuł się okropnie; pocieszając jednego przyjaciela, myślami był przy drugim. Mógł tylko wyobrazić sobie, jak źle czuje się Erzsébet po tej wymuszonej wizycie; rozmowa na odległość nie przekazywała wszystkiego.
Taurys wróci lada moment i chociaż próbował sprawiać wrażenie, że nie przejmuje się tak komisją, Polska znał go zbyt dobrze; Litwa przez ostatnie kilkanaście godzin był kłębkiem nerwów.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Polska poczuł się całkowicie, beznadziejnie bezużyteczny, bo jedyne co mógł zrobić z tą komisją, to czekać, aż przeminie.
– Wiem – szepnęła Węgry. Usłyszał ciche pociągnięcie nosem. – Też bym chciała być obok, Felek, ale... ale mamy zadanie do wykonania. Musimy się trzymać. Wszyscy. Omówimy to wszystko na spokojnie, gdy... gdy się uspokoimy – dodała niemrawo, ale w jej słowach zabrzmiała mocniejsza nuta.
Feliks oparł głowę o kolana i westchnął ciężko.
– Jeśli u każdego wygląda to tak samo, dostaną sporą aktualizację do akt...
– Bardziej mnie martwią te fotografie i odciski – głos Węgier był tylko trochę zdławiony. – Przestaliśmy być... Jesteśmy mniej anonimowi niż byliśmy wcześniej.
Feliks skinął głową, zapominając, że Erzsébet go nie widzi; wszystkie akcje od tej pory w rękawiczkach, zanotował w myślach. I nie dawać sobie zrobić zdjęcia na miejscu akcji, zakrywać twarz i włosy...
Drgnął gwałtownie, słysząc dźwięk naciskanej klamki po drugiej stronie drzwi wejściowych.
– Erzsi, Licia...
– W razie czego zadzwonię do Gilberta – powiedziała miękko. – Omówimy wszystko później. Trzymaj się, Felek.
Rozłączyła się. Feliks odrzucił sprecher na kanapę, wstał i szybko wyszedł na korytarz, przygryzając wargę. Tam napotkał Taurysa; Litwa zerknął na niego, a potem bez słowa oparł się o ścianę i zaczął zdejmować buty.
Polsce nie umknęła jego chorobliwa bladość.
– Licia? – odezwał się cicho, podchodząc bliżej.
Krzywy, wymuszony uśmiech, który pojawił się na ustach Litwy, był jedyną odpowiedzią. Gdy Taurys się wyprostował, Feliks bez wahania sięgnął do jego rąk.
Na opuszkach palców dalej widniały ciemne ślady tuszu.
– Nie było tak źle – wyszeptał Litwa.
Potem zrobił kolejny, chwiejny krok. Gdy oparł głowę o ramię Feliksa, Polska natychmiast puścił poplamione dłonie i otoczył Taurysa ramionami. Stali tak długą chwilę; Litwa przygarbiony, ze schowaną twarzą, Polska delikatnie gładząc jego plecy.
W pierwszej chwili wydawało mu się, że Litwa lekko się wzdrygnął, ale zaraz potem przylgnął do Feliksa mocniej, oddając uścisk.
Między ich nogami zaczęła krążyć Berta, pomiaukując niespokojnie. Odkąd Taurys wyszedł, siedziała gdzieś za lub pod jego łóżkiem, nawet jeśli Feliks próbował ją wyciągnąć z tej kryjówki. Musiała usłyszeć powrót Litwy i przybiec.
Polska o mało co nie parsknął histerycznym śmiechem.
Jaka czujna, pomyślał, pełen podziwu dla tej futrzanej obrończyni. Przecież nie robię mu krzywdy, diabełku.
– Przepraszam – Taurys odsunął się od Polski. Na jego policzkach pojawiło się nieco koloru.
– Za co? – Feliks zmusił się do uśmiechu, a potem złapał za wiszącą bezwładnie rękę Litwy. – Chodź – dodał dziarskim tonem. – Nic dzisiaj nie jadłeś. Ugotowałem obiad.
– Naprawdę?
– Naprawdę, to przyniosłem z restauracji dwie ulice dalej – przyznał Feliks z zakłopotaniem. Na ustach Taurysa pojawił się cień uśmiechu. – Nie miałem głowy.
– Martwiłeś się o Erzsébet...?
O Erzsébet i ciebie, głuptasie.
– Rozmawiałem z nią. Jest... w porządku. Chodź, Licia – Polska pociągnął Taurysa w stronę kuchni. – Zjemy coś. A potem w telewizji jest fajny film, obejrzymy – paplał jak najęty.
Litwa szedł za nim bez sprzeciwu; gdy Polska obejrzał się za siebie, dostrzegł w ciemnozielonych oczach przebłyski wdzięczności.
Berta, unosząc wysoko ogon, biegła za nimi.
***
O tej porze biuro relokacji było ciche i całkowicie puste; dwa kwadranse po siedemnastej nawet najbardziej oddani pracy ludzie opuścili już budynek urzędu miejskiego.
Szczerze wątpił, czy poza znudzoną recepcjonistką, niecierpliwie odliczającą do osiemnastej i stróżem nocnym, który dopiero kilka minut temu wszedł do budynku, ktokolwiek jeszcze się w nim znajduje.
Lefevre było to bardzo, ale to bardzo na rękę.
Sekretarka, ta głupia dziewucha, uciekła kilka minut po piętnastej, zaraz po tym, jak za dyrektorem zamknęły się drzwi. Lefevre poinformował ją, że sam odda klucze do biura na recepcję, gdy tylko skończy pracę.
Na potwierdzenie swoich słów pokazał jej stos zaległości, ale dziewczyna ledwie na niego spojrzała; wyszła pośpiesznie, jakby bojąc się, że i ona zostanie wciągnięta w papierkową robotę.
Słyszała, oczywiście, ostatnią awanturę o mieszkanie w Wenedig, która rozgrywała się za zamkniętymi drzwiami gabinetu dyrektora – Gilbert pieprzony Beilschmidt był głośny nawet wtedy, gdy szeptał. Tym razem było to Levefre na rękę; zaoferował pomoc w uporządkowaniu chaosu w dokumentach dotyczących mieszkań, a dyrektor, wdzięczny za to, że nie musi robić tego osobiście, dziękował mu długo i wylewnie.
To była szansa Antona Levefre'a – powoli, spokojnie i uczynnie zdejmować kolejne obowiązki z ramion człowieka, który chciał jedynie odsiedzieć swoje osiem godzin i dostać za to sowitą wypłatę.
Wygodniccy ludzie byli godni pogardy, ale za to jacy użyteczni...
Do systemu, w którym znajdowała się reszta danych, do tej pory nie uzyskał dostępu, ale to jeszcze nic straconego; teraz mógł na spokojnie przeanalizować sytuację mieszkaniową obserwowanych, nie obawiając się, że ktokolwiek go nakryje.
Lefevre otworzył teczkę z adresem mieszkania na berlińskiej Viktoriastraße i zmarszczył brwi, spoglądając na surowy plan niewielkiego mieszkania na trzecim piętrze. Kuchnia i łazienka, mały salon i pokój – plan dokładnie pokrywał się z rzeczywistością, a więc to nie tutaj musiał szukać wskazówek.
Sięgnął po pojedynczą kartkę; umowa wynajmu na czas nieokreślony między biurem a lokatorem. Lefevre uniósł brew i wczytał się w suche formułki.
Obowiązek dbania o powierzone mienie, nic szczególnego... Obowiązek zawiadamiania o ingerencjach i remontach, mniej typowe, ale wciąż zrozumiałe. O, to było interesujące; jedynie wynajmujący miał prawo do rozwiązania umowy.
– W świetle prawa nie jesteś równą stroną tej umowy, panie Laurinaitis – mruknął Lefevre. – Kwota... Zero marek.
Dodatkowy paragraf umowy określał, że koszty mediów i drobnych remontów Taurys Laurinaitis pokrywać będzie z własnej kieszeni, ale to i tak byłyby śmieszne kwoty.
Nawet za tak małe mieszkanie w centrum stolicy imperium trzeba było sporo zapłacić; nauczyciela muzyki, nawet dobrze opłacanego, pewnie ledwie byłoby na to stać.
Cóż, więźniowie nie płacili za pobyt w celach, prawda? Lefevre zamknął teczkę i zastukał palcami w karton. Czternaścioro więźniów udających zwykłych ludzi... Więźniów, których pilnowanie już dawno zeszło na psy.
System kulał; chęć utrzymania istnienia tych ludzi w ścisłej tajemnicy skutkowała tym, że zaledwie kilka osób było zaangażowanych w wizytacje. W wyniku tego kontrole były cykliczne i przewidywalne aż do bólu; Lefevre spojrzał na dokument z grafikiem, który ukradkiem wyciągnął z biurka Beilschmidta.
Przez dziesięciolecia stały się też niczym więcej niż tylko rutyną, przykrym obowiązkiem do odhaczenia, a więc ich wartość była zerowa...
Taurys Laurinaitis mógł robić co chciał, byle tylko w piątek wizytacja przebiegła poprawnie. Co za szopka; stwierdził z niesmakiem Levefre, marszcząc brwi. Szkoda, że nie byłem w stanie wkręcić się w kolejną wizytację. Kim w ogóle jest ten Edelman?
Trzeba zrobić tu porządek; z tą czternastką i z samym Beilschmidtem.
Wróci w poniedziałek, pomyślał mściwie Levefre, zerkając na wiszący na ścianie kalendarz. Ogłaszał wszem i wobec, że jedzie do Wenedig, a nie zatrzymał się w żadnym z hoteli w mieście.
Zamknął akta i spojrzał na pozostałe teczki. Kilka mieszkań pozostawało niezamieszkanych, jedna zawierała informacje dotyczące lokalu, który został sprzedany dekadę wcześniej.
Dekady...
– Skoro istnieją personifikacje krajów, które nasz kraj podbił i włączył do siebie – wyszeptał Anton Lefevre, smakując to słowo na języku. To była dziwna, przedziwna koncepcja, ale wyjaśniała tak wiele; tyle przeprowadzek, kontrole, dziwne rządowe tajemnice i młode oczy o starym spojrzeniu. – To gdzie jest personifikacja naszego kraju? Czy personifikacja może umrzeć na raka płuc? I kim, do cholery, jest Beilschmidt?
Pozostawało jeszcze wiele, wiele pytań, na które Lefevre chciał poznać odpowiedź.
***
W czwartek nie obudził się we własnym łóżku.
Czując w nozdrzach przyjemny zapach jabłek, Litwa uniósł ciężkie od snu powieki, by ujrzeć włączony, ściszony telewizor; jakaś kobieta prezentowała pogodę dla zachodnich części kraju. Ręka Feliksa, wyciągnięta daleko poza kanapę, była otwarta; pilot od telewizora leżał na podłodze dokładnie pod nią.
Obaj we wczorajszych ubraniach, leżeli przy sobie, na wpół przykryci lekką, letnią kołdrą; druga ręka Polski otaczała ramiona Taurysa, podczas gdy podbródek opierał się o czubek jego głowy. Sądząc po spokojnym oddechu, który słyszał za sobą, Feliks dalej spał.
Litwa przymknął oczy z cichym westchnieniem. Nie pamiętał, kiedy zasnęli. Całe popołudnie i wieczór spędzili w salonie, prawie nie rozmawiając; kolejne filmy przemykały w telewizji i tylko od czasu do czasu wymieniali się uwagami dotyczącymi ich fabuł.
Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebował; komfortowej ciszy, obecności drugiej osoby obok siebie i możliwości skupienia uwagi na czymś innym, gdy jego myśli ciągle powracały do komisji. Będą musieli to omówić, ale... ale nie chciał robić tego wczoraj.
Nie pamiętał, kiedy i w jaki sposób znaleźli się tak blisko... ale to nie tak, że mu to przeszkadzało, wręcz przeciwnie, było miło i... bezpiecznie.
Do jego uszu dobiegło ciche mruczenie; gdy lekko się podniósł na łokciu i rozejrzał, zauważył, że Berta leży skulona gdzieś między nimi, tworząc na wysokości ich łydek futrzaną poduszkę.
Litwa uśmiechnął się do siebie; potem Feliks przysunął się bliżej nieco z sennym pomrukiem na ustach. Taurys poczuł, jak się czerwieni i w zmieszaniu schował twarz w zagłębieniu łokcia, zdając sobie sprawę, że jakaś część niego chce się odwrócić, odwzajemnić uścisk, przylgnąć do drugiego ciała, tak jak kiedyś, dawno, dawno temu, gdy leżeli razem w splątanych pościelach...
Cóż, Polska spał, kto wie, czy w ogóle był świadomy tego, że się przytula, pomyślał Litwa. Skoro on sam nie pamiętał, jak znaleźli się w takim położeniu... Feliks zawsze był przylepą, lubił kontakt fizyczny, ale Taurys nie chciał wprawiać go w zakłopotanie, gdy się już obudzi...
Berta, diabeł w kociej skórze, przerwała jego dylematy; przeskoczyła ponad jego nogami, przemknęła wzdłuż ciała, otarła się głową o jego szyję, a potem zamiauczała w niebogłosy, komunikując mu władczo, że jest głodna.
– Mała, proszę, ciszej – jęknął Taurys, słysząc za sobą jęk sprzeciwu.
Położył dłoń na aksamitnym grzbiecie kotki, mamrocząc do niej błagalnie i ostrożnie zdjął z siebie rękę Feliksa. Usiadł, a kot natychmiast wpakował mu się na kolana. Głaszcząc Bertę za uchem, Taurys obejrzał się za siebie; głośny okrzyk kocicy na szczęście nie obudził Polski, który schował głowę w poduszce.
Litwa cicho wstał, delikatnie położywszy kota na ziemi. Sięgnął po kołdrę i nasunął ją na ramiona Polski. Berta obserwowała go uważnie.
– Już idę – zapewnił ją zduszonym szeptem. – Też jestem głodny, wiesz?
Kotka ruszyła do drzwi; Taurys zatrzymał się w pół kroku i opuścił dłoń na ramię śpiącego Feliksa.
– Dziękuję, że tu jesteś, Feliksai – wyszeptał.
Potem ruszył w ślad za kotem, a uśmiech dalej błąkał się na jego wargach; jak pustynna lilia, budząca się do życia po dziesięcioleciach zabójczych upałów, kwitła w nim świadomość, że nie jest, w końcu nie jest sam i cokolwiek się stanie, ktoś będzie stał u jego boku.
Berta mruczała jakby radośniej, gdy uzupełniał miskę i głaskał jej miękki grzbiet; ruta, chociaż straciła niemalże wszystkie kwiaty, wyglądała o wiele lepiej niż wtedy, gdy Feliks ją przyniósł i nawet przykre, bolesne wspomnienia, do których rozpamiętywania był zmuszony podczas komisji, mniej dusiły.
Wypadek... „Wypadek" był silnymi, zbyt silnymi dłońmi i zbyt podekscytowanymi oczami; jakby Iwan był zafascynowany każdym stłumionym jękiem bólu i każdą strugą ciepłej krwi na skórze...
Taurys wzdrygnął się i skupił wzrok na słonecznych promieniach, padających na podłogę przez zakurzone, kuchenne okno. Jakaś część niego była wdzięczna Gilbertowi; inna czuła do niego głęboki żal.
Miał nadzieję, że Erzsébet nie zapytano podobnych pytań; gdyby tak było, Feliks pewnie nie byłby tak opanowany...
Zacisnął zęby i zajął się przygotowaniem śniadania, chociaż zwykle robił to Polska; tym razem Litwa musiał zająć czymś ręce.
Ostatnią część komisji zapamiętał najgorzej; sfotografowano go jak przestępcę, z każdej strony, przyciśnięto palce do poduszki z tuszem – nie brutalnie, ale też nie delikatnie – a potem wysłano na jakieś dodatkowe badania, może dla niepoznaki, a może faktycznie potrzebowali tych danych.
Pamiętał mechaniczne odczytywanie liter z tablicy i krótki chłód metalowego otoskopu w uchu, badania, po których po prostu zostawiono go samego sobie w szpitalnych korytarzach, z drżącymi dłońmi i ściskiem w gardle.
W powietrzu rozszedł się zapach kawy; wciągnął go w płuca, pragnąc, by ta krótka chwila lekkości zaraz po przebudzeniu wróciła. Jest w porządku, Lietuva, powiedział sobie. Wszystko jest w porządku. Jest tu Feliks. Jest czwartek, jutro pojawi się tu Austria, po raz drugi i ostatni w zastępstwie za Gilberta, a w poniedziałek zaczyna się nowy rok szkolny.
Ty wracasz do szkoły, Gilbert do biura – i dopiero wtedy możecie w pełni zacząć działać. Wtedy w końcu poczujesz się lepiej.
Bardzo chciał w to uwierzyć.
***
Chociaż po wydarzeniach ostatniego tygodnia, ich szalonej wyprawy pod granicę i komisji lekarskiej, która rozstroiła jego nerwy doszczętnie, Litwa spodziewał się problemów, piątkowa wizytacja Austrii przebiegła gładko. Coraz więcej rzeczy mieli do ukrycia – gdyby oficerowie znaleźli broń, byłoby źle – ale wciąż byli w stanie je zebrać i wynieść poza mieszkanie.
– Część z tego musi trafić do Beilschmidtów. Nie możemy dłużej polegać na niekompetencji biura.
Polska przytaknął. Siedzieli przy wieczornej herbacie – Feliks kategorycznie zabronił Taurysowi picia więcej niż dwóch kaw dziennie, na to Litwa niechętnie się zgodził. Biorąc kolejne, parzące przełyk łyki słabego naparu, Taurys pomyślał, że może ograniczenie kofeiny wyjdzie mu na dobre... Spróbować nie zaszkodzi.
– Broń zostaje – zastrzegł Feliks. – Masz mieć ją zawsze przy sobie.
– Nie wezmę broni do szkoły pełnej dzieci – Litwa potrząsnął głową.
Nie zamierzał trzymać broni przy sobie albo chować jej w szafce, nawet zamkniętej na klucz. Nawet schowek samochodu zaparkowanego na parkingu był ryzykowny; osobiście znał paru nastolatków, którzy mogliby wpaść na bardzo głupi pomysł.
Gdyby z jego powodu doszło do tragedii, Taurys nigdy by sobie nie wybaczył.
Feliks opuścił ramiona.
– Racja – przyznał zmieszany, jakby dopiero teraz pomyślał o implikacjach. – Coś takiego... Uch, Alfred miał parę takich sytuacji... – Potrząsnął głową, lekko blednąc na samą myśl i przygryzając dolną wargę.
Zawsze był szczególnie wyczulony na krzywdę dzieci, pomyślał Litwa, spoglądając na Feliksa. Były takie niewinne... i ta niewinność rozpalała w ludziach pokłady nienawiści.
Jego myśli pobiegły do Liepy i miejsca jej narodzin. Mijał te okolice, gdy wędrował ku ruinom Wilna, ale w cichych lasach ani jedna jego myśl nie pomknęła ku ofiarom, które spoczywały pod leśnym runem, zbyt skupiony był na własnym bólu.
W tym czasie Litwy od kilku lat nie było na mapie; były tylko landy na wschód od Prus Wschodnich, ich dodatkowe przedłużenie, a on sam był na smyczy Rzeszy rządzonej przez Hitlera, niewiele mu mówiono i niewiele pokazywano, ale...
... Ale domyślał się, czuł posmak krwi na języku, gdy patrzył w sufit szeroko otwartymi oczami, budzony instynktem i przeczuciem, które ich gatunek posiadał, tym okropną zdolnością do wyczuwania przelewu krwi, o którym już niemal zapomniał...
W całym imperium takich zapomnianych miejsc było wiele; nowa historia wybieliła najczarniejsze karty, pozostawiając jedynie te, które można było pokryć fałszywym wstydem; potem, gdy wojna się kończyła, już pod nowym führerem, Litwa wiele razy zastanawiał się, czy nie mógł zrobić więcej, zrobić... czegokolwiek. Chociaż... chociaż tam pójść, chociaż krzyknąć...
Polska miał w sobie szaleńczą odwagę, by wziąć broń, iść i nieustępliwie walczyć, aż do powstania, które złamało polskiego ducha; Litwa swoją odwagę stracił wiele lat wcześniej.
– O czym myślisz? – zagadnął Feliks łagodnie, miękko.
O tym, jak wiele ludzi straciło życie w imię wypaczonej narodowej świadomości, odpowiedział Taurys w myślach. I jak wielkim tchórzem byłem, siedząc bezczynnie w biurze-celi, nie robiąc nic, by powstrzymać mord. I... o tym, że czasem przebiega mi przez myśl, że może jeden kraj i jeden naród to było dobre rozwiązanie... i Zjednoczona Rzesza Niemiecka ma sens.
Coś z tych emocji musiało odbić się na jego twarzy; Feliks podniósł się ze swojego krzesła i okrążył mały stół.
Litwa poczuł dłoń delikatnie dotykającą jego policzka.
– Licia...
Uniósł oczy i zmusił się do uśmiechu. Zielone jak łąka oczy były pełne niepokoju.
– O przeszłości – szepnął wymijająco. Rozmawiali już o krwi i nienawiści, nie chciał rozdrapywać dalej tych ran.
Uśmiech, który pojawił się na wargach Feliksa, nie był radosny, ale nie był też nieszczery; dłoń zsunęła się na ramię Taurysa i tam zacisnęła.
– Przeszłości już nie ma – powiedział cichutko. – Ale mamy jeszcze przyszłość.
My.
Litwa pomyślał o spacerze w parku, w ciepłej, wieczornej Tuluzie, o pocałunku w policzek i przyjemnej pobudce na kanapie poprzedniego dnia; na jego wargi powrócił delikatny uśmiech. My, powtórzył w myślach. Ja i on.
– W niedzielę będę zajęty – odezwał się cicho, niepewny słów, które chce wypowiedzieć. – Jutro... jutro prawdopodobnie też. Szkoła...
Polska skinął głową.
– Czy... chcesz iść ze mną na spacer?
Potrzebował dać ujście niepokojowi; gdy mieszkał w Itteville, spacerował całymi godzinami, wyrzucając z siebie lęk jak niechcianą energię. Pomyślał, że chciałby wrócić do tego zwyczaju, zamiast bić się z myślami w czterech ścianach. Od środy, odkąd wrócił ze szpitala, nie wychodził na krok.
I potrzebował odbudować kondycję, by nie być ciężarem dla Feliksa – od tego mógłby zacząć. I... i po prostu chciał iść z nim na spacer, jak dwójka normalnych ludzi.
– Jasne – odparł natychmiast Feliks. – Chcesz iść teraz?
Litwa przytaknął.
– Tylko zadzwonię i dam znać Erzsi, że pogadamy trochę później – zgodził się Polska.
Od środy rozmawiali przez sprecher kilka razy dziennie; Litwa wychodził do innego pomieszczenia, dając im prywatność, ale przez ściany ciągle słyszał stłumione szepty.
Otworzył usta, by wycofać swoją propozycję; zdecydowanie bardziej potrzebowała wsparcia Feliksa niż on. On sobie poradzi, udawało mu się to przez ostatnie dziesięciolecia... Jakoś.
– Możemy iść kiedy indziej – bąknął zmieszany. – Ona...
– Ma się lepiej – Dłoń Polski oplotła się wokół jego palców i pociągnęła w górę; Litwa odruchowo wstał. Oczy Polski były poważne, gdy postąpił ku niemu o krok. – Spokojnie, Licia. Chodź – dodał, a coś w jego oczach zabłysło łobuzersko. – Też chcę się przejść.
Poszli; Feliks, trajkocząc wesoło, zamykał drzwi kluczem, który Taurys niedawno mu dał.
***
Stół kuchenny zajęty był przez spięte spinaczem maszynopisy i luźne odręczne notatki; Erzsébet westchnęła i odłożyła długopis. Wyprostowała się na krześle, zauważając, że w kuchni zrobiło się już ciemno; wzdrygnęła się i wstała, by zaświecić światło.
Tłumaczenie było już na ukończeniu i gdyby się skupiła, mogłaby skończyć tę pierwszą wersję jeszcze przed północą... ale nie potrafiła się skupić.
Co chwila kątem oka widziała gwałtowny ruch, który okazywał się falowaniem firanki, cienie w kątach wyrastały do rozmiarów bestii, a natłok myśli w głowie wywoływał gwałtownie bicie serca, drżenie rąk i poczucie, że się dusi.
– Erzsi – powiedziała sobie, trzymając dłoń na włączniku światła i skupiając się na jego twardości i fakturze. – Przecież się, nic, kurwa, nie stało.
Nawet jej głos twierdził inaczej; drżał i łamał się w sposób, którego nienawidziła. Zaciskając mocno wargi, sięgnęła do kieszeni i pogładziła palcami klawiaturę sprechera, odruchowo wystukując numer, który znała już na pamięć.
Nie; nie powinna dzwonić do Feliksa kolejny raz. To nie miało sensu; rozmowa podniesie ją na duchu tylko na chwilę, a jemu znów przypomni o rzeczach, na które nie miał wpływu.
On już wystarczająco się zamartwiał, nawet jeśli starannie chował to w wesołości swojego głosu. Niech spędzi trochę czasu z Taurysem; wiedziała przecież, że za nim tęsknił.
Węgry uśmiechnęła się smutno i opadła na krzesło. Skryła twarz w dłoniach, oddychając głęboko, próbując skupić się tylko na powietrzu, które wciągała do płuc, ale jej myśli wciąż szalały.
Nikt nie zapytał. Nikt nawet jej nie dotknął, pomijając krótki, delikatny chwyt na przedramieniu, gdy igła wbiła się w jej skórę w niemal niezauważalnym ukłuciu; nic wielkiego, a znieruchomiała jak zwierzę w świetle reflektorów auta, myśląc jedynie o ucieczce i jednocześnie nie będąc w stanie się ruszyć...
– Najgorsze jest to – szepnęła Feliksowi w sprecher, widząc go oczami wyobraźni; skulonego na kanapie, z przygaszonymi oczami i opadłymi ramionami. – Że ja wiedziałam, że nic mi nie zrobią. Moja własna głowa robi ze mnie... – nie skończyła.
Jej zęby szczęknęły o siebie, gdy mocno zacisnęła szczęki.
Sześć lat, pomyślała gniewnie. Sześć lat przegrywałam sama ze sobą i mam już tego dość. I widzę tylko jeden sposób, by wygrać.
Wystukała na klawiszach inny numer. Połączenie zostało odebrane niemal natychmiast, jakby rozmówca tylko na nią czekał.
– Gilbert – rzuciła, wkładając w swój głos tyle stali i siły, ile tylko była w stanie. – Pamiętasz, jak nauczyłeś się pływać?
– Oczywiście – padła odpowiedź, chociaż od wydarzeń, o które Węgry pytała, upłynęły stulecia. – Wrzucili mnie z zaskoczenia do rzeki i obstawiali zakłady, czy wypłynę. Czemu pytasz?
Przymknęła oczy.
– Jako dzieciak bałeś się wody, prawda?
– Ja? – prychnął Prusy w słuchawce. – Żartujesz sobie.
Erzsébet uśmiechnęła się blado, bo znała odpowiedź na pytanie, które sama zadała.
– Wiem, że przez ostatnie parę lat chroniłeś mnie i pilnowałeś, bym nie zbliżała się do wody – zaczęła wolno, wiedząc, że Prusy zrozumie aluzję. Wróciła myślami do Charlottenburga i Francisa swobodnie obracającego ją wokół siebie, nieświadomego chaosu, który w niej wywołał. – Ale teraz potrzebuję, byś mnie do niej wepchnął, bo inaczej już na zawsze zostanę na brzegu.
Przez chwilę słyszała tylko jego oddech, gdy rozmyślał nad jej słowami.
– ...Jak?
– Na następnym przyjęciu w Charlottenburgu, nim wejdę do teatru, będę tańczyć z każdym mężczyzną, jakiego zobaczę, a ty mi w tym pomożesz – powiedziała twardo.
Chociaż dzieliło ich setki kilometrów, Węgry niemal widziała uśmiech Prus; szeroki, drapieżny i zwycięski.
– Czyli mój urlop nie jest jeszcze stracony – powiedział triumfalnie. – Jutro będę u ciebie. Zabiorę cię do każdego klubu w Tuluzie, jaki tylko znam, siostro.
Gdy się rozłączała, na ustach miała bardzo słaby uśmiech; miała nadzieję, że ten krok nie będzie błędem; że pokona to, co pokonywało ją, a Prusy wyciągnie ją spod wody, jeśli zacznie tonąć.
Na nic się zda swoim chłopcom w ich misji, jeśli nie będzie potrafiła zapanować nad własnym lękiem; jeśli krwawe bitwy, po których kurz już dawno opadł, czegoś ją nauczyły, to tego, że najgorsze jest oczekiwanie na pierwszy cios.
Ona już go otrzymała; teraz musiała go oddać.
****
Paneriai, po polsku Ponary, to obecnie dzielnica Wilna. W historii to miejsce zapisało się jako miejsce zbiorowych egzekucji przeprowadzanych przez nazistów i litewskich kolaborantów w latach 1941-44. Liczbę ofiar tej zbrodni szacuje się na 80-100 tysięcy osób.
Norėčiau tau padėkoti - chciałbym ci podziękować
Tytuł pochodzi z wiersza Vytautasa Mačernisa "Zmęczenie" ("nauczmy się żyć nawet w rozbitych formach (...)"
Dobry wieczór, daję wam oto tego rozdzialika, i mykam spać, bo rano trza do roboty... :) Pozostawcie po sobie znak, kochani :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro